Zaniechanie

Dziś zabieram Was w podróż w nieodległą przyszłość. W rzeczywistość, w której wszystko, co tylko mogło pójść źle, źle poszło, przede wszystkim na skutek zaniechania. Czyjego? Zachodnich rządów, nas; wszystkich, którzy odpuścili sobie Ukrainę i zachęcili kremlowskich łobuzów do gry va banque. Mamy więc w tej nieodległej przyszłości wojnę Rosji z NATO, widzianą z perspektywy pojedynczego człowieka, żołnierza Wojska Polskiego.

Kto zna moją publicystykę, ten wie, że daleki jestem od straszenia rychłą katastrofą. Lecz nie potrafię z całą stanowczością wykluczyć, że do niej nie dojdzie. Ba, sądzę wręcz, że moim zadaniem jest formułowanie przestróg. Nie zawsze musi to być śmiertelnie poważna analiza; jako pisarz dobrze wiem, że rozrywka również może mieć wartość edukacyjną. Dlatego zdecydowałem się na formułę opowiadania.

Zapraszam do lektury!

Część I

Świat na zewnątrz rozbłysł z wielką gwałtownością i mocą. Filtry pokrywające szkła wizjera na niewiele się zdały. Michał poczuł, jakby żywy ogień dostał mu się pod powieki. Zacisnął je gwałtownie, a i tak nie był w stanie ochronić zmysłów przed bolesną jasnością.

Wkrótce fala uderzeniowa oderwała transporter od ziemi – maszyna zaczęła koziołkować. Kowalczyk już coś takiego przeżył – w Afganistanie. Wtedy nadludzką energię – jak o niej myślał – uwolniła eksplodująca pod Rosomakiem mina.

Ale teraz wydarzyło się coś znacznie gorszego.

„Mój boże, zrobili to”, przyszło mu do głowy nim stracił przytomność.

—–

Pomarańczowy punkt rozrastał się i zmniejszał w rytmie tożsamym z oddychaniem. Wpierw był zamglony, potem coraz ostrzejszy. Gdy Michał otworzył oczy, przekonał się, że to żadna imaginacja. Czujnik pomiaru skażeń świecił mu prosto w twarz. Pulsował bezgłośnie, choć Kowalczyk miał wrażenie, że słyszy bulgotanie organicznych sensorów. Nie miał pojęcia, jak to ustrojstwo działa, wiedział jedynie, że nie zakłóci go impuls elektromagnetyczny. Wolałby zobaczyć wyniki jako cyfry na ekranie, ale teraz, gdy całą elektronikę trafił szlag, Michałowi musiał wystarczyć ów pomarańczowy odczyt.

Nie był zły; to czerwony sygnalizowałby krytyczny poziom skażenia.

Mężczyzna odetchnął. W szkole oficerskiej uczyli go, że na podstawie długości rozbłysku da się z grubsza określić moc eksplodującego ładunku. Emisja jasnego światła dłuższa niż dwadzieścia sekund oznaczała głowicę o potwornej mocy, co najmniej jednej megatony. Tymczasem to, co zapamiętał z wybuchu, trwało znacznie krócej.

„Użyli małej głowicy, taktycznej”, uznał, po czym zaśmiał się cicho, w pełni już świadomy. „Marne są te moje kalkulacje…”, ocenił, zdając sobie sprawę, że przecież nie wie, gdzie znajdowało się epicentrum.

Zaraz jednak przypomniał sobie, że fala uderzeniowa pędzi nieco szybciej niż dźwięk. „Musiało jebnąć naprawdę blisko!”, stwierdził niemal triumfalnie, by wnet zmarkotnieć. Ze szkoleń pamiętał też, że już po kilku minutach zaczynają opadać radioaktywne pyły, co trwa około doby. Dobrze wtedy znaleźć się w zamkniętym i nieuszkodzonym pomieszczeniu.

We wnętrzu wozu panowała ciemność, delikatnie rozrzedzona pomarańczową poświatą. Wszystkie włazy były zamknięte, możliwe, że zatrzaśnięte „na amen” na skutek uszkodzenia. Ale w tej chwili Michał nie zamierzał się tym przejmować. Było inaczej niż w Afganistanie – wówczas, tuż po wybuchu miny, chciał jak najszybciej opuścić zadymiony przedział desantowy Rosomaka. Popędzało go osobliwe doznanie, gdy otworzył oczy i stwierdził, że jest częścią kłębowiska ciał. Tak bardzo pragnął wtedy ustalić, czy pokiereszowana noga, której kolano wbijało mu się w brzuch, należy do niego czy nie. Nie należała, a wkrótce przestała też być częścią ciała kolegi. Poza tą jedną amputacją, załoga nie poniosła poważniejszych urazów, ale Kowalczyk przez kilka kolejnych lat budził się w nocy zlany potem. W snach znów był w tej klaustrofobicznej, wypełnionej jękami kabinie.

