Derusyfikacja

Pozwólcie, że wrócę na chwilę do Chersonia, gdzie pod koniec marca wziąłem udział w spotkaniu z urzędnikami regionalnej administracji. Nigdy wcześniej nie byłem w tym mieście, ucieszyła mnie więc perspektywa obejrzenia na własne oczy centralnego placu Chersonia, który znałem ze zdjęć i materiałów filmowych. Takich ikonograficznych dla tej wojny, bo dokumentujących najpierw obywatelski opór mieszkańców miasta w marcu 2022 roku, a potem ich zbiorową radość, gdy 11 listopada do Chersonia weszły oddziały ZSU.

I owszem, zobaczyłem Plac Wolności, zrobiłem nawet kilka zdjęć, ale w zupełnie innych okolicznościach – nie przy okazji wizyty w urzędzie, a spaceru w wolnej chwili. Okazały budynek władz regionu stoi bowiem pusty, a urząd znajduje się gdzie indziej. W ogóle, cała okolica olbrzymiego skweru sprawiała wrażenie wymarłej.

– Zmieniamy lokalizację co kilka tygodni, ale i tak nie będzie pan mógł zrobić tu zdjęć – usłyszałem tuż przed spotkaniem z osobami odpowiedzialnymi m.in. za współpracę z organizacjami humanitarnymi.

Jak się domyślacie, budynki władz państwowych i samorządu, na przykład merostwa, stanowią zbyt oczywisty cel dla rosyjskiej artylerii. Urzędnicy pracują zatem w na poły konspiracyjnych warunkach – ci od gubernatora w obszernej piwnicy bez okien, zorganizowanej na wzór redakcyjnego newsroomu. Są tam biurka z laptopami, kilka sieciowych drukarek i dużych ekranów telewizyjnych (sprzęt jest nowy, bo wycofujący się rosjanie ukradli całą biurową elektronikę we wszystkich miejscowych urzędach; skubnęli również miejski monitoring). Jest stół konferencyjny oraz głębiej położone pomieszczenie oznaczone jako schron. Są wreszcie siedzący przy wejściu do hali mężczyźni w pełnym oporządzeniu i z długą bronią. Nie ma wizyt interesantów – sprawy załatwia się przez Internet, na telefon i poprzez wizyty urzędników w miejscach zamieszkania obywateli.

Spotkało mnie więc swego rodzaju wyróżnienie, ale nie na tym chciałbym się skupić. Gdy moja towarzyszka – Anna, koordynatorka projektów Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej w Ukrainie – rozmawiała z przedstawicielami departamentu polityki społecznej, mnie pozostało się przysłuchiwać. Ania już wcześniej – we wioskach, gdzie rozdawaliśmy pomoc humanitarną – na wstępie przepraszała miejscowych, że mówi nie po ukraińsku, a po rosyjsku, którym posługuje się bieglej. Gdy pierwszy raz usłyszałem te przeprosiny, byłem lekko zdumiony. Południowy wschód Ukrainy to „naturalna” rosyjskojęzyczna strefa, tymczasem za przejaw dobrych manier uchodzi tam dziś przepraszanie za nieużywanie ukraińskiego. Sam lepiej znam rosyjski niż ukraiński, ale do tej pory niespecjalnie się tym przejmowałem, przyjeżdżając do kraju, którego miażdżąca większość obywateli od dziecka pozostaje dwujęzyczna (co zresztą jest błogosławieństwem dla takich ancymonów jak ja, nieświadomie mieszających słowa z obu języków).

No więc godzinna niemal rozmowa w zaimprowizowanym urzędzie odbywała się po rosyjsku, a ja w jej trakcie przewracałem ślepiami ze zdumienia. Działo się tak, gdy ukraińscy urzędnicy przerywali swoje wywody, bo nagle brakowało im jakiegoś rosyjskiego słowa. „Jak to będzie po rosyjsku?”, głowili się po ukraińsku. A chodziło o banalne wyrazy, co przywodzi mnie do wniosku, że to nie kwestia braków w słownictwie, a rodzaj ostentacji. Dobrego tonu, który każe dystansować się od rosyjskiego, traktowanego jako język obcy.

