Gruchotanie

Naloty dywanowe miały złamać Niemców. W różnym zakresie dotknęły jedną trzecią obywateli III Rzeszy. Ale czy ich złamały?

Kategoryzacje konfliktów zbrojnych mogą przybrać różne postaci, jedną z nich jest podział wedle kryteriów dewastacji. I tak mamy wojny na zniszczenie i na wyniszczenie. Różnica, jakkolwiek wydaje się nieostra, jest zasadnicza: w pierwszym rodzaju wojen chodzi o pokonanie armii przeciwnika, pozbawienie jej potencjału bojowego, skutkujące kapitulacją. To konflikt o ograniczonym zakresie, oparty o zasoby zgromadzone przed jego wybuchem. W ujęciu drugim celem jest wykrwawienie już nie tylko wrogiego wojska, ale całego stojącego za nim społeczeństwa i wspierającej wysiłek wojenny gospodarki. To wojna totalna, zwykle będąca skutkiem sytuacji, w której po serii bitew jednej ze stron nie udało się zrealizować zakładanych planów (np. okupacji danego terytorium). W najnowszej historii świata najdonioślejszym przykładem konfliktu na wyniszczenie jest II wojna światowa. Jednym z praktycznych wymiarów totalnej dewastacji była lotnicza kampania bombowa zachodnich aliantów, prowadzona nad III Rzeszą, w ramach której doszło m.in. do zagłady Drezna.

Masowe zabijanie

Wydarzenia z lutego 1945 roku stały się ikonicznym przykładem wojennego bestialstwa, trwale obecnym w publicznej debacie inspirowanej przez ruchy antywojenne. Zakorzeniły się również w kulturze popularnej, głównie za sprawą Kurta Vonneguta – amerykańskiego jeńca, naocznego świadka, po wojnie wziętego pisarza. Jego bestsellerową „Rzeźnię numer pięć”, wydaną w 1969 roku, trzy lata później przeniesiono na wielki ekran. I choć fabuła jedynie nawiązuje do bombardowania Drezna, książka i film istotnie przyczyniły się do rozpowszechnienia wiedzy na temat dramatu.

Dla porządku przypomnijmy najważniejsze fakty. W nocy z 13 na 14 lutego nad miasto nadleciało 770 bombowców Lancaster należących do RAF-u. W drugiej fali zaś ponad 300 latających fortec B-17, pilotowanych przez załogi USAAF. W brytyjsko-amerykańskich nalotach zginęło co najmniej 18 tys. drezdeńczyków, uciekających przed armią czerwoną uchodźców, robotników przymusowych i jeńców – do takiego wniosku doszła w 2011 roku komisja powołana przez władze Saksonii. Zdaniem jej przedstawicieli, wszystkich ofiar mogło być nawet 25 tys., gdyż części ciał nie udało się odnaleźć i zidentyfikować. Tuż po nalotach propaganda nazistowska podawała straty rzędu 200 tys. Przez kolejne lata po wojnie różne źródła szacowały liczbę zabitych na 35-50 tys. Tak czy inaczej, było to masowe zabijanie.

– Niemcy nie postrzegali Drezna jako celu nalotów dywanowych, bo nie było tam fabryk i innych obiektów ważnych ze strategicznego punktu widzenia – twierdzi dr Alicja Bartnicka z Wydziału Nauk Historycznych UMK w Toruniu, specjalistka w zakresie dziejów III Rzeszy. – Po co bombardować miasto słynące głównie z pięknej zabudowy? Nikt w to wówczas nie wierzył. Tymczasem alianci Drezno nie tylko zbombardowali, ale wręcz zrównali z ziemią. Użyli ponad 500 ton bomb burzących i 370 ton zapalających, dokonując prawdziwej masakry.