Tym razem towarzyszyła mu cisza. Przed eksplozją siedział w transporterze sam – reszta załogi poszła pobrać racje żywnościowe. Michał zrobił to wcześniej, więc czekał na kolegów w fotelu dowódcy. Przypięty wielowpustowymi pasami, co okazało się ratującą życie zapobiegliwością. Choć pojazd koziołkował, Kowalczyk chyba niczego sobie nie uszkodził, właściwie nic go nie bolało, czuł jedynie ogromne pragnienie.

„Może to szok? Zaraz minie i zacznę zdychać z bólu”, natrętna myśl nie dawała mu spokoju. Już wcześniej obmacał ciało i nie znalazł żadnych ran, ale nie mógł wykluczyć urazu wewnętrznego. Tak czy inaczej, nie zamierzał szukać pomocy na zewnątrz. „Znajdą mnie”, pocieszał się. Tuż przed wojną z Rosją wziął udział w manewrach NATO, w trakcie których ćwiczono ewakuację dużej liczby rannych żołnierzy z obszaru porażonego bronią jądrową. Wyszło to całkiem sprawnie.

—–

Nie było tak dobrze, jak początkowo zakładał. Rozbolała go głowa – najpierw ledwie ćmiła, a potem jakby miała pęknąć. Dwa razy zwymiotował, co przyniosło chwilową ulgę, raz – nie wiedział na jak długo – znów stracił przytomność. Objawy pasowały do wstrząśnienia mózgu, choć wyobraźnia podsuwała obrazki z serialu „Czarnobyl”. Michał nie chciał skończyć jak strażacy z pechowej elektrowni, zabici przez chorobę popromienną.

Czujnik wciąż świecił na pomarańczowo.

Kowalczyk odruchowo spojrzał na zegarek, spróbował nawet podświetlić tarczę, ale nadaremno wciskał przycisk. Cyfrowy chronometr również padł. Sądząc po tym, co docierało przez wizjery, na zewnątrz nadal była noc. A to oznaczało, że od eksplozji minęło najwyżej kilka godzin.

„Czy były kolejne wybuchy?”, zastanawiał się.

Rosjanie zagrozili atakami na oba zgrupowania wojsk – zasadnicze, które miało wejść z Polski na Litwę, i flankujące, przewidziane do uderzenia na okręg królewiecki. W ich skład wchodziło niemal 150 tysięcy żołnierzy, zgromadzonych w województwie warmińsko-mazurskim i podlaskim. Drugie tyle liczył kolejny rzut i odwody rozmieszczone w centralnej Rzeczpospolitej. „Sprawimy, że większość tych sił pochłoną piekielne ognie”, zapowiadał rzecznik Kremla. „Użyjemy naszego arsenału jądrowego przy każdej próbie przekroczenia granic Rosji”, ostrzegał jego pryncypał, dla którego świeżo zajęte kraje nadbałtyckie były już częścią Federacji.

Michał dowodził batalionem zmechanizowanym, przewidzianym do pójścia w szpicy – wprost na Królewiec. Jego ludzie już grzali silniki, a on przeglądał raporty wyświetlane przez terminal systemu dowodzenia. W tej odsłonie wojny nie było czasu na długotrwałą kampanię lotniczo-rakietową – już pierwsze uderzenie musiało odebrać rosyjskim wojskom okupacyjnym i garnizonowi królewieckiemu istotne zdolności obronne. NATO użyło więc setek pocisków manewrujących oraz dziesiątek samolotów na raz. I gdy większość tego arsenału wisiała jeszcze w powietrzu, sygnał do ataku otrzymały oddziały na lądzie.

Batalion pułkownika Kowalczyka nawet nie zdołał opuścić pozycji wyjściowej.

Co innego batalion – czy nawet brygada, bo Michał nie miał złudzeń, że w „jego” wybuchu oberwały też inne oddziały – ale tak wielkich sił nie sposób zniszczyć pojedynczą głowicą. Jeśli Rosjanie rzeczywiście użyli broni taktycznej, by całkowicie wyeliminować zagrożenie u granic, musiało to być kilkanaście czy wręcz kilkadziesiąt ładunków. „Niektóre eksplozje na pewno bym poczuł”, Kowalczyk miał na myśli błysk, podmuch i falę dźwiękową. „Chyba że…”, przyszła mu do głowy straszna alternatywa. Przez ostatnie miesiące rozważał ją nie raz, jak chyba wszyscy w Polsce i Europie.