Przypomniałem sobie Ihora, wolontariusza z Odessy – i jego uśmiech na twarzy, gdy opowiadał o skutkach raszystowskiego ataku rakietowego na miasto. Miał on miejsce w przededniu mojego przyjazdu do Odessy, w jego trakcie szczątki zestrzelonej rosyjskiej rakiety spadły na budynek zamieszkały przez kleryków z kościoła prawosławnego patriarchatu moskiewskiego. Nikt nie zginął (choć tak twierdził taksówkarz, od którego dowiedziałem się o zdarzeniu), ale trzy osoby zostały ranne.

– Idioci, trafili swoich – kwitował wyraźnie zadowolony Ihor.

Możemy się zżymać na ów mało subtelny, mało polityczno-poprawny wniosek (i postawę) Ihora; to kwestia osobistej wrażliwości. Ja pragnę jedynie – przywołując wspomniane sytuacje – lepiej zilustrować proces zachodzący w głowach mieszkańców Ukrainy, którego skutkiem będzie – nie mam co do tego wątpliwości – derusyfikacja tego kraju.

Rosyjscy barbarzyńcy sami na siebie ukręcili ten bat.

Tyle na dziś, wracam do chorowanie – paskudnie rozłożyło mnie jakieś grypopodobne dziadostwo. Korzystając z okazji, spokojnych świąt Wam życzę.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Plac Wolności w Chersoniu/fot. Marcin Ogdowski

Szczęście

Walę spotkałem w Zahorianiwce, osadzie położonej 10 km od Chersonia. Wieś to rodzinna miejscowość kobiety, ale przed inwazją Wala mieszkała w Chersoniu, skąd uciekła po wejściu rosjan. Dwie dorosłe córki powędrowały dalej i dziś żyją w Polsce, starsza pani postanowiła trzymać się bliżej domu. Bała się okupacji w mieście, wieś – gdzie wciąż mieszkają jej krewni – wydawała się lepszym wyborem. Wyzwolenie Chersonia niczego w nastawieniu Wali nie zmieniło. Nadal boi się wracać, bo rosjanie – schowani za szerokim korytem Dniepru – regularnie ostrzeliwują miasto z armat i rakiet.

– Za co, dlaczego to robią? Co złego im zrobiliśmy? – pytała kobieta. – Nie ma dnia, żebym się nie zastanawiała, czy moje mieszkanie jeszcze stoi – przyznała. A potem ścisnęła mnie mocno. – Dziękuję, że nam pomagacie – mówiła.

Z tym nieco krępującym gestem zetknąłem się jeszcze kilka razy – w sąsiednim Schidne czy w zrujnowanym przez rosjan Posad-Pokrowskie. Wala – podobnie jak kilkudziesięciu innych mieszkańców Zahorianiwki – tuż przed naszą rozmową odebrała paczki z żywnością i chemią gospodarczą. „Humanitarkę” sfinansowała Fundacja Biedronki, dary dowieźli wolontariusze z ukraińskiej organizacji Wieża i Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej.

– To nie tylko pomoc, ale też wyraz naszej wdzięczności za waszą walkę i poświęcenie – literalnie Anna Radecka z PCPM wypowiadała te słowa w imieniu organizacji i partnerów, ale dla wszystkich zebranych było jasne, że to „mówi Polska”. Zatem i ja, Polak, stałem się obiektem wyrażonej za wdzięczność wdzięczności. W czym – jestem pewien – nie chodziło tylko o paczki, a o „całokształt”. By to wyjaśnić, oddam głos Wiktorowi, mężczyźnie po sześćdziesiątce, mieszkańcowi Posad-Pokrowskie. Spotkałem go w ruinach zbombardowanej przez rosjan szkoły podstawowej – tuż obok znajdował się dom Wiktora, także zdemolowany przez najeźdźców. Jak się okazało, dzieci i wnuki Ukraińca mieszkają w Krakowie.

– Wielu innych bliższych i dalszych znajomych znalazło u was schronienie. Są bezpieczni, nie musimy się o nich martwić. Pomagają im zwykli Polacy, wasz rząd, pomagają organizacje. Przyjeżdżacie tutaj z humanitarką, posyłacie nam broń, wasi ochotnicy walczą u boku naszych chłopców. Jesteście szczęściem w wojennym nieszczęściu, jakie spotkało Ukrainę. Obyśmy nigdy wam tego nie zapomnieli.