Przekroczenie progu

Pomysł nalotu na Drezno wyszedł od Winstona Churchilla, który w ten sposób zamierzał odpłacić Niemcom za bombardowanie Warszawy, Rotterdamu czy Londynu. W tygodniu poprzedzającym nalot, na miasta Wielkiej Brytanii spadło niemal 200 pocisków V1 i rakiet V2 – żądza odwetu była wówczas wśród Brytyjczyków powszechna. Ale „prawo do zemsty” to jeden z kilku argumentów „za”. W tym konkretnym przypadku chodziło też o wywołanie paniki wśród ludności cywilnej w pobliżu frontu, co było elementem szerszej strategii gruchotania morale niemieckiego społeczeństwa. Poparcie dla nazistowskiego reżimu chciano Niemcom „wybombardować z głów” – to właśnie temu, obok fizycznego niszczenia infrastruktury niezbędnej do prowadzenia wojny, służyła aliancka kampania lotnicza na dobre uruchomiona w 1942 roku. W jej trakcie na Niemcy zrzucono aż 1,3 mln ton bomb (drugie tyle na kraje satelickie i okupowane), biorąc za cel 41 dużych i 158 średnich miast. W nalotach zniszczono 650 tys. budynków, a ponad 4 mln uszkodzono. Zginęło – wedle różnych szacunków – od 305 do 600 tys. osób. 14 mln obywateli III Rzeszy straciło majątek, 7,5 mln pozbawiono dachu nad głową. Ponad 20 mln zostało na jakiś czas odciętych od prądu, gazu lub wody, a 5 mln zmuszono do ewakuacji.

Zimą 1945 roku miażdżącą większość tych szkód już wyrządzono.

– Moment przeprowadzenia nalotów na Drezno budzi wątpliwości – mówi dr Bartnicka. – W lutym 1945 roku wiadomym już było, że Niemcy tej wojny nie wygrają. Kapitulacja pozostawała kwestią czasu. I owszem, alianci obawiali się, że wojna może potrwać do jesieni. Ale czy akurat zniszczenie nieistotnego strategicznie miasta mogło to zmienić?

Tak, uznano w alianckim dowództwie. Bombardowanie Drezna należy rozpatrywać także jako kolejny akt celowego przesuwania granicy moralnej. Był to atak wymierzony tylko i wyłącznie w ludność cywilną, o wybitnie terrorystycznym charakterze. Dość wspomnieć, że stacja kolejowa – rzekomy cel, o którym wspomina się przy okazji usprawiedliwiania decyzji o nalotach – ledwo została draśnięta.

– Alianci przekroczyli pewien próg – przekonuje Bartnicka. – Najpierw zrobili to w Berlinie, potem w Dreźnie, a za miesiąc w Tokio. Wszystko, co wydarzyło się później, włącznie z użyciem bomby atomowej, było „łatwiejsze”.

Najbardziej niszczycielski atak lotniczy w historii miał miejsce nocą z 9 na 10 marca 1945 roku. Nad Tokio nadleciało wówczas 329 samolotów B-29, które zrzuciły blisko 2 tys. ton bomb, w większości zapalających. Intensywne pożary przekształciły się w burzę ogniową, doprowadzając do śmierci 100 tys. osób. Hekatomba cywilów nie złamała Japonii i dopiero dwa uderzenia jądrowe z sierpnia 1945 roku zmusiły Tokio do kapitulacji.

Nie ma sensu walczyć

Ograniczoną skuteczność masowych nalotów obserwowano także w Europie.

– Działania aliantów nie miały wpływu ani na niemieckie morale, ani na produkcję – mówi Alicja Bartnicka. Reżim do samego końca cieszył się szerokim poparciem społecznym, a produkcję wojenną rozdrobniono i przeniesiono w bezpieczniejsze miejsca. W listopadzie 1944 roku – w szczycie alianckiej kampanii bombowej – osiągnęła ona najwyższy poziom w historii III Rzeszy.

Wysokie były też koszty ponoszone przez aliantów. W brytyjskim Bomber Command odsetek strat sięgał 41 proc., zbliżając się do krwawych rezultatów pierwszowojennych jatek. W praktyce oznaczało to, że ponad 47 tys. lotników poległo podczas misji bojowych lub zmarło w niewoli, a 8,2 tys. zginęło w następstwie rozmaitych wypadków.

Z drugiej strony należy pamiętać, że obrona przeciwlotnicza pochłaniała olbrzymie siły i środki hitlerowskiej gospodarki. Z relacji Alberta Speera, ministra uzbrojenia III Rzeszy, wynika, że w 1944 roku 30 proc. produkowanych dział było przeznaczonych do ochrony niemieckiego nieba. I że zużywały one 20 proc. wytwarzanej ciężkiej amunicji. Z pewnością skutkowało to niższymi możliwościami Wehrmachtu na froncie, co w jakiejś mierze przyczyniło się do skrócenia wojny. Ale czy zyski równoważyły straty?