W rosyjskiej doktrynie jądrowej przewidziano mechanizm deeskalacji przez eskalację. Rozumianą jako niemasowe uderzenie, także uprzedzające, które zmusiłoby wroga do zaniechania działań zbrojnych. Sam akt detonacji głowicy atomowej, gdziekolwiek, choćby na odludziu, mógł przynieść efekt mrożący, ale lepszą gwarancję zmitygowania przeciwnika dawał atak na obiekt o dużym znaczeniu strategicznym bądź kulturowym. A w obu kategoriach mieściły się ośrodki miejskie. „Spaliliśmy wam jedno cenne miasto, możemy spalić kolejne”, do takiej groźby sprowadzała się istota tej strategii. Moskwa wielokrotnie straszyła „atomowym armagedonem” Warszawy, Krakowa czy Trójmiasta. Z rzadka wymieniając inne metropolie, choć w skład sił interwencyjnych, zebranych do odbicia państw nadbałtyckich, wchodziły oddziały z kilkunastu krajów NATO. Ale to nad Wisłą tworzyło się zaplecze do rekonkwisty, no i – najpewniej tak kalkulowano w Moskwie – stary Zachód łatwiej przełknąłby stratę, która nie naruszy jego „zasobów kulturowo-demograficznych”.

Kowalczyk przestraszył się tych refleksji i konkluzji, do jakich go przywiodły. Rosjanie mogli zrzucić na szykujące się do ataku oddziały NATO raptem kilka niewielkich głowic – po to, by wprowadzić zamieszanie w pierwszym szeregu i uzyskać trochę czasu. To też byłby krok radykalny, ale w obliczu technologicznej przewagi Sojuszu całkiem racjonalny. I zarazem mógłby się okazać niewystarczający, by zniechęcić Koalicję do odwetu.

– Dranie… – wyszeptał, myśląc o Moskalach. Wyobraźnia podsuwała mu realistyczny obrazek atomowego grzyba. Rosnącego nad Krakowem, którego symboliczne znaczenie dla Polski trudno było przecenić. Michał od lat mieszkał w Międzyrzeczu, miasteczku-garnizonie na zachodzie kraju. Ale pochodził ze stolicy Małopolski i to tam żyła duża część jego rodziny.

Wizja, w której bliskich mogło już nie być, sprawiła mu fizyczny ból.

—–

Mdlał, odzyskiwał przytomność, wymiotował i znów mdlał. Na tyle często, że stracił rachubę. Nie zapamiętał też, kiedy i jak wylądował na podłodze pojazdu. Leżał na brzuchu, gdy znów wróciła świadomość.

Wtedy po raz pierwszy dopadło go przerażenie. Wokół czyhało śmiertelne zagrożenie, kto wie, może świat już nie istniał, ale wewnątrz wozu wcale nie czuł się bezpieczniej. Transporter jawił mu się niczym trumna, w której niebawem zabraknie powietrza.

Wolał umrzeć na zewnątrz, nie tu, nie z braku tlenu.

„Panikujesz!”, nawrzeszczał na siebie w myślach. Pomogło. „Gdzieś tu powinien być plecak medyczny”, obiecał sobie, że jak tylko zbierze siły, podniesie się i zacznie szukać. I weźmie coś na ból głowy i lęk. „Za chwilę…”, oparł czoło o przedramię i odleciał.

Obudziło go jasne światło. Leżał na wznak, oszołomiony i splątany.

– Znów wybuch… – wymamrotał. Potrzebował kilku sekund, by zdać sobie sprawę, że twarz oświetla mu czyjaś latarka.

– Pułkowniku, zaraz pana stąd zabierzemy – jaskrawy strumień zsunął się na tors Michała. – Proszę się nie ruszać – ktoś mówił do niego po angielsku, nienaturalnie brzmiącym głosem. Gdy Kowalczyk uporał się z powidokami, dostrzegł zarys pochylonej nad nim sylwetki. Twarz obcego skrywały maska i kaptur – stąd ów przetworzony dźwięk mowy. Członek ekipy ratowniczej odziany był w kombinezon ochronny, z oznaczeniami US Army, podobnie jak jego klęczący obok kompan.

– Jest źle? – wydusił z siebie pułkownik.

– Będzie pan żył – usłyszał.

– Mam na myśli tam, na zewnątrz. Ilu głowic użyli?

– Dwóch, jedna spadła tu, druga na zgrupowanie w pobliżu Suwałk – Amerykanin niemal bezbłędnie wymówił nazwę miasta.

Michałowi ulżyło, choć daleki był od radości.

– Straty?

– Tu około dwóch tysięcy zabitych i rannych, głównie Polaków i Amerykanów. Tam na wschodzie ucierpieli Brytyjczycy i Francuzi. Nie wiemy, ilu mają zabitych, ale oba ładunki były małe, a opad radioaktywny skaził niewielkie obszary.

