Odkupienie

Godzina 11.00. Przyszedł czas, by się pożegnać. „Nienawiść”, „Sigma” i Wadim poszli nad ranem do okopów, ścisnąłem więc dłonie kilku innym żołnierzom. I gdy doszedłem do „Paramedyka”, ten rzucił:

– Do zobaczenia w Moskwie!

Rozbawiła mnie ta zuchwałość, ale zaraz potem poczułem smutek. Żal mi było tych chłopaków, najpierw skrzywdzonych przez durnych ideologów, a potem przez własne państwo, którego inercja skazywała ich na bezsensowne trwanie w tym gruzowisku.

– Życzę wam szczęścia – odparłem po ukraińsku, zastanawiając się, ilu z nich przetrwa kolejne „małe wojny”.

—–

Tak zakończyłem napisany w lipcu 2015 roku reportaż z pobytu na ukraińskich pozycjach w Szyrokino. Tekst nosił tytuł „Chłopcy z Azowa bronią Mariupola, Ukrainy i białej Europy”, i w znacznej części poświęcony był znanemu już wówczas pułkowi (wtedy batalionowi). Tytułowi chłopcy to jeden z plutonów Azowa, rozlokowany w ruinach dawnego ośrodka wypoczynkowego Majak, na wzniesieniu, skąd stromą skarpą schodziło się wprost na piękną plażę. Mój boże, jak ja chciałem się wtedy wykąpać w tej lazurowej wodzie. Ale „tamci” walili z moździerzy, jak tylko ktoś wchodził do morza. Stopy zmoczyć można było, ale by się zanurzyć, należało pokonać spory kawał płycizny, gdzie człowiek wystawiał się już na widok „separów”. Skończyło się więc na spacerze wzdłuż plaży. Z której i tak później wialiśmy w podskokach – ja, mój fotoreporter Darek, Wadim i „Sigma” – bo jednak ktoś nas wypatrzył.

—–

A mój tekst bezbłędnie wypatrzyła kremlowska propaganda. I się zaczęło. Przetłumaczono go na rosyjski jeszcze tego samego dnia, emitując w kilku najpopularniejszych rosyjskojęzycznych portalach. W następnych dniach przyszły kolejne tłumaczenia, na jeszcze inne języki. Także na chiński, co było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. I wisiało tak to przez lata, nieźle zindeksowane, na zawsze już skojarzone z moim nazwiskiem. Po 24 lutego znów wybiło wysoko w rekordach Googla, co w chwilach słabości traktowałem jako osobistą zemstę orków na mojej osobie, a co tak naprawdę było skumulowanym efektem działań rosyjskiej propagandy i naturalnego zainteresowania internautów pułkiem Azow.

—–

Jest bowiem Azow formacją kontrowersyjną. Latem 2015 roku nie do końca wiedziałem, co zastanę na południowym odcinku donbaskiego frontu. Miałem świadomość, że Azow to prawicowe ugrupowanie, jednak obraz tego batalionu – budowany przez mainstreamowe media w Polsce – kazał przypuszczać, że nazistowska symbolika i durna ideologia to raczej incydenty, gówniarskie wybryki i powody do wstydu; coś, co będzie przed mną ukrywane. Tymczasem już w koszarach w Mariupolu – na oficjalnym spotkaniu – „dostałem po oczach” wszelkiej maści gapami, swastykami i azowską interpretacją wilczego haka. Na froncie zaś było jeszcze gorzej, jeszcze więcej tego syfu.

—–

Przez cały pobyt wśród azowców miałem wrażenie kompletnego surrealizmu. Ci chłopcy bronili ojczyzny przed zbójeckim najeźdźcą, a jednocześnie schlebiali morderczej ideologii, której ofiarami swego czasu padli moi i ich przodkowie. Intelektualnie ogarniałem temat, wiedziałem, że dla azowców (neo)hitlerowska symbolika pozostawała atrakcyjna z uwagi na swój antysowiecki i antyrosyjski charakter. Tak naprawdę niewielu tam było zdeklarowanych rasistów, o co zresztą byłoby trudno, biorąc pod uwagę wieloetniczny charakter ukraińskiego społeczeństwa (ponad setka różnych etnosów), widoczny także w szeregach batalionu. Ci ludzie wyekstraktowali z nazizmu nienawiść do Rosjan, nie pozbywając się symbolicznej otoczki szerszego w gruncie rzeczy zjawiska. Ich osobisty dramat polegał też na tym, że większość nawet nie znała ukraińskiego i mówiła po rosyjsku, w języku wrogów.