Z biegiem czasu po II wojnie światowej w myśli wojskowej zaczął dominować pogląd, że wojna z cywilami nie ma sensu. Refleksji moralnej sprzyjał rozwój technologiczny – za sprawą coraz wyższej precyzji broni zniknęła konieczność równania z ziemią całych kwartałów, by porazić pojedynczy obiekt. Ostatnim konfliktem, podczas którego jedna ze stron sięgnęła po masowe naloty, była wojna w Wietnamie. W trwającej od 1965 do 1968 roku operacji „Rolling Thunder”, Amerykanie zrzucili na Wietnam Północny (oraz na bazy i szlaki przerzutowe partyzantów na Południu) 1,6 mln ton bomb. Wielokrotnie atakowano cele cywilne, pozbawiając życia 90 tys. Wietnamczyków. Te śmierci tylko ugruntowały twardą postawę Azjatów, co skończyło się kompromitującą porażką USA w 1975 roku. W takich okolicznościach imperatyw „nie ma sensu walczyć z cywilami” stał się wiodącym w zachodniej strategii wojskowej. Do zeszłego roku wydawało się, że podzielają go też rosjanie. Nadzieje prysły ostatecznie, gdy jesienią 2022 roku Moskwa rozpoczęła terrorystyczną kampanię nalotów rakietowych na ukraińską infrastrukturę krytyczną. Jej celem było pozbawienie Ukraińców wody, prądu i ogrzewania w najtrudniejszym zimowym okresie. Tak chciano złamać opór obrońców. Tymczasem wiosna za progiem, Ukraina walczy, a 90 proc. jej społeczeństwa ani myśli ustępować agresorom. „Było zimno, było ciemno, ale tak nas nie złamiecie. Tak nas tylko zmotywujecie” – słowa Dmytro Kułeby, szefa MSZ Ukrainy, dobrze oddają istotę rzeczy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu i Bożenie Bolechale.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Annie Podlaskiej, Czytelniczce/Czytelnikowi używającemu nicka Sizna, Danielowi Więcławskiemu, Przemkowi Szafrańskiemu (tu to było „wiadro kawy”), Marcinowi Wasilewiczowi i Marcie Przestrzelskiej.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ruiny Drezna/fot. Bundesarchiv/domena publiczna

Stanowiska

Pytacie, jak będzie wyglądał 2023 rok w Ukrainie? Czy nastąpi zasadniczy przełom, dla której ze stron korzystny, czy zwieńczy go pokój? Nie chcę tu – niczym zapijaczony dmitrij miedwiediew – snuć odrealnionych prognoz. Opiszę więc sytuacje, co do których mam dużą pewność, że nastąpią – i podaruję sobie dobro (czy zło)- chciejstwo. Zacznę od diagnozy, wedle której ani Kijów, ani moskwa nie zamierzają obecnie siadać do stołu rokowań. Wskazanie przyczyn takiego stanu rzeczy stanowić będzie pierwszą część tekstu.

Wszelkie spekulacje na temat rzekomej presji Zachodu na Ukrainę – by zaczęła z rosją „na poważnie” rozmawiać – okazały się nic niewarte. Wizyta Wołodymyra Zełenskiego w USA jasno pokazała, że Waszyngton zamierza wspierać Kijów w walce o pełne zwycięstwo, rozumiane jako wypędzenie okupantów ze wszystkich zajętych ziem. Oczywiście, skala tej pomocy mogłaby być większa – na przeszkodzie stoi przekonanie amerykańskich władz, że porażka rosji powinna być bolesna, ale rozłożona w czasie. O stopniowym gotowaniu rosyjskiej żaby pisałem już wielokrotnie, wspomnę więc tylko, że podczas spotkania obu prezydentów, Joe Biden dał wprost do zrozumienia, że właśnie taką strategią kieruje się rząd USA. Tak bowiem należy rozumieć jego słowa o niechęci wplątania się w III wojnę światową, o uwzględnianiu obaw (przed eskalacją) zachodnioeuropejskich sojuszników, i jednoczesną deklarację o staniu za Ukrainą do szczęśliwego końca konfliktu.

Wsparcie Waszyngtonu usztywnia stanowisko Kijowa – co jest stwierdzeniem faktu chętnie przywoływanego przez (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Piszą oni, że „bez udziału USA ta wojna już dawno by się skończyła i wreszcie przestaliby ginąć ludzie”. Ta refleksja jest klasycznym przykładem robienia k… z logiki. Winni hekatombie są nie rosjanie, ale Ukraińcy i ich sprzymierzeńcy – bo się bronią (i pomagają się bronić). Na tej samej zasadzie można by stwierdzić, że we wrześniu 1939 roku dałoby się ocalić życie 70 tys. żołnierzy WP i 200 tysięcy cywilnych obywateli RP – gdyby Polacy nie stanęli do walki i posłusznie przyjęli reguły niemieckiej okupacji. Zapewne wielu z nich i tak by w jej trakcie zginęło/zostało zamordowanych, podobnie jak część ukraińskich elit, które moskwa planowała eksterminować po podporządkowaniu sobie Ukrainy – co ostatecznie pogrąża tę niby-humanistyczną narrację.