– Tyle wygrać – kwaśno skwitował Kowalczyk.

– Co? – Amerykanin nie zrozumiał wypowiedzianych po polsku słów.

Pułkownik machnął dłonią.

– Jak odpowiedzieliśmy? – spytał po angielsku.

– Zastanawiamy się nad odpowiedzią – mimo zniekształceń Michał wyraźnie usłyszał rozgoryczenie i irytację w głosie ratownika.

—–

I jak, czyta się? Mam nadzieję, że tak i że z chęcią sięgniecie po kolejny fragment – opublikuję go w najbliższy piątek.

Przygotowanie tego opowiadania zajęło mi dwa dni. Materiały dziennikarskie, którymi dzielę się z Wami tu i na Facebooku, wymagają ode mnie 6-10 godzin zaangażowania dziennie. To misja, ale i robota. Cieszą mnie Wasze reakcje, komentarze i udostępnienia, ale by móc kontynuować prace, potrzebuję także finansowego wsparcia. Dlatego regularnie wspominam o możliwości wykupu subskrypcji na Patronite

Wspieraj Autora na Patronite

… i postawieniu „kawy” na Buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Moje materiały tak długo pozostaną ogólnodostępne, jak długo część z Was zechce brać udział we współtworzeniu treści – tym bowiem, współtworzeniem, są Wasze donacje. Za które „z dołu” i „z góry” serdecznie dziękuję.

Nz. Eksplozja głowicy jądrowej/fot. Departament obrony USA

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Percepcja

Był wczesny ranek, obudził mnie pełen pęcherz. Pociągnąłem zamek błyskawiczny śpiwora i uniosłem nieznacznie głowę. Jak świsnęło… – może metr, może półtora metra nade mną. Wystrzelony z ręcznej wyrzutni przeciwpancernej granat przyleciał przez pozbawiony okiennic otwór i w taki sam sposób opuścił pomieszczenie. Przecinając lokum, szczęśliwie na nic po drodze nie natrafił. Eksplodował już na zewnątrz – pociski RPG są zwykle wyposażone w zapalniki samoniszczące; nawet jeśli nie uderzą w cel czy przeszkodę i tak po kilku sekundach wybuchają.

Odechciało mi się sikać. Jakiś czas później uznałem to zdarzenie za początek „toaletowego fatum”, które w pełni objawiło się w Ukrainie. Ogdowski szedł za potrzebą, w pobliżu padały pociski – choćby nie wiem jak długo wcześniej panował spokój. Istnienie tej na poły magicznej zależności sprawiło, że pracujący ze mną koledzy wpadali w lekki popłoch, gdy oznajmiałem, że muszę skoczyć na stronę. Ale nie czas na weterańskie wspominki. Gdy strumień z „erpega” przeczochrał mi fryzurę, opadłem na łóżko, a zaraz potem na podłogę. Mój sąsiad zrobił to samo – i już z poziomu zero oznajmił:

– Witamy w Adżiristanie – i zaśmiał się przy tym zawadiacko.

Pobudka, jaką zaoferowali nam wówczas talibowie, przybrała postać niezgorszej kanonady. Z pozycji zajmowanych przez rebeliantów przyleciało jeszcze kilkanaście granatów, do których dołożono całkiem sporo serii z broni maszynowej. Nikomu z Polaków nic się nie stało, ale atak – nawet jak na „krainę latających epregów” – był nietypowy. Nie tyle sam w sobie, ile jako element całego ciągu zdarzeń. W dystrykcie, w którym znajdował się ów wysunięty (czasowy) posterunek, od wielu tygodni panował względny spokój. I nagle, z dnia na dzień, sytuacja uległa zmianie. „Chcą nas stąd wykurzyć”, mówili żołnierze, przekonani o „wyższej” celowości działań podejmowanych przez Afgańczyków.

Uległem tej narracji. Nie mogłem wówczas ujawnić, gdzie konkretnie się znajduję, popełniłem zatem tekst utrzymany w formie relacji z drugiej ręki. Gdzie pisałem o nadzwyczajnej aktywności talibów w Adżiristanie, wywodząc stąd wniosek, że w całej pilnowanej przez Polaków prowincji Ghazni mamy do czynienia z nasileniem się walk. Post factum okazało się, że do wspomnianego dystryktu przybyło na odpoczynek talibskie komando wielkości kompanii wojska. Na południu Afganistanu trwały wówczas ciężkie boje – Brytyjczycy i Amerykanie nie pozwalali rebeliantom na pauzowanie. We względnie spokojnej polskiej zonie łatwiej im było lizać rany – stąd ów transfer. A że bojownicy nie lubili bezczynności, postanowili po naprzykrzać się Polakom. Ot, kwintesencja wojennego, aktywnego wypoczynku.

