Niezwyciężony

Fanom historii alternatywnych Marcina Ciszewskiego przedstawiać nie trzeba. Reszcie napiszę tylko, że to autor kultowej serii „WWW…”, opartej o założenie, że kilkusetosobowy, uzbrojony po zęby oddział współczesnego Wojska Polskiego, trafia do przeszłości. I zaczyna swoją wędrówkę od września 1939 roku, po Powstanie Warszawskie. Korygując dość istotnie przebieg walk i niemiecką okupację. Wiem, brzmi niezbyt mądrze, ale uwierzcie mi, czyta się to dobrze, mając przy tym nielichą zabawę i – mimo wszystko – świetną lekcję historii. Marcin bowiem zręcznie wplata prawdziwe wątki w wymyśloną opowieść.

W swojej najnowszej książce Ciszewski zmienia nieco formułę. Nie ma już zabawy z pogranicza fantastyki, dostajemy za to alternatywny świat, oparty wszak o technologiczną realność prawdziwego 1941 roku. Żadnych cudów na kiju typu urządzenie do podróży w czasie. Bo choć tytułowy „Invictus” (ang. „Niezwyciężony”) – okręt przewagi strategicznej, kilkukrotnie większy i cięższy od największych pancerników przeciwnika – wydaje się być potworem nie z tego świata, wszystko, czym dysponuje, dało się zbudować na przełomie lat 30. i 40. „George Washington” – jak oficjalnie nazywa się ów kolos – ma to po prostu większe (czy ma tego, po prostu, więcej…).

Wojna, która już była

Po co? To pytanie, które można rozważyć na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, pozostając w uniwersum wyznaczonym przez ramy książki. Robi to sam Ciszewski, wkładając w usta głównego bohatera szereg wątpliwości związanych z sensownością budowy superpancernika, w sytuacji, w której wyraźnie rysuje się nowa tendencja w prowadzeniu wojen morskich. Na pierwszą linię wychodzą lotniskowce i to one – za sprawą swoich samolotów – zaczynają decydować o przebiegu bitew. Wpływowi wojskowi i politycy dopinają jednak swego, co – jak chyba trafnie odczytuję intencje autora – ma być ilustracją starego jak samo wojowanie problemu – że większość armii świata zawsze przygotowuje się do wojny, która już była. A tylko nieliczne, zazwyczaj te planujące agresję, idą w kierunku innowacji. Jak to się zwykle kończy, dobrze wiemy.

No i jest jeszcze druga płaszczyzna – jej wskazanie to atrybut recenzenta. Zastanawiam się zatem, po co historii opisanej w „Invictusie” ów superpancernik? Niezależnie od jego osadzenia w realiach, lepiej czytałoby się opowieść, w której US Navy miałaby to, czym rzeczywiście dysponowała w 1941 roku. Więcej, mniej – to już rzecz drugorzędna. Niezwykłą wartością alternatywnych historii jest bowiem to, że po ich lekturze możemy sobie powiedzieć: hmm, no tak mogło się przecież stać.

Urrraaaa na USA!

A co dzieje się w „Invictusie”? Ano mamy tu świat, w którym Polacy przegrywają Bitwę Warszawską w 1920 roku. Bolszewicy idą dalej, oddolne, rewolucyjne ruchy ułatwiają im zdobycie Niemiec, Francji i całej zachodniej Europy. Broni się tylko Wielka Brytania, ale 20 lat później – mimo pomocy USA – i ona upada. Azja i Europa stają się Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich, bezwzględnie zarządzanym przez Stalina, który w grudniu 1941 roku wysyła siły inwazyjne na USA. Ich część atakuje kontynent przez Cieśninę Beringa i Alaskę, jednak główne uderzenie ma nastąpić na atlantyckie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Potężna flota desantowa płynie więc przez ocean – i to na jej spotkanie rusza „George Washington” i resztki przetrzebionej w wojnie angielskiej (alternatywna Bitwa o Anglię), US Navy.

Nie opowiem wam, jak się to kończy – trudno wszak mówić o prostym happy endzie. Raczej mamy tu wstęp do kolejnej książki (całego cyklu?). Tak czy inaczej, fani powieści marynistycznej, morskiej batalistyki (czy batalistyki w ogóle), będą ukontentowani. Mając w sobie marynarskie geny, a za sobą lekturę chyba wszystkiego, co w latach 80. i 90. dało się zdobyć na temat bitwy o Atlantyk i wojny na Pacyfiku, z satysfakcją czytałem o kolejnych pojedynkach „Invictusa” i jego zespołu. Ma to nerw, ma dynamikę. I właśnie z uwagi na tę część, jestem w stanie dać książce 6 na 10 punktów.

Świat pełen szarości

Dwa zabieram za sposób narracji – nie lubię powieści pisanych w czasie teraźniejszym, zwłaszcza zaś w osobie pierwszej (wprowadzanie wątków będących doświadczeniem innych osób wychodzi wówczas bardzo karkołomnie). Jeden za „Invictusa” i koncepcję superpancernika, płynącego na spotkanie armady.

A za co uszczknąłem z zestawienia jeszcze jeden punkt? Za wizję radzieckiego imperium. Ciszewski pisze o nieludzkim systemie, zarządzanym wyłącznie strachem i strachu będącym istotą życia obywateli ZSRR. Oczywiście, zawsze może powiedzieć – w mojej książce tak właśnie ma być i jest. Jego prawo. Problem w tym, że Marcin bawi i uczy – może więc zostawić Czytelnika z przekonaniem, że Sowiety to było piekło na ziemi. A jakkolwiek był to paskudny ustrój, zwłaszcza w czasach Stalina, ludzie starali się w nim normalnie żyć. Bawili się, kochali, uczyli, pracowali, wielu wierzyło, że ma dobre życie. Skąd tak powszechny w postsowietach sentyment za komunizmem, u nas zresztą też obecny? Ano stąd. O diabelskim imperium zła, będącym niczym jeden wielki obóz koncentracyjny, mogą sobie pisać Amerykanie czy Europejczycy z Zachodu. Oni nie mają pojęcia, jak się tu żyło. Od autorów z tej części kontynentu oczekiwałbym kreski przesiąkniętej szarością. Nasz świat bowiem nigdy nie był czarno-biały.

—–

W historii Ciszewskiego Japonia sprzymierza się z ZSRR. Do sowieckiej armady płynącej w stronę USA, dołączają cesarskie superpancerniki „Yamato” i „Musashi”/fot. Yamato Museum/domena publiczna

invictus_okladka

Postaw mi kawę na buycoffee.to