Ale wróćmy do sedna. Stanowczość władz w Kijowie wynika także z powszechnego poparcia dla dalszej walki – takie deklaracje składa 90 proc. Ukraińców. Oczywiście, dla prezydenta i rządu jest to obecnie źródło siły, gwoli uczciwości trzeba jednak zaznaczyć, że może stać się również presją; Zełenski w przyszłości – potencjalnie gotowy do jakichś kompromisów – byłby wówczas zakładnikiem nieprzejednanej postawy obywateli (i wyborców).

Siłę czerpie Kijów z jakości, wielkości i kompetencji własnej armii. Te cechy wojska zostały potwierdzone najpierw powstrzymaniem marszu rosjan, a potem zwycięskimi kontrofensywami. Mając taki atut władze Ukrainy mogą planować dalszą rekonkwistę; w istotnej mierze samodzielnie zdefiniować warunki dla rozmów pokojowych w przyszłości.

Sztywność Kremla wynika z innych powodów. Spektakularna porażka „specjalnej operacji wojskowej” zrujnowałaby narrację o wielkiej i silnej rosji, na czym osadza się zarówno wewnętrzna legitymizacja reżimu, jak i międzynarodowa pozycja kraju. Dziesięć miesięcy nieudanych prób pokonania Ukrainy wystawiło imperialną reputację na szwank, ale jej nie zburzyło. rosja wciąż ma dobrą prasę w Afryce i w części Ameryki Południowej, w Azji Centralnej – mimo postępującego dystansowania się od moskwy – nadal mówimy o rosyjskiej strefie wpływów. Chiny – jakkolwiek zdumione i rozczarowane słabością federacji – stoją z boku. Pekin nie daje putinowi realnego wsparcia, ale też nie tworzy presji, która mogłaby Kreml zaniepokoić. Tym niemniej – patrząc z perspektywy rosjan – założyć należy, że ten komfort nie jest dany raz na zawsze. Trzeba więc działać, żeby chociaż utrzymać iluzję militarnej potęgi, z którą sąsiedzi muszą się liczyć.

W kontekście wewnątrzrosyjskim dość wspomnieć, że putin nadal rządzi, co więcej, wiele wskazuje na to (jak na przykład „seryjne samobójstwa” wpływowych osób), że konsoliduje władzę. Dramatyczne straty na froncie, coraz gorsza sytuacja ekonomiczna ludności, ba, nawet niechciana mobilizacja nie wywołały społecznego buntu (który osiągnąłby odpowiednią masę krytyczną). Putinowscy generałowie „nałapali” dość rekrutów, by kontynuować wojnę – z zamiarem przeciągnięcia jej przez zimę, by wiosną próbować odzyskać inicjatywę.

Bo właśnie, Ukraina weszła do wojny z istotną przewagą liczebną. Jej siły zbrojne – po kilku tygodniach od inwazji rozbudowane do 700 tys. żołnierzy – były na różnych etapach wojny 2-3,5 razy większe od rosyjskich wojsk inwazyjnych. Te drugie dysponowały miażdżącą przewagą sprzętową, ale nie potrafiły jej wykorzystać. Tak czy inaczej, w nowej odsłonie rosjan ma być o 200 tys. więcej, co oznacza 500-600 tys. osób bezpośrednio i pośrednio zaangażowanych w konflikt. Zdaniem części analityków, kres wydolności rosyjskiej logistyki – i tak już kulawej – to 300 tys. żołnierzy „na teatrze”, ale przecież Ukraińcy też nie trzymają całości sił na froncie i w strefie przyfrontowej. Większa równowaga potencjału ludzkiego to szansa – oceniają tymczasem rosyjscy wojskowi.

Wpływ na postawę Kremla ma też nieustająca nadzieja na zmęczenie Zachodu. Sankcje to broń obusieczna, a Europejczycy, w przeciwieństwie do rosjan, nie są tak odporni na skutki kryzysu ekonomicznego – kalkuluje putin i spółka.