Jest takie popularne powiedzenie: „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Na wojnie sprawdza się ono jak diabli. Co innego widzą i wiedzą szeregowcy, co innego oficerowie liniowi średniego szczebla czy sztabowcy z tego poziomu. Jeszcze inaczej wygląda to z perspektywy najwyższego rangą dowódcy. Paradoksalnie, wszyscy mogą mieć rację w ocenie sytuacji. Coś, co dla pojedynczego plutonu jest dramatem i sytuacją bez wyjścia, na wyższym poziomie staje się niewiele znaczącym incydentem. Albo nawet ważnym, ale mniej istotnym od pozostałych składowych sytuacji na froncie. Czy wręcz bardzo ważnym, lecz wpisującym się w logikę poświęcenia czyjegoś życia w imię wyższej konieczności. „Wysoki widzi więcej”. Naczelny dowódca nie doświadcza fizycznych aspektów frontowej rzeczywistości, ale jego horyzonty poznawcze są znacznie szersze niż szeregowca tkwiącego w okopie. Liczba źródeł, z których czerpie informacje, jest nieporównywalna. Raporty jednostek liniowych, dane wywiadowcze, rozeznanie w możliwościach logistycznych itp. – wszystko to w skali makro – dają wyższą świadomość sytuacyjną niż osobiście odczuwana presja nieprzyjaciela. Która często skutkuje percepcyjnym przeładowaniem, zaburzającym odbiór rzeczywistości (trudno zachować tzw.: trzeźwe myślenie w realiach artyleryjskiej kanonady). A do tego dochodzi decyzyjność i możliwość kreowania sytuacji – im wyżej, tym większa. I choć wojenna mgła dotyczy wszystkich bez wyjątku, jej gęstość wprost zależy od miejsca w hierarchii.

Ukraińcy oszczędnie rozdają medialne koncesje na pobyt w strefie walk. rosjanie czynią to chętniej wobec swoich, ale trudno w ich przypadku mówić o działalności stricte dziennikarskiej; tu mamy do czynienia z tępą propagandą. W realiach cenzury funkcjonuje także całe frontowe zaplecze, wszystkie instytucje mające związek z wojennym wysiłkiem. Patrząc z perspektywy dziennikarza czy analityka to trudna sytuacja, „mgła do potęgi”. Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej – w zależności od zawartości notesu z kontaktami oraz tego, czy i jak potrafią łączyć dostępne fakty. Niektórzy ulegają pokusie takiego doboru informacji, by całościowo wyrysować obraz ukraińskiego triumfu. Inni uderzają w tony dramatyczne, wieszcząc rychły koniec zorganizowanej obrony naszego wschodniego sąsiada.

A jak jest naprawdę? A jak jest naprawdę to najlepiej wiedzą generałowie Załużny i gierasimow, dowódcy walczących wojsk, choć nawet oni nie są w stanie ułożyć sobie w głowach wszystkich klocuszków. Co piszę nie bez powodu, trochę już zmęczony lekturą tekstów mniej lub bardziej wybitnych specjalistów od wojny, wieszczących rychłą albo już dokonującą się katastrofę na froncie. Wiedziony osobistym doświadczeniem w zakresie „zmąconej percepcji wojny”, mogę tylko postulować spokój.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tyle widziałem, ile mogłem… Afganistan, jesień 2010 roku/fot. Adam Roik

Zużycie

Co jakiś czas wraca temat ukraińskiej mobilizacji – ostatnio wywołał go sam prezydent Zełenski, mówiąc, że armia chciałaby powołać pół miliona ludzi. Oczywiście nie chodzi o powiększenie sił zbrojnych w takim wymiarze, ale o wymianę personelu. Także o powrót do szeregów weteranów – wojny donbaskiej i pełnoskalowej – których swego czasu objęła demobilizacja.

Zwalnianie do cywila już wcześniej wywoływało zdziwienie u osób obserwujących rosyjsko-ukraiński konflikt. „Ależ dobra musi być sytuacja Ukrainy, skoro stać ją na demobilizację doświadczonych żołnierzy”, wyczytałem kilka tygodni temu u jednego z twitterowych artystów-komentatorów wojny. Dziś z kolei – w reakcji na wywiad Zełenskiego – napisał do mnie jeden z Czytelników. „To po co w takim razie ich zwalniano?”, pytał.

