Dziś zabieram Was w podróż w nieodległą przyszłość. W rzeczywistość, w której wszystko, co tylko mogło pójść źle, źle poszło, przede wszystkim na skutek zaniechania. Czyjego? Zachodnich rządów, nas; wszystkich, którzy odpuścili sobie Ukrainę i zachęcili kremlowskich łobuzów do gry va banque. Mamy więc w tej nieodległej przyszłości wojnę Rosji z NATO, widzianą z perspektywy pojedynczego człowieka, żołnierza Wojska Polskiego.
Kto zna moją publicystykę, ten wie, że daleki jestem od straszenia rychłą katastrofą. Lecz nie potrafię z całą stanowczością wykluczyć, że do niej nie dojdzie. Ba, sądzę wręcz, że moim zadaniem jest formułowanie przestróg. Nie zawsze musi to być śmiertelnie poważna analiza; jako pisarz dobrze wiem, że rozrywka również może mieć wartość edukacyjną. Dlatego zdecydowałem się na formułę opowiadania.
Zapraszam do lektury!
Część I
Świat na zewnątrz rozbłysł z wielką gwałtownością i mocą. Filtry pokrywające szkła wizjera na niewiele się zdały. Michał poczuł, jakby żywy ogień dostał mu się pod powieki. Zacisnął je gwałtownie, a i tak nie był w stanie ochronić zmysłów przed bolesną jasnością.
Wkrótce fala uderzeniowa oderwała transporter od ziemi – maszyna zaczęła koziołkować. Kowalczyk już coś takiego przeżył – w Afganistanie. Wtedy nadludzką energię – jak o niej myślał – uwolniła eksplodująca pod Rosomakiem mina.
Ale teraz wydarzyło się coś znacznie gorszego.
„Mój boże, zrobili to”, przyszło mu do głowy nim stracił przytomność.
—–
Pomarańczowy punkt rozrastał się i zmniejszał w rytmie tożsamym z oddychaniem. Wpierw był zamglony, potem coraz ostrzejszy. Gdy Michał otworzył oczy, przekonał się, że to żadna imaginacja. Czujnik pomiaru skażeń świecił mu prosto w twarz. Pulsował bezgłośnie, choć Kowalczyk miał wrażenie, że słyszy bulgotanie organicznych sensorów. Nie miał pojęcia, jak to ustrojstwo działa, wiedział jedynie, że nie zakłóci go impuls elektromagnetyczny. Wolałby zobaczyć wyniki jako cyfry na ekranie, ale teraz, gdy całą elektronikę trafił szlag, Michałowi musiał wystarczyć ów pomarańczowy odczyt.
Nie był zły; to czerwony sygnalizowałby krytyczny poziom skażenia.
Mężczyzna odetchnął. W szkole oficerskiej uczyli go, że na podstawie długości rozbłysku da się z grubsza określić moc eksplodującego ładunku. Emisja jasnego światła dłuższa niż dwadzieścia sekund oznaczała głowicę o potwornej mocy, co najmniej jednej megatony. Tymczasem to, co zapamiętał z wybuchu, trwało znacznie krócej.
„Użyli małej głowicy, taktycznej”, uznał, po czym zaśmiał się cicho, w pełni już świadomy. „Marne są te moje kalkulacje…”, ocenił, zdając sobie sprawę, że przecież nie wie, gdzie znajdowało się epicentrum.
Zaraz jednak przypomniał sobie, że fala uderzeniowa pędzi nieco szybciej niż dźwięk. „Musiało jebnąć naprawdę blisko!”, stwierdził niemal triumfalnie, by wnet zmarkotnieć. Ze szkoleń pamiętał też, że już po kilku minutach zaczynają opadać radioaktywne pyły, co trwa około doby. Dobrze wtedy znaleźć się w zamkniętym i nieuszkodzonym pomieszczeniu.