„To nie tylko pomoc, ale też wyraz naszej wdzięczności za waszą walkę i poświęcenie”/fot. Marcin Ogdowski

– Bez Polaków i bez Ameryki Ukrainy by już nie było – przekonywała mnie babuszka ze Schidne. Jej dwie sąsiadki kiwały głowami.

– Oglądałam w telewizji relację ze Lwowa, jak był tam wasz prezydent – opowiadała jedna z nich. – Ale to było wzruszające – kobieta miała na myśli owacyjne przyjęcie Andrzeja Dudy przez mieszkańców miasta. – Jak on dobrze się dogaduje z naszym Zełenskim… – dodała.

– Młode chłopaki, wiadomo – skwitowała kolejna z pań. – Ile lat ma Duda?

– Pięćdziesiąt. A Zełenski czterdzieści pięć – odpowiedziałem z intencją skorygowania rozmówczyń. Nie uważam panów po czterdziestce za szczególnie młodych.

– No właśnie – usłyszałem. – A ty ile masz lat?

– Czterdzieści sześć.

– Też młody – jedna z babuszek poklepała mnie po ramieniu.

Uśmiechnąłem się serdecznie.

Wieś Schidne, kadr ilustrujący wydawanie pomocy humanitarnej. W centralnym planie moje rozmówczynie/fot. Marcin Ogdowski

Uśmiecham się w ten sposób i dziś – oglądając krótką filmową relację z wręczenia Wołodymyrowi Zełenskiemu Orderu Orła Białego. Do ceremonii doszło podczas spotkania z Andrzejem Dudą, tuż po oficjalnym rozpoczęciu wizyty ukraińskiego prezydenta w Polsce. Nasze najwyższe odznaczenie cywilne przyznano ukraińskiej głowie państwa w dowód uznania za pogłębianie stosunków między Polską a Ukrainą, działalność na rzecz bezpieczeństwa w regionie oraz niezłomność w obronie praw człowieka. Jako obywatel Rzeczpospolitej w pełni akceptuję ów gest Andrzeja Dudy. Prawdę powiedziawszy, trudno obecnie znaleźć kogokolwiek, kto bardziej zasługiwałby na Orła Białego. Bo – podsumowując kwestie szczęścia w wojennym nieszczęściu oraz wdzięczności – Ukraińcy owszem, sporo nam zawdzięczają. Ale my im również niemało (nie podejmę się ważyć/zestawiać ze sobą tych powodów). Dość napisać, że Ukraina walczy też w naszym imieniu, w naszym interesie gruchocze kręgosłup raszystowskiej armii, znacząco i na lata (może dekady) redukując ryzyko wizyty rosyjskich czołgów nad Wisłą.

PS. Wizyta Zełenskiego w Polsce mocno uaktywniła (pro)rosyjskich trolli – ich skowyt niesie się przez cały Internet. Nie dajmy się zwieść natężeniu impulsów – tych kanalii nie ma wcale aż tak dużo.

Aha, i jeszcze jedna istotna uwaga, wszak mamy już kwiecień. Spędziłem ostatnie dni w drodze i nie było okazji o tym wspomnieć – a idzie o sprawę, która nie powinna uciec Waszej uwadze. Otóż wraz z końcem marca minął czas, jaki putin wyznaczył swoim wojskom na „ostateczne” zajęcie obwodów ługańskiego i donieckiego. Taki był cel zapowiadanej z przytupem „rosyjskiej ofensywy zimowej”. No więc skończyło się na zajęciu 70 km kwadratowych terenu (ułamka pożądanych obszarów), co kosztowało rosyjską armię i grupę Wagnera 70 tys. zabitych i rannych. Tysiąc ofiar na każdy kilometr kwadratowy…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Wieś Schidne w obwodzie chersońskim. Ponad półroczna rosyjska okupacja zubożyła mieszkańców do tego stopnia, że dziś potrzebują pomocy humanitarnej/fot. Marcin Ogdowski

Kurs

Dziś jedynie króciutka retrospekcja, wróciłem bowiem z niemal pięciodniowej podróży – kompletnie zajechany. Pozwólcie, że opowiem Wam o dziewczynie ze zdjęcia.

Olga Ihnatowa z Odessy bardzo chciałaby pójść do wojska. Z bronią w ręku walczyć za Ukrainę. Lecz trzydziestoparolatka jest matką czwórki dzieci – dwóch dziewcząt i dwóch chłopców – co w praktyce wyklucza ją z poboru. Walczy więc Olga na inne sposoby. Po pierwsze, przestała używać rosyjskiego, którym posługiwała się od dziecka.