Śpieszę wyjaśnić, w czym posłużę się przykładem polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. W czasie największego zaangażowania (w latach 2009-11) liczył on maksymalnie 2,5 tys. żołnierzy na jednej zmianie. Letnie rotacje (zaczynające się w kwietniu, kończące w październiku) zawsze stanowiły trudniejsze wyzwanie dla naszych wojskowych, przypadały bowiem na okres zwiększonej aktywności rebeliantów. Jesień i zima to był dla talibów czas odpoczynku, odetchnąć mogli też wtedy Polacy. Ów kalendarz wojny wymagał akceptacji pewnych reguł, najważniejsza z nich brzmiała następująco: na letnie zmiany wysyłamy pod Hindukusz najlepsze jednostki Wojska Polskiego. Co też zwykle miało miejsce.

Zaczynająca się wraz ze świętem Nuwruz talibska ofensywa spotykała się rzecz jasna z kontrakcją, czego efektem były właściwie codzienne kontakty bojowe. Kumulacja następowała między czerwcem a sierpniem – wówczas ginęło kilku polskich żołnierzy, nawet setka odnosiła rany i kontuzje, dwa razy tyle wojskowych zaczynało odczuwać skutki stresu pourazowego. Cześć z nich rotowano do kraju przymusowo, część wyjeżdżała z własnej inicjatywy, jak to zwykło się mówić, „z powodów osobistych/rodzinnych”. W istotnej mierze dotyczyło to komponentu bojowego, zwykle stanowiącego mniej niż połowę całości kontyngentu (reszta to logistyka, dowództwo, medycy, grupa do spraw współpracy cywilno-wojskowej itp. – na skutek ostrzałów baz, ten personel również borykał się z problemami traumy). Najlepszą ilustracją tego procesu był skład patroli bojowych – na początku zmiany w przedziałach desantowych Rosomaków zwykle siedziało 5-6 żołnierzy, w ostatnich tygodniach 3-4, bo „nie było już komu robić”. „Za dużo wodzów, za mało Indian”, kwitowali sprawę zwykli żołnierze. Półroczne zmiany zyskiwały w tym kontekście dodatkowe uzasadnienie – gdyby Polacy jechali do Afganistanu na roczne tury, jak Amerykanie, z pewnością nie byliby w stanie realizować postawionych przed nimi zadań. Amerykanie sobie z tym radzili, bo imponujące zaplecze tej wojny pozwalało żołnierzom na dłuższe przerwy w dużych, bezpiecznych bazach logistycznych.

A zatem asymetryczny konflikt o niskiej intensywności sprawiał, że w ciągu kilkunastu tygodni, mimo relatywnie niedużych start (promil zabitych, kilka procent na różne sposoby poszkodowanych), znacząco spadała wydolność polskiego kontyngentu. Gdy w sierpniu 2013 roku talibowie zaatakowali główną polską bazę w Ghazni – wdarli się do środka, dokonali serii samobójczych zamachów – zostali przygwożdżeni i zniszczeni. Straty Polaków i Amerykanów były symboliczne (dwóch zabitych, 30 rannych), ale efekt psychologiczny dużo poważniejszy. Ledwo ucichły strzały, wnioski o przyśpieszoną rotację złożyło kilkadziesiąt osób, przede wszystkim ze służb tyłowych („bo nie na taką misję się pisali”). Wielu wyjechało, a ci, którzy zostali, już nie byli w stanie stworzyć sprawnie funkcjonującej maszyny. Charyzma dowódcy i fakt, że trzon bojowej części kontyngentu stanowili żołnierze kawalerii powietrznej sprawiły, że jakoś to wszystko dotrwało do końca tury. Technicznie rzecz ujmując, kontyngent nie był rozbity, ale do walki (i przede wszystkim wsparcia walki), nieszczególnie się już nadawał.

Tymczasem w Ukrainie mamy do czynienia z pełnoskalową wojną o wysokiej intensywności. Obie strony używają wobec siebie niemal całego arsenału dostępnych broni, co sprawia, że przebodźcowany żołnierz znacznie szybciej „się zużywa” – fizycznie i psychicznie. Doświadczenia podobnych konfliktów jasno wskazują, że po kilku, najwyżej kilkunastu dniach, nawet najlepiej wyszkolone oddziały – niezależnie od tego, czy poniosły wysokie czy niskie straty – muszą zostać zrotowane. Motywacja, zawsze wyższa u obrońców, ogranicza negatywne skutki „zużycia”, ale tylko do czasu. To dlatego poszczególne bataliony armii ukraińskiej spędzają na linii frontu 2-3 tygodnie – i później, na kilka kolejnych, udają się na tyły na odpoczynek.

Tak zachowuje się żołnierza w przyzwoitej formie, niezbędnej dla efektywnej służby. Ten schemat można powtarzać kilka razy, ale po roku-półtora dochodzimy do sytuacji „strukturalnego wyczerpania”. Krótki odpoczynek już nie wystarcza, żołnierz musi zostać zwolniony, najlepiej raz na zawsze, a przynajmniej na dłuższy czas. Byle z dala od wojny i wojska. Nawet jeśli fizycznie nic mu nie jest. Niezależnie od tego, jak wysokie są jego umiejętności.