We wnętrzu wozu panowała ciemność, delikatnie rozrzedzona pomarańczową poświatą. Wszystkie włazy były zamknięte, możliwe, że zatrzaśnięte „na amen” na skutek uszkodzenia. Ale w tej chwili Michał nie zamierzał się tym przejmować. Było inaczej niż w Afganistanie – wówczas, tuż po wybuchu miny, chciał jak najszybciej opuścić zadymiony przedział desantowy Rosomaka. Popędzało go osobliwe doznanie, gdy otworzył oczy i stwierdził, że jest częścią kłębowiska ciał. Tak bardzo pragnął wtedy ustalić, czy pokiereszowana noga, której kolano wbijało mu się w brzuch, należy do niego czy nie. Nie należała, a wkrótce przestała też być częścią ciała kolegi. Poza tą jedną amputacją, załoga nie poniosła poważniejszych urazów, ale Kowalczyk przez kilka kolejnych lat budził się w nocy zlany potem. W snach znów był w tej klaustrofobicznej, wypełnionej jękami kabinie.
Tym razem towarzyszyła mu cisza. Przed eksplozją siedział w transporterze sam – reszta załogi poszła pobrać racje żywnościowe. Michał zrobił to wcześniej, więc czekał na kolegów w fotelu dowódcy. Przypięty wielowpustowymi pasami, co okazało się ratującą życie zapobiegliwością. Choć pojazd koziołkował, Kowalczyk chyba niczego sobie nie uszkodził, właściwie nic go nie bolało, czuł jedynie ogromne pragnienie.
„Może to szok? Zaraz minie i zacznę zdychać z bólu”, natrętna myśl nie dawała mu spokoju. Już wcześniej obmacał ciało i nie znalazł żadnych ran, ale nie mógł wykluczyć urazu wewnętrznego. Tak czy inaczej, nie zamierzał szukać pomocy na zewnątrz. „Znajdą mnie”, pocieszał się. Tuż przed wojną z Rosją wziął udział w manewrach NATO, w trakcie których ćwiczono ewakuację dużej liczby rannych żołnierzy z obszaru porażonego bronią jądrową. Wyszło to całkiem sprawnie.
—–
Nie było tak dobrze, jak początkowo zakładał. Rozbolała go głowa – najpierw ledwie ćmiła, a potem jakby miała pęknąć. Dwa razy zwymiotował, co przyniosło chwilową ulgę, raz – nie wiedział na jak długo – znów stracił przytomność. Objawy pasowały do wstrząśnienia mózgu, choć wyobraźnia podsuwała obrazki z serialu „Czarnobyl”. Michał nie chciał skończyć jak strażacy z pechowej elektrowni, zabici przez chorobę popromienną.
Czujnik wciąż świecił na pomarańczowo.
Kowalczyk odruchowo spojrzał na zegarek, spróbował nawet podświetlić tarczę, ale nadaremno wciskał przycisk. Cyfrowy chronometr również padł. Sądząc po tym, co docierało przez wizjery, na zewnątrz nadal była noc. A to oznaczało, że od eksplozji minęło najwyżej kilka godzin.
„Czy były kolejne wybuchy?”, zastanawiał się.
Rosjanie zagrozili atakami na oba zgrupowania wojsk – zasadnicze, które miało wejść z Polski na Litwę, i flankujące, przewidziane do uderzenia na okręg królewiecki. W ich skład wchodziło niemal 150 tysięcy żołnierzy, zgromadzonych w województwie warmińsko-mazurskim i podlaskim. Drugie tyle liczył kolejny rzut i odwody rozmieszczone w centralnej Rzeczpospolitej. „Sprawimy, że większość tych sił pochłoną piekielne ognie”, zapowiadał rzecznik Kremla. „Użyjemy naszego arsenału jądrowego przy każdej próbie przekroczenia granic Rosji”, ostrzegał jego pryncypał, dla którego świeżo zajęte kraje nadbałtyckie były już częścią Federacji.