—–

„Nie chcę tam jechać” – zareagowałem po raz pierwszy na propozycję kolegów, byśmy wybrali się do Azowa. Gardzę naziolami w jakimkolwiek wydaniu, niezależnie od tego, jakie noszą paszporty. Zwyciężył jednak racjonalny argument – że nie ja przecież decyduję o tym, kto z kim walczy. Mogę tylko zdecydować, czy chcę o tym pisać/robić materiały. A ostatecznie chciałem, bo tak rozumiem swoją dziennikarską powinność. Bo zamykanie oczu na problem nie sprawia, że ten znika. Pojechałem więc, napisałem obszerny reportaż i dziś nie zmieniłbym w nim ani słowa. Bo owszem, spotkałem dzielnych ludzi, szaleńczo oddanych ojczyźnie, ale zwichrowanych przez ideologię. Orki to podchwyciły, pragnęły bowiem, wciąż pragną!, przekonać cały świat, że ukraiński romans z nazizmem to powszechne zjawisko. A to oczywista nieprawda. Skrajnie prawicowe formacje ochotnicze stanowiły nieznaczny odsetek ukraińskich sił. Tolerowano je z uwagi na bitność i zasługi w powstrzymywaniu rosyjskiej agresji – i tylko do czasu.

—–

Azow jest obecnie częścią ukraińskiej gwardii narodowej. Przeszedł kadrową czystkę, sprofesjonalizował się. Na miano nazistów bardziej zasługują walczący z nim Rosjanie, którzy przecież nie kryją, że chodzi im o eksterminację ukraińskich elit i wynarodowienie reszty społeczeństwa. Dawne grzechy pułk odkupuje w Mariupolu, wiążąc wielokrotnie silniejsze rosyjskie oddziały. Azowcy walczą dziś na terenie jednej z tamtejszych stalowni, w gąszczu fabrycznej infrastruktury. Myślę, że w ruinach Azostalu wykuwa się kolejny ukraiński mit, podobny do epopei cyborgów z donieckiego lotniska. Te mity mają państwowotwórczą moc, będą – jak cała ta wojna – stanowić zręby nowej ukraińskiej tożsamości. Następne pokolenia nie będą musiały odwoływać się do moralnie wątpliwych wydarzeń i postaci z przeszłości, mając takie wzorce na wyciągnięcie ręki. Tym samym, w mojej ocenie, Azow spłacił swój honorowy dług.

—–

A chłopcy ze zdjęcia? Jeden zginął jeszcze w Donbasie, w 2016 roku. Drugi wciąż służy w pułku. Nie wiem, co stało się z trzecim. Darek, mój fotoreporter, dostarcza właśnie pomoc ukraińskiej armii; jest teraz gdzieś na północ od Kijowa. No a ja, za bardzo przez wojnę pokopany, piszę te słowa w pociągu z Krakowa do Warszawy. W wagonie, w którym Ukraińców jest chyba tylu, ilu Polaków, co niesie świadomość, że i nas ta wojna zmieni na zawsze. Co zaś się tyczy chłopców ze wstępu. „Nienawiść” nie żyje (zawsze chciał, żeby jego skalp z takim hasłem-tatuażem na głowie wziął sobie jakiś Rosjanin na pamiątkę; „będę im przypominał o mojej do nich nienawiści”, tłumaczył). „Sigma” nie żyje. Wadim wrócił kilka lat temu do Polski, dokończyć studia. Nie znam jego dalszych losów

Nz. Autor (w środku) i fotoreporter Darek Prosiński w towarzystwie żołnierzy Azowa/fot. z archiwum autora, lipiec 2015 roku

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Smutek

Rzecz o tym, jak stałem się „propagatorem nazizmu”.

Opublikowany w portalu Interia.pl mój reportaż z Szyrokino pt.: „Chłopcy z ‘Azowa’ bronią Mariupola. Ukrainy, Europy i… białej rasy” (na blogu zamieszczony z tytułem „Gruzowisko”), spotkał się z szerokim odzewem w postaci tysięcy komentarzy, setek udostępnień i… kilku doniesień do prokuratury. By od razu przejść do konkretów zacytuję autora jednego z nich:

„Panie Marcinie, za propagowanie faszyzmu – a taki jest pana artykuł – będzie zgłoszenie do prokuratora. Tyle w temacie” – napisał Robert Z. (nazwisko zostawiam do swojej wiadomości).