– Nie wypada mówić językiem wrogów, zwłaszcza tak zajadłych i tak barbarzyńskich – tłumaczy. – Mówię i myślę niemal wyłącznie po ukraińsku i z satysfakcją obserwuję, że robi tak coraz więcej osób wokół mnie, także ci ze starszego pokolenia.

Drugim sposobem na walkę jest dla Ihnatowej – na co dzień wziętej lokalnej dziennikarki telewizyjnej – aktywność wolontariacka. Spotykamy się w jednym z odesskich magazynów, gdzie przechowywana jest żywność i chemia gospodarcza. Olga nadzoruje pracę kilku pakowaczy, a gdy trzeba, zakasa rękawy i bierze się za przygotowywanie indywidualnych pakietów. Worki trafiają do ciężarówki, która następnego dnia zawiezie je do wiosek w regionie chersońskim, jesienią minionego roku wyzwolonych przez armię ukraińską.

– Ludzie stamtąd nie mają prawie nic, sam się o tym przekonasz – zapowiada Ihnatowa.

Ma rację, o czym będzie jeszcze okazja napisać.

Gdy rozmawiam z Olgą, obok krząta się jedna z jej córek. Uśmiecham się do dziewczynki, matka dostrzega mój gest.

– Wolałabym, żeby odrabiała lekcje, bawiła się z siostrą, oglądała telewizję. Robiła cokolwiek, co wiąże się z dzieciństwem. Ale jest jak jest – córka pomaga mi przygotowywać paczki dla ofiar rosyjskiej okupacji. Taki przyśpieszony kurs dorosłości.

PS. Zachód również przeszedł przyśpieszony kurs dorosłości. Porzucił naiwne wyobrażenia o rosji, jako cywilizowanym i pokojowo nastawionym kraju. Dziś byliśmy świadkami jednego z przejawów tego dojrzewania – mam oczywiście na myśli oficjalne wstąpienie Finlandii do NATO.

By spiąć klamrą oba wątki – wielki strateg putin zbiera owoce swojego geniuszu. Chciał rzekomo chronić język rosyjski w Ukrainie, a wybitnie przyłożył się do derusyfikacji regionu. Zamierzał wyrzucić Sojusz z Europy, a właśnie przybyło mu tysiąc trzysta kilometrów granicy z NATO. Gratuluję towarzyszu władmirze władimirowiczu…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Olga Ihnatowa. Paczki potrzebującym Ukraińcom dostarcza miejscowa organizacja Wieża i Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej/fot. Marcin Ogdowski

„Wyzwolenie”

Na początek historia z Sierakowa, z ostatniego spotkania autorskiego. Świetnie poprowadzonego, w fajnej atmosferze intelektualnego fermentu, zwieńczonego osobliwym, ale i ciekawym doświadczeniem.

– Dlaczego rząd w Kijowie nie zostawi w spokoju ludzi ze wschodniej Ukrainy, którzy chcieliby przyłączyć się do rosji? – pytał mężczyzna po pięćdziesiątce.

– A kto im zabrania wyjechać? – odparłem nieco prowokacyjnie. – Mówi pan językiem kremlowskiej propagandy, która kłamie, przeinacza fakty. Przed rokiem 2014 na Donbasie nie było tendencji secesjonistycznych. O oderwaniu regionu od Ukrainy myślał procent-dwa miejscowych; wynika to wprost z badań socjologicznych. Ideę separatystycznych republik, docelowo zintegrowanych z rosją, przynieśli na wschód Ukrainy rosyjscy wojskowi z Girkinem na czele. Rzekomi separatyści, do których przyłączył się miejscowy margines społeczny, by z bronią w ręku odkuć się za lata życiowych niepowodzeń. Ci bandyci sterroryzowali resztę…

– Przeprowadzono referenda – przerwał mi mężczyzna.

– Niby-referenda, których wyniki znano na długo przed „głosowaniem” – kontynuowałem. – Wracając do sedna, myli pan prorosyjskie sympatie czy sowiecki sentyment, obecne pośród części mieszkańców wschodniej Ukrainy nawet po 2014 roku, z gotowością do zdrady własnego kraju. Nie przeczę, byli tacy Ukraińcy, nadal są. Ale miażdżąca większość potraktowała armię rosyjską jako najeźdźców. Twierdzenie, że było/jest inaczej, to kłamstwo.