Ot, cała tajemnica.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Warunki służby wprost przekładają się na zużycie „materiału ludzkiego”/fot. ZSU

Azbest

Późnym latem 2009 roku, w przydługiej drodze do domu, wylądowałem w Mazar-i-Szarif w północnym Afganistanie. Za tę część kraju odpowiadał wówczas niemiecki kontyngent, a baza w „Mazar” była największym skupiskiem oddziałów Bundeswehry u podnóża Hindukuszu. Przyznam, nieco zdziwił mnie fakt, jak wygodnie Niemcy się tam urządzili – gdyby nie temperatura i wysokie pasma gór, głowę dałbym sobie uciąć, że trafiłem do koszar gdzieś w środkowych Niemczech. Schludne baraki, gładziutko wyasfaltowane drogi, ścieżki rowerowe, plaża z basenem (!), kasyno z alkoholem – mój boże, czego tam nie było… Ale największy szok przeżyłem po wejściu do jadalni, na widok porcelanowej zastawy i metalowych sztućców. Po kilku tygodniach jedzenia plastikiem i na plastiku, z trudem powstrzymałem się przed ciśnięciem zużytych „statków” do kosza.

W Afganistanie w śmietnikach kończyły swój okres przydatności setki tysięcy zestawów kuchennych dziennie. Amerykańscy logistycy skalkulowali, że tak będzie taniej, niż gdyby zdecydowano się używanie tradycyjnej zastawy. Głównym problemem była konieczność mycia w skali przemysłowej, co wymagało dostępu do odpowiednio obszernych zasobów wody. Niemcy, na północy Afganistanu, mieli z tym łatwiej. Plastikowy talerz nie ma dużej objętości, łatwo go zgnieść, niewiele waży, lecz i tak przy 600-800-tysiącach posiłków dziennie, robią się z tego nieprzebrane tony śmieci. Gdyby ich utylizacja odbywała się z zachowaniem norm środowiskowych, pewnie służby tyłowe armii USA rozważyłyby powrót do porcelany. Ale w Afganistanie (tak jak w Iraku), góry plastikowych śmieci wyjeżdżały za bramę bazy, trafiały do głębokich dołów i był palone. Nie w zamkniętym obiegu wyposażonej w różnego rodzaju filtry spalarni, a na „żywca”, na „świeżym” powietrzu.

Wojna i ekologia nigdy nie miały ze sobą po drodze. Dawniej, gdy żyliśmy w izolowanych społecznościach, przemarszom wojsk towarzyszyła ekspansja zarazków. Cortez, hiszpański pogromca tubylczych ludów Ameryki, zwyciężył, bo jego nieliczny kontyngent zatargał za ocean choroby nieznane dotąd poza Europą. Wraz z mechanizacją, rozpoczął się kolejny rozdział degradacji środowiska naturalnego na skutek działań wojennych. Dla mnie wojna już zawsze będzie miała zapach paliwa lotniczego, tak wiele czasu spędziłem w miejscach, gdzie stacjonowały samoloty i śmigłowce. Nakłada się na to smród przepalonego diesla z agregatów prądotwórczych, bez których trudno wyobrazić sobie sprawnie działający wojskowy mechanizm. Dopiero gdzieś dalej będzie woń spalonego prochu i inne wojenne „perfumy” związane z wysiłkiem ludzkiego ciała i jego brutalną „obróbką” przy użyciu wszelkiej maści zabójczych narzędzi.

Dlaczego Wam o tym wspominam? Kilka dni temu rozmawiałem ze znajomym ukraińskim żołnierzem. Witalij co chwila odkasływał, spytałem go zatem, czy się przeziębił.

– A może to od papierosów? – przyszło mi do głowy. Na wojnie nawet niepalący palą (a niepijący piją, ale to zupełnie inna historia).

– Za dużo dymu – usłyszałem.

Początkowo uznałem, że chodzi o dym z płonącego sprzętu, ale szybko mnie olśniło. Przypomniałem sobie, jak wyglądają wschodnio-ukraińskie wioski i miasteczka – te wszystkie skupiska bieda-chatek pokrytych eternitem. Witalij służy już drugi rok, dużą część tego czasu spędził na froncie lub w strefie przyfrontowej – widział dość wojennej pożogi i miał okazję się nawdychać. Nie tylko toksyn wywołanych pożarami, ale i włókien uwolnionych gwałtownymi uszkodzeniami azbestowych powierzchni. Nie wiem, czy zapadł na azbestozę, on sam też tego nie wie, nikt mu bowiem profesjonalnej diagnozy nie postawił. Ale naiwnością byłoby założyć, że długotrwała ekspozycja na szkodliwe czynniki pozostanie bez wpływu na zdrowie.