Ten sam Z. na wallu własnego profilu na Facebooku umieścił taki wpis:

„Marcin Ogdowski, będący również na fejsie, a publikujący w Interii, propaguje w jawny sposób faszyzm. W swoim najnowszym artykule opisuje banderowców z batalionu ‘Azow’ oskarżonego o zbrodnie wojenne oraz zamieszcza zdjęcia tych banderowców ze znakami 2 Dywizji SS Das Reich.
Probanderowskich pismaków gloryfikujących faszystów i zbrodniarzy wojennych będziemy zgłaszać do prokuratury”
.

Od tego czasu minęło kilka dni, a wezwania na przesłuchania nie przyszły. Czekam wszak cierpliwie, absolutnie przekonany, że tekst broni się sam. Że jest w nim dość ironii, dystansu i ubolewania, jednoznacznie wskazujących na intencje autora. Zasmuconego, że sztuka czytania ze zrozumieniem staje się coraz rzadziej występującą umiejętnością.

*         *         *

Nienajweselsze są też inne wnioski płynące z całego tego „azowskiego doświadczenia”.

Jadąc do „Azowa” nie do końca wiedzieliśmy, co zastaniemy na miejscu. Mieliśmy świadomość, że jest to prawicowe ugrupowanie, jednak obraz tego batalionu – budowany przez mainstreamowe media w Polsce – kazał przypuszczać, że nazistowska symbolika i durna ideologia to raczej incydenty, gówniarskie wybryki i powody do wstydu; coś, co będzie przed nami ukrywane. Tymczasem już w koszarach w Mariupolu – na oficjalnym spotkaniu – „dostaliśmy po oczach” wszelkiej maści gapami, swastykami i azowską interpretacją wilczego haka. Na froncie zaś było jeszcze gorzej.

W dominującej czarno-białej narracji na temat ukraińskiego konfliktu (dobra Ukraina, zła Rosja), zwykle nie ma miejsca na takie didaskalia. Mamy za to wzruszające reportaże z pożegnań żołnierzy „Azowa” udających się na front. Albo niemniej ckliwe materiały o wracających do zdrowia weteranach. Do zdjęć esesmańskich błyskawic na hełmach – robionych już w Donbasie – winniśmy podchodzić z należną ostrożnością, bo to najpewniej element „ruskiej propagandy”.

Oprócz zaniedbań, zaniechań i celowej manipulacji mamy też do czynienia ze zwyczajną głupotą – bo jak inaczej nazwać zachowanie koleżanek i kolegów po fachu, mówiących o swoich dziennikarskich kontaktach per „przyjaciele z Azowa”?

Ale niezrozumienie zasad reporterskiej roboty dotyka również odbiorców. „Po co w ogóle pisać o kimś takim!?” – to podstawowe pytanie, ilustrujące problem.

Przyznam – nas (mam na myśli nasz dziennikarski team), również dopadły wątpliwości. Po spotkaniu w dowództwie batalionu – gdzie ustalaliśmy szczegóły wyjazdu na front – przez dobre pół godziny rozmawialiśmy, czy dobrze robimy, jadąc do jawnych neonazistów. Z naszej czwórki, trzech to rodowici warszawiacy, mieszkańcy miasta, gdzie pamięć o esesmańskich zbrodniach, także tych ukraińskich, jest wciąż żywa. Zwyciężył jednak racjonalny argument – że nie my decydujemy o tym, kto walczy. My możemy tylko zdecydować, czy chcemy o tym pisać/robić materiały. Chcieliśmy, bo tak rozumiemy swoją dziennikarską powinność. Bo zamykanie oczu na problem nie jest rozwiązaniem.

*         *         *

A na koniec gorzka konstatacja, która dopadła mnie jeszcze w okopach Szyrokino. Jako rusofilowi nie jest mi łatwo przyznać, że w rosyjsko-ukraińskim konflikcie – mimo wielu cech wojny domowej – mamy do czynienia z zewnętrzną agresją. Agresją, której celem jest nie tylko podporządkowanie Moskwie Ukrainy. Rzecz idzie o większą stawkę – o ustanowienie w Europie takiego ładu, który w pierwszym rzędzie zaspokoi interesy Kremla. Jest więc w jakiejś mierze wschodnioukraiński front rubieżą Europy (choć Ukraina częścią tej kulturowej i gospodarczej wspólnoty nie jest). A kto na tej rubieży stoi? Oto na naszych oczach realizuje się koszmarna wizja goebbelsowskiej propagandy, w myśl której zwolennicy nazizmu bronią środkowej i zachodniej części kontynentu przed zakusami Rosji. Hitler śmieje się zza grobu, szepcząc pod nosem: „a nie mówiłem?”…