– Obraża mnie pan… – usłyszałem.

– Nie pana, tylko pańskie źródła informacji, jeśli już – powiedziałem. – Ale okłamujcie się tak dalej – dodałem. – Sam putin uwierzył w bzdury własnej propagandy. I założył, że Ukraińcy na wschodzie powitają jego żołdaków chlebem i solą. W efekcie stracił najlepszą część armii.

– A wie pan, jakiego pochodzenia jest prezydent Zełenski? – mężczyzna zmienił temat.

– No wiem, jest Żydem. I co z tego?

– Wszystko. To wszystko wyjaśnia…

Ciągu dalszego nie było. Mam w zwyczaju zamykać dyskusje, gdy pojawiają się antysemickie i teorio-spiskowe „argumenty”. Moderator myślał tak samo. Po wszystkim mój antagonista nie miał ochoty na rozmowę twarzą w twarz w kuluarach. No ale pojawił się na spotkaniu, co było dla mnie czymś nowym. Do tej pory stykałem się ze zwolennikami ruskiego miru wyłącznie wirtualnie, zwykle w formie komentarzy. Miałem wrażenie, że boją się konfrontacji (nie raz już odgrażali się, że wpadną na jakieś spotkanie i „zmiażdżą mnie retorycznie” – i na zapowiedziach się kończyło). Jak się okazuje, niektórym starcza odwagi – o czym nie piszę z uznaniem, boże broń; dla mnie to niczym hydra unosząca łeb, przejaw zepsucia debaty, w ramach której można dziś publicznie wyrażać swoje uznanie, sympatię dla zbrodniczego reżimu.

Kwestia wolności słowa to temat do odrębnych rozważań, a ja przytaczam tę historię z innego powodu. Spędziłem ostatnio trochę czasu z Ukraińcami ze wschodu. Z tymi, którym dane było poznać dobrodziejstwa włączenia do rosji. Oto mała próbka tych doświadczeń.

Olga Bunczuk, sołtyska ze wsi Zahorianiwka/fot. Marcin Ogdowski

Wieś Zahorianiwka leży 10 km na północ od Chersonia. Osada przetrwała okupację niemal nietknięta – większe rosyjskie oddziały tylko przez nią przejechały, wiosną zeszłego roku jako zdobywcy, jesienią jako uciekinierzy.

– Przez chwilę mieszkało u nas kilku rosyjskich oficerów – opowiadała Olga Bunczuk, sołtyska. – Gdy zaczęła się inwazja, część mieszkańców uciekła, zostawiła chałupy; okupanci potraktowali je jak własne.

– Prześladowali was fizycznie, dokuczali?

– Właściwie nie – Bunczuk pokręciła głową. – Czasem nagabywali, żeby przyjąć ich paszporty, ale ludzie kazali im iść w diabły. Na początku okupacji obsesyjnie szukali po domach atowszczików (weteranów operacji antyterrorystycznej w Donbasie z lat 2014-22 – dop. MO), a w sąsiedniej osadzie zabili trzech młodych mężczyzn, właściwie chłopców, cywilów. Rozstrzelali ich za współpracę z partyzantką – doprecyzowała kobieta.

– Bez sądu? – dopytywałem.

– A skąd, całą okupację traktowali nas jak gorszy gatunek. Niby chcieli z nas zrobić rosjan, a tak naprawdę mieli gdzieś, jak i z czego będziemy żyć. Zniszczyli sieć elektryczną, przez pięć miesięcy żyliśmy bez prądu. Rozkradli urządzenia z kurzej fermy, w której pracowało trzysta osób z okolicznych wiosek. Zaminowali pola, odbierając pracę tym, którzy żyli z roli. Nie musieli bić, by uprzykrzyć nam życie – Bunczuk uśmiechnęła się smutno.

– Pamięta pani moment wyzwolenia? – celowo zmieniłem temat.

– O tak! – tym razem uśmiech kobiety był szeroki i radosny. – Miałam kontakt z synem, który służy w obronie terytorialnej. Pisał, że idą na Chersoń, że jego koledzy przejdą przez Zahorianiwkę. Noc z 10 na 11 listopada spędziłam w piwnicy. Słyszałam jakieś głosy, ruch na drodze, ale bałam się, że to rosjanie, że mnie zabiją. Wyszłam z ukrycia jedenastego, była czternasta, gdy zobaczyłam pierwszych naszych chłopców.