A przecież takich jak Witalij – żołnierzy i cywilów z rejonów objętych działaniami zbrojnymi – są w Ukrainie miliony. A azbest w długookresowej perspektywie zabija. No więc opowiadam Wam o tym, by raz jeszcze podkreślić skalę ukraińskiego dramatu. Który wcale nie skończy się w chwili, gdy umilkną strzały…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Kacprowi Myśliborskiemu, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelnikowi imieniem Piotr, Jarkowi Uścińskiemu, Kasi Byłów i Danielowi Więcławskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Zniszczony dom gdzieś w okolicach Izjumu, styczeń 2023 roku/fot. własne

Tęsknota

– Robi się coraz chłodniej. Nakryję cię kurtą, nie będziesz marzł – mówi kobieta w kadrze i zdejmuje z siebie wierzchnie okrycie. Po czym kładzie je na ziemi, pod którą złożono trumnę z ciałem jej syna. To jeden z najbardziej wzruszających momentów filmu dokumentalnego HBO pt.: „Cmentarz Narodowy w Arlington: Kwatera numer sześćdziesiąt”.

Arlington to gigantyczna nekropolia, na terenie której pochowano niemal 400 tys. osób, głównie żołnierzy i weteranów wszystkich amerykańskich wojen. W kwaterze oznaczonej numerem „60” znajdują się groby poległych w Iraku i Afganistanie.

– Przybył kolejny rząd nagrobków – zauważa jeden z bohaterów filmu.
– Będą następne – dodaje inny.

Były. Film powstał w 2007 roku – w czasie, gdy siłom zbrojnym USA udało się znacznie ograniczyć skutki działalności irackich rebeliantów, ale zarazem przed dramatycznym nasileniem walk, do jakiego doszło w Afganistanie w latach 2008-2012.

Zresztą, wojna u podnóża Hindukuszu trwa dla Amerykanów do 2021 roku. W sumie 20 lat…

„Cmentarz Narodowy…” opiera się o prosty pomysł – kamera towarzyszy rodzinom odwiedzającym groby bliskich. Matki opowiadają o synach, żony o mężach, dzieci o ojcach. Brat wspomina brata. Zwyczajne historie, które łączy wspólny mianownik – tęsknota. Czasem tak dojmująca, że ojca jednego z poległych zmusza do wielogodzinnego leżenia przy grobie syna.

– Zasnąłem – mówi ów mężczyzna. – Często zasypiam – dodaje. Oczy ma wąskie, opuchnięte – znać po nim niedawny sen i płacz.
– Zbliża się siedemnasta, za chwilę każą nam opuścić cmentarz – martwi się młoda wdowa.
– Słyszałam, że dziś możemy być do osiemnastej – odpowiada jej koleżanka, także wdowa.

Arlington kojarzymy z niekończących się rzędów białych nagrobnych płyt. Gdy groby wizytują rodziny, pojawiają się kwiaty, zdjęcia, narodowe flagi. No i maskotki, przynoszone przez sieroty. Niektóre z dzieci nie miały nawet szansy poznać swoich ojców i matki.

– Znów kogoś chowają – zapowiada jakiś głos z offu. Kamera wędruję w miejsce ceremonii. Są galowo ubrani żołnierze, jest honorowa salwa, żałobna melodia odegrana trąbką. I najbliżsi poległego – matka z trwałą na głowie, ojciec z sumiastym wąsem, siostry (kuzynki?), jakieś młodziutkie dziewczęta i młodzi chłopcy. Biali, więc nie sposób oprzeć się wrażeniu, że taki pogrzeb mógłby się odbywać gdziekolwiek indziej. Na przykład w Polsce czy Ukrainie.

Kolejne ceremonie unaoczniają amerykańską wieloetniczność, zarazem pokazując to, co wspólne dla wszystkich sfilmowanych pogrzebów. I dla miażdżącej większości osób, którym kamera towarzyszy podczas wizyt na grobach najbliższych. Zabici żołnierze pochodzili ze zwykłych rodzin, klasy pracującej, w najlepszym razie aspirującej do grona „średniaków”. Tym samym „Cmentarz Narodowy…” potwierdza starą jak świat prawdę: że wojny wywołują bogaci i wpływowi, giną zaś na nich ci najbiedniejsi. Których śmierć wcale nie oznacza końca dramatu, bo po wszystkim pozostaje jeszcze cierpienie najbliższych.

– Mąż tej kobiety zginął w Wietnamie – słyszymy w pewnym momencie kolejną opowieść. – Minęło czterdzieści lat, a ona wciąż tu przychodzi. I tęskni…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Kadr z filmu/fot. własne