—–

Kamizelka kuloodporna jednego z żołnierzy batalionu, Szyrokino, lipiec 2015/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Gruzowisko

„Majak” był przed wojną ośrodkiem kolonijnym, do którego zjeżdżały dzieci z całej Ukrainy. Dziś położony tuż nad Morzem Azowskim kompleks – po miesiącach artyleryjskich ostrzałów – wygląda jak wielkie gruzowisko. Trafiłem tam na początku lipca br., odnajdując pośród rumowiska żołnierzy batalionu „Azow”. Młodych, bitnych, niezwykle odważnych. Z dumą noszących batalionowe emblematy i tatuaże o nazistowskich konotacjach…

Godzina 11.30. Dżip, którym przyjechaliśmy z odległego o kilkanaście kilometrów Mariupola, zatrzymał się przed niewielkim budynkiem.

– Dalej na pieszo – oznajmiła Natasza, śliczna blondynka z grubym jak przedramię warkoczem. Dziewczyna, pracująca w sztabie batalionu, miała nas dostarczyć na front. Chwilę wcześniej, w okopach na północy miejscowości Szyrokino, zostawiliśmy Rafała i Jarka, kolegów z dziennikarskiego teamu. Mnie z Darkiem, fotoreporterem, wysłano na południe, do „Majaka”. – Idziemy! – Natasza nie pozwoliła na siebie czekać. Mimo ciężkiej kamizelki i hełmu, ruszała się z wprawą, znamionującą co najmniej kilkumiesięczne wojenne doświadczenie.

Szliśmy pośród połamanych parkowych drzew, co rusz mijając leje. Po prawej stronie mając osłonę w postaci niewielkiego wzniesienia i zrujnowanych budynków.

– Teraz uwaga – nasza przewodniczka zatrzymała się przy rogu jednego z nich. – Ten odcinek musimy przebiec, bo to otwarta przestrzeń, a „separy” mają niezłych snajperów – ledwie powiedziała i ruszyła biegiem.

Było ponad 30 stopni, parno jak diabli – już po kilkudziesięciu metrach biegu zdałem sobie sprawę, że to będzie wyczerpujący sprint.

– Dawaj, dawaj, dawaj! – usłyszałem męskie głosy. Grupa mężczyzn siedziała przed wejściem do czegoś, co niegdyś musiało być głównym budynkiem kompleksu. Kibicowali nam, ale żaden nie podniósł się z drewnianej ławki czy plastikowego krzesła. Ot, mieli niezły widok na ciekawe zmagania. I dobrze się bawili.

W ciemnym pomieszczeniu stało kilkanaście piętrowych łóżek/fot. Dariusz Prosiński
W ciemnym pomieszczeniu stało kilkanaście piętrowych łóżek/fot. Darek Prosiński

Godzina 11.40. Najstarszy w oddziale „Paramedyk” – trzydziestoparolatek ani na moment nie rozstający się z kamizelką kuloodporną – przejął obowiązki gospodarza.

– Pokażę wam, gdzie śpicie – powiedział i poprowadził do ciemnego pomieszczenia, w którym stało kilkanaście piętrowych łóżek oraz… telewizor. – Prąd mamy zwykle wieczorem, przez parę godzin, z generatora – wyjaśnił. – Jak zacznie walić ciężka artyleria, zejście do piwnicy jest tu – dodał, wskazując pozbawione skrzydła drzwi. – Sikamy w tym miejscu – oznajmił kilka chwil później, gdy wyszliśmy na zewnątrz, na zawalony wszelkiej maści śmieciami dziedziniec. – Grubsze sprawy… – kontynuował, idąc wzdłuż muru „naszego” budynku… – załatwiamy w teatrzyku – skończył, gdy znaleźliśmy się w całkiem sporym audytorium.

A ja przypomniałem sobie natowskie, polowe posterunki w Afganistanie, gdzie za kloaki służyły wkopane w ziemię beczki. Których zawartość co jakiś czas zalewano ropą i podpalano, robiąc miejsce dla kolejnych „zrzutów”. W „Majaku” nikt nie wykazywał takiej troski o higienę – po prostu, poświęcono teatrzyk, w którym żołnierze defekowali gdzie popadło, głównie jednak na scenie.

– Nie ma to jak kupa robiona na podwyższeniu – skomentowałem, uśmiechając się do Darka.

– Wiejemy stąd, bo nas ten smród powali – usłyszałem w odpowiedzi.