Podobne wyobrażenia stoją za zainicjowaną przez rosjan kampanią terrorystycznych ataków rakietowych. Pozbawienie ukraińskich cywilów wody, prądu i ogrzewania ma ich złamać, zmuszając armię do zaprzestania walki. Kreml zaproponuje wtedy pokój na własnych warunkach – dla rosyjskiej wierchuszki to wciąż realny scenariusz. I choć rozumiem, że wiara weń może być przyczyną niechęci do szybkiego zakończenia wojny, samej wiary już nie rozumiem. Podczas II wojny światowej alianci zachodni przeprowadzili brutalną kampanię nalotów lotniczych. Ponieśli przy tym ogromne koszty i choć wiele miast III Rzeszy obrócili w perzynę, woli oporu niemieckiego społeczeństwa stłamsić nie zdołali. Zatem już w 1945 roku można było założyć, że bombardowanie cywilnej infrastruktury jest przedsięwzięciem nieefektywnym. Amerykanie potrzebowali jeszcze 20-kilku lat, by się do tego przekonać – w połowie lat 60. równie bezskutecznie usiłowali poharatać morale Wietnamczyków. W kolejnych wojnach uznali, że z cywilami walczyć nie ma sensu. Kilka dekad później rosjanie nadal próbują, zmuszając ukraińską armię do konkretnych reakcji. Obserwujemy je dziś, obserwować będziemy w 2023 roku – zapewne w bardziej spektakularnych odsłonach.

Ale o tym jutro w drugiej części tekstu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Pawłowi Ostojskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Monice Kołakowskiej, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dziesięciu dni: Adamowi Wysokińskiemu, Czytelnikowi o pseudonimie TurboQna666 i Pawłowi Strączkowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Chersoń tuż po rosyjskim ostrzale. 24 grudnia br./fot. /fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Beczka

Właściwie niezauważenie mijają nam kolejne rocznice zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Nawet w moim, branżowym środowisku, nieszczególnie się o tym wspomina. A szkoda…

Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać z młodszymi ode mnie o 15-20 lat ludźmi na temat ich percepcji nuklearnego zagrożenia. Wyszło, że właściwie nie dostrzegają takiego ryzyka. Owszem, wielu słyszało o Kimie i koreańskim programie jądrowym, ale „to przecież daleko i w żaden sposób nam nie grozi”. Ja, dzieciak wychowany „w cieniu atomowego grzyba”, poczułem się dziwnie. W latach 80. przekonywano mnie, że zegar – symbolicznie odliczający minuty do wybuchu atomowej apokalipsy – wskazuje tuż przed 12.oo. Ćwiczyłem posługiwanie się dozymetrem, kładłem się pod ławką na hasło „błysk”, co miało we mnie wyrobić odpowiedni nawyk na wypadek niespodziewanego wybuchu. A wiosną 1986 roku, po Czarnobylu, piłem płyn Lugola, przekonany, że nadchodzi koniec świata. Nie bomba wówczas wybuchła, lecz lęk ów był konsekwencją edukacyjnej zaprawy, którą fundowano mi w szkole, w telewizji, na zbiórkach drużyny harcerskiej.

Potem przyszły lata 90. i powszechna w mediach (w tym w popkulturze), troska o stan rosyjskiego arsenału jądrowego. Rosja konała, świat obawiał się, że jej bomby i rakiety wpadną w nieodpowiednie ręce.

Nie wpadły. Przyszły za to inne zagrożenia i to one są dziś obecne w głowach młodzieży. Ta nie obawia się atomówek, tylko domowej roboty bomb, detonowanych w tłumie. Mówiąc o wojnie, myśli o „wojnie z terrorem”, ewentualnie wskazuje rosyjskie zagrożenie (co charakterystyczne, bardziej przy tym bojąc się ruskich czołgów niż trolli – ale to kwestia na osobny wpis). Świadomość, że ludzkość wciąż dysponuje tysiącami głowic zdolnych razić właściwie dowolny cel na Ziemi, zdaje się być szczątkowa bądź nieobecna.

A może to i dobrze?

Dla tych, którzy wolą wiedzieć, znamienne porównanie. Bomby, które 6 i 9 sierpnia 1945 roku spadły na Hiroszimę i Nagasaki, zabiły 150-170 tysięcy ludzi. Z kolei naloty dywanowe na III Rzeszę przyniosły śmierć 200 tysięcy cywilom. Dwa małe (w zestawieniu z mocą współczesnych głowic) ładunki, właściwie w oka mgnieniu wyrządziły niewiele niższe straty niż koszmarna, czteroletnia obróbka, jaką poddano niemieckie miasta w latach 1941-45.

Na takiej beczce prochu siedzimy…

—–

Po 30 latach zmierzyłem się ze źródłem czarnobylskiego lęku, odwiedzając felerną elektrownię/fot. Rafał Stańczyk

Postaw mi kawę na buycoffee.to