Michał dowodził batalionem zmechanizowanym, przewidzianym do pójścia w szpicy – wprost na Królewiec. Jego ludzie już grzali silniki, a on przeglądał raporty wyświetlane przez terminal systemu dowodzenia. W tej odsłonie wojny nie było czasu na długotrwałą kampanię lotniczo-rakietową – już pierwsze uderzenie musiało odebrać rosyjskim wojskom okupacyjnym i garnizonowi królewieckiemu istotne zdolności obronne. NATO użyło więc setek pocisków manewrujących oraz dziesiątek samolotów na raz. I gdy większość tego arsenału wisiała jeszcze w powietrzu, sygnał do ataku otrzymały oddziały na lądzie.
Batalion pułkownika Kowalczyka nawet nie zdołał opuścić pozycji wyjściowej.
Co innego batalion – czy nawet brygada, bo Michał nie miał złudzeń, że w „jego” wybuchu oberwały też inne oddziały – ale tak wielkich sił nie sposób zniszczyć pojedynczą głowicą. Jeśli Rosjanie rzeczywiście użyli broni taktycznej, by całkowicie wyeliminować zagrożenie u granic, musiało to być kilkanaście czy wręcz kilkadziesiąt ładunków. „Niektóre eksplozje na pewno bym poczuł”, Kowalczyk miał na myśli błysk, podmuch i falę dźwiękową. „Chyba że…”, przyszła mu do głowy straszna alternatywa. Przez ostatnie miesiące rozważał ją nie raz, jak chyba wszyscy w Polsce i Europie.
W rosyjskiej doktrynie jądrowej przewidziano mechanizm deeskalacji przez eskalację. Rozumianą jako niemasowe uderzenie, także uprzedzające, które zmusiłoby wroga do zaniechania działań zbrojnych. Sam akt detonacji głowicy atomowej, gdziekolwiek, choćby na odludziu, mógł przynieść efekt mrożący, ale lepszą gwarancję zmitygowania przeciwnika dawał atak na obiekt o dużym znaczeniu strategicznym bądź kulturowym. A w obu kategoriach mieściły się ośrodki miejskie. „Spaliliśmy wam jedno cenne miasto, możemy spalić kolejne”, do takiej groźby sprowadzała się istota tej strategii. Moskwa wielokrotnie straszyła „atomowym armagedonem” Warszawy, Krakowa czy Trójmiasta. Z rzadka wymieniając inne metropolie, choć w skład sił interwencyjnych, zebranych do odbicia państw nadbałtyckich, wchodziły oddziały z kilkunastu krajów NATO. Ale to nad Wisłą tworzyło się zaplecze do rekonkwisty, no i – najpewniej tak kalkulowano w Moskwie – stary Zachód łatwiej przełknąłby stratę, która nie naruszy jego „zasobów kulturowo-demograficznych”.
Kowalczyk przestraszył się tych refleksji i konkluzji, do jakich go przywiodły. Rosjanie mogli zrzucić na szykujące się do ataku oddziały NATO raptem kilka niewielkich głowic – po to, by wprowadzić zamieszanie w pierwszym szeregu i uzyskać trochę czasu. To też byłby krok radykalny, ale w obliczu technologicznej przewagi Sojuszu całkiem racjonalny. I zarazem mógłby się okazać niewystarczający, by zniechęcić Koalicję do odwetu.
– Dranie… – wyszeptał, myśląc o Moskalach. Wyobraźnia podsuwała mu realistyczny obrazek atomowego grzyba. Rosnącego nad Krakowem, którego symboliczne znaczenie dla Polski trudno było przecenić. Michał od lat mieszkał w Międzyrzeczu, miasteczku-garnizonie na zachodzie kraju. Ale pochodził ze stolicy Małopolski i to tam żyła duża część jego rodziny.
Wizja, w której bliskich mogło już nie być, sprawiła mu fizyczny ból.