Ostatni rosjanie przeszli przez wioskę kilka godzin wcześniej. Zahaczyli o bibliotekę, skąd ukradli dwa laptopy, telewizor i karaoke.

– Książek nie wzięli. Znamienne… – zauważyła miejscowa bibliotekarka. – A elektroniki szkoda, bo była jak okno na świat. To biedna okolica, dzieciaki przesiadywały tu na internecie, co piątek robiliśmy imprezy z karaoke. Biblioteka uczyła, bawiła, tętniła życiem. Aż rosjanie postanowili nas wyzwolić – w głosie kobiety słychać było nutę rozgoryczenia.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek i Piotrowi Maćkowiakowi. A także: Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi i Tomaszowi Sosnowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Bogusławowi Topolskiemu, Czytelnikowi o imieniu Paweł, Arkadiuszowi Wiśniewskiemu i Marii Machole.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Cztery miesiące po wyzwoleniu mieszkańcy Zahorianiwki wciąż borykają się ze skutkami okupacji. Zniszczona i rozgrabiona infrastruktura oznacza brak pracy, a więc i potrzebę elementarnego wsparcia. Świadczy je – w postaci paczek z żywnością i chemią gospodarczą – m.in. Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej/fot. Marcin Ogdowski

Pomoc

Samoloty pojawiły się znienacka, w towarzystwie potężnego huku. Leciały w parze, na bardzo niskiej wysokości – aparat zniekształcił perspektywę, na zdjęciu jedna z uchwyconych maszyn wydaje się maleńkim, odległym punktem. Ale w rzeczywistości śmignęły na tyle blisko, że bez trudu rozpoznałem sylwetki szturmowików i dostrzegłem ich charakterystyczny „cyfrowy” kamuflaż.

Zoja – moja rozmówczyni – patrzyła w niebo z niepokojem. Co prawda jej dom poważnie uszkodził rosyjski pocisk artyleryjski, ale pobliską szkołę rozbebeszyły lotnicze bomby. I to bomby odpowiadały za dużą część zniszczeń w Posad-Pokrowskie – w wiosce, w pobliżu której przez wiele tygodni przebiegała linia frontu.

– To wasze – stwierdziłem na głos, robiąc jednocześnie zdjęcia. – Su-25 – dodałem.

Odrzutowce pomknęły w stronę Chersonia.

– Z Polski? – spytała mnie Zoja, nieco starsza ode mnie kobieta, którą chwilę wcześniej zastałem na porządkowaniu zdemolowanej posesji. W pierwszej chwili nie zrozumiałem pytania; byliśmy już po słowie, Ukrainka wiedziała, że jestem Polakiem. Wnet mnie olśniło.

– Samoloty? – chciałem się upewnić.

– No tak, czy to te z Polski? – usłyszałem.

Byłem zaskoczony. Po prawdzie, nie spodziewałem się u „zwykłych ludzi” takiego rozeznania w temacie pomocy wojskowej. A jednak Zoja dobrze wiedziała, że polskie władze zdecydowały o przekazaniu samolotów bojowych Ukrainie. Nie Suchojów, a MiG-ów 29, ale nieznajomość typu to w tym kontekście nic nieznaczący szczegół.

– Nie, nie – zaprzeczyłem. – My wam dajemy inne. Takich jak te – wskazałem ręką kierunek, w którym odleciały szturmowce – nasze wojsko nigdy nie miało.

Kobieta kiwnęła głową.

– Mój boże – westchnęła. – Dobrze, że nam tak pomagacie – stwierdziła i… objęła mnie mocno. Niby nic, a mało się nie popłakałem ze wzruszenia.

Zoja na terenie własnej posesji. W tle zbombardowana szkoła/fot. Marcin Ogdowski

—–

W okolicach Chersonia regularnie znika zasięg ukraińskich sieci komórkowych. Telefony „przejmują” rosyjscy nadawcy, a na wyświetlaczach pojawia się informacja o roamingu. To samo tyczy się stacji radiowych – im bliżej Dniepru, za którym rozciąga się nadal okupowane terytorium Ukrainy, tym łatwiej wyłapać rosyjskie rozgłośnie.