—–
Mdlał, odzyskiwał przytomność, wymiotował i znów mdlał. Na tyle często, że stracił rachubę. Nie zapamiętał też, kiedy i jak wylądował na podłodze pojazdu. Leżał na brzuchu, gdy znów wróciła świadomość.
Wtedy po raz pierwszy dopadło go przerażenie. Wokół czyhało śmiertelne zagrożenie, kto wie, może świat już nie istniał, ale wewnątrz wozu wcale nie czuł się bezpieczniej. Transporter jawił mu się niczym trumna, w której niebawem zabraknie powietrza.
Wolał umrzeć na zewnątrz, nie tu, nie z braku tlenu.
„Panikujesz!”, nawrzeszczał na siebie w myślach. Pomogło. „Gdzieś tu powinien być plecak medyczny”, obiecał sobie, że jak tylko zbierze siły, podniesie się i zacznie szukać. I weźmie coś na ból głowy i lęk. „Za chwilę…”, oparł czoło o przedramię i odleciał.
Obudziło go jasne światło. Leżał na wznak, oszołomiony i splątany.
– Znów wybuch… – wymamrotał. Potrzebował kilku sekund, by zdać sobie sprawę, że twarz oświetla mu czyjaś latarka.
– Pułkowniku, zaraz pana stąd zabierzemy – jaskrawy strumień zsunął się na tors Michała. – Proszę się nie ruszać – ktoś mówił do niego po angielsku, nienaturalnie brzmiącym głosem. Gdy Kowalczyk uporał się z powidokami, dostrzegł zarys pochylonej nad nim sylwetki. Twarz obcego skrywały maska i kaptur – stąd ów przetworzony dźwięk mowy. Członek ekipy ratowniczej odziany był w kombinezon ochronny, z oznaczeniami US Army, podobnie jak jego klęczący obok kompan.
– Jest źle? – wydusił z siebie pułkownik.
– Będzie pan żył – usłyszał.
– Mam na myśli tam, na zewnątrz. Ilu głowic użyli?
– Dwóch, jedna spadła tu, druga na zgrupowanie w pobliżu Suwałk – Amerykanin niemal bezbłędnie wymówił nazwę miasta.
Michałowi ulżyło, choć daleki był od radości.
– Straty?
– Tu około dwóch tysięcy zabitych i rannych, głównie Polaków i Amerykanów. Tam na wschodzie ucierpieli Brytyjczycy i Francuzi. Nie wiemy, ilu mają zabitych, ale oba ładunki były małe, a opad radioaktywny skaził niewielkie obszary.
– Tyle wygrać – kwaśno skwitował Kowalczyk.
– Co? – Amerykanin nie zrozumiał wypowiedzianych po polsku słów.
Pułkownik machnął dłonią.
– Jak odpowiedzieliśmy? – spytał po angielsku.
– Zastanawiamy się nad odpowiedzią – mimo zniekształceń Michał wyraźnie usłyszał rozgoryczenie i irytację w głosie ratownika.
—–
I jak, czyta się? Mam nadzieję, że tak i że z chęcią sięgniecie po kolejny fragment – opublikuję go w najbliższy piątek.
Przygotowanie tego opowiadania zajęło mi dwa dni. Materiały dziennikarskie, którymi dzielę się z Wami tu i na Facebooku, wymagają ode mnie 6-10 godzin zaangażowania dziennie. To misja, ale i robota. Cieszą mnie Wasze reakcje, komentarze i udostępnienia, ale by móc kontynuować prace, potrzebuję także finansowego wsparcia. Dlatego regularnie wspominam o możliwości wykupu subskrypcji na Patronite…
… i postawieniu „kawy” na Buycoffee.to.
Moje materiały tak długo pozostaną ogólnodostępne, jak długo część z Was zechce brać udział we współtworzeniu treści – tym bowiem, współtworzeniem, są Wasze donacje. Za które „z dołu” i „z góry” serdecznie dziękuję.
Nz. Eksplozja głowicy jądrowej/fot. Departament obrony USA
A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.