– Czekaj, posłuchamy, co powiedzą – Lesia, wolontariuszka z Odessy, zwróciła się do Julii, która prowadziła nasze auto. Wcześniej, przez prawie trzy godziny, słuchaliśmy radia Bayraktar („muzyki ukraińskiego zwycięstwa”, jak reklamuje się rozgłośnia). Ale w głośnikach zaczęło trzeszczeć, trzeba więc było poszukać czegoś innego.

Trafiliśmy na wiadomości, czytane po rosyjsku śmiertelnie poważnym tonem. Najpierw mówiła spikerka, potem jakiś korespondent, a ostatecznie puszczono fragment przemówienia Dmitrija Miedwiediewa, poświęcony – jak zdołałem się zorientować – systemowi motywacyjnemu dla pracowników rosyjskiej zbrojeniówki.

– Zrzygam się… – zapowiedziała Julia. – Nie mogę tego słuchać – stwierdziła i skorzystała z prerogatyw kierowcy. Radio zamilkło.

– Słyszałeś Marcin? – upewniała się Lesia. – Co mówili o polskim krabiku…

Przytaknąłem, śmiejąc się szeroko. Nim wybrzmiał głos Miedwiediewa, korespondent donosił o zniszczeniu „na południowym odcinku specjalnej operacji wojskowej polskiej samobieżnej armato-haubicy Krab”.

– Kłamią – dla Lesi było to oczywiste.

„Pewnie tak”, uznałem, wszak rosjanie, jak w filmie z gatunku „zabili go i uciekł”, „zniszczyli” lub „uszkodzili” wszystkie przekazane Ukrainie Kraby – i to tak ze dwa-trzy razy. Szybko jednak spoważniałem – udało się ruskim czy nie, fakt, że mówili o tym w wiadomościach był znamienny. „Druga armia świata” chwaliła się zniszczeniem pojedynczej haubicy – oto sukces na miarę rosyjskich możliwości. Ale i dowód, jak bardzo kremlowskiej propagandzie zależy na podkreślaniu polskiego udziału w tej wojnie. „Zaleźliśmy ruskim za skórę”, skwitowałem w myślach tę sytuację.

Jedna z przekazanych Ukrainie haubico-armat Goździk – tę rzeczywiście udało się rosjanom zniszczyć/fot. Marcin Ogdowski

—–

Dawno nie czułem się tak dobrze ze swoją polskością, jak przez ostatnich kilka dni w Ukrainie. Zewsząd słyszałem opowieści o córkach i wnuczętach, które znalazły w Polsce schronienie. Niemal każdy z moich rozmówców ma lub miał u nas kogoś bliskiego. Chciałem czy nie, stałem się obiektem, wobec którego wyrażano wdzięczność za ten zbiorowy wysiłek. O co było tym łatwiej, że pojechałem na chersońszczyznę dokumentować wysiłki podejmowane przez Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (przy współpracy z ukraińską Fundacją Wieża). Brałem zatem udział w dystrybucji żywności i chemii gospodarczej, dotarłem do przyfrontowych wiosek – omijanych przez inne organizacje – gdzie PCPM finansuje odbudowę infrastruktury energetycznej. W takich okolicznościach utożsamiony z pomocą, stałem się adresatem następującego pytania:

– Dlaczego nam tak pomagacie? – jeden z dzielnych ludzi, elektryków, którym zdarza się pracować mimo rosyjskiego ostrzału, nie był podejrzliwy, a zwyczajnie ciekawy.

Co miałem powiedzieć? Wzruszyłem ramionami, bo dla mnie to oczywista powinność, gdy wróg sąsiada okazuje się barbarzyńcą. Gdy grozi i nam, gdy próbuje podważyć sojusze, na których opiera się nasze bezpieczeństwo. A jego ewentualne zwycięstwo i podejście do naszych granic uczyniłoby mój kraj strefą ekonomicznego ryzyka, zbyt dużego dla wielu obcych kapitałów.

– Bo to też nasza wojna – odparłem i wyliczyłem argumenty.

– Moskale was za tę pomoc nienawidzą…

– Więc tym bardziej musimy Was wspierać.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przelatujący nad Posad-Pokrowskie ukraiński Su-25. A właściwie próba jego uchwycenia przy pomocy aparatu…/fot. Marcin Ogdowski