„Strachy”

Podczas prywatnego spotkania z przedstawicielami Rosji, sekretarz obrony USA James Mattis miał usłyszeć, że Moskwa nie zawahałaby się użyć taktycznej broni jądrowej przeciw wojskom NATO, gdyby doszło do wojny w krajach nadbałtyckich. Pisze o tym w swojej najnowszej książce „Strach” Bob Woodward (za „Rzeczpospolitą”).

Co to dla nas oznacza? Nic dobrego.

Oczywiście zawsze można machnąć ręką i na kilku płaszczyznach zdezawuować owo doniesienie. Bo dziennikarz (a nie żadne oficjalne źródło), bo spotkanie prywatne, bo mowa o „Pribałtyce”, nie zaś o Polsce. Rzecz jednak w tym, że Woodward to legenda amerykańskiego dziennikarstwa (niewtajemniczonym wyjaśniam – to ten od ujawnienia afery Watergate). Politykę zagraniczną z kolei uprawia się właśnie podczas nieformalnych spotkań – te oficjalne to tylko wisienki na torcie, możliwe, gdy utarto już pewne kompromisy bądź dokonano pewnych ustaleń właśnie w kuluarach. Co zaś się tyczy ostatniej kwestii – dość przyjrzeć się planom rosyjskich ćwiczeń strategicznych, by uświadomić sobie, że Polska zawsze występuje w nich „w pakiecie” z Litwą, Łotwą i Estonią. Nie sposób bowiem – tu kłania się mapa – odciąć państw nadbałtyckich od pozostałej części NATO, bez zajęcia północno-wschodnich rubieży Rzeczpospolitej.

„Wystarczy nie prowokować wojny z Rosją” – można by rzec, próbując w ten sposób ignorować zacytowane doniesienie. Tyle że nikt w NATO nie planuje ataku na Rosję, wykorzystując do tego celu wschodnią flankę sojuszu (czy jakąkolwiek flankę). Rosyjskie ostrzeżenie wiąże się w istocie z ewentualnymi zamiarami samej Moskwy. Groźba, jaką usłyszał Mattis, gdyby ją rozwinąć i przedstawić w bardziej zrozumiały sposób, brzmiałaby tak: „jeśli zajmiemy państwa nadbałtyckie, niech wam do głowy nie przyjdzie, by je odbijać. Bo wówczas w ruch pójdą nasze atomówki”.

O tym, że Rosjanie właśnie w ten sposób kalkulują, pisał w zeszłym roku gen. Richard Shirreff, były zastępca naczelnego dowódcy sił NATO w Europie. Jego fabularyzowana książka nosiła zresztą znamienny tytuł: „2017. Wojna z Rosją”.

Z rosyjskiego ostrzeżenia można też wywieść pozytywny wniosek – oto Moskwa sama przyznaje, że jest zbyt słaba, by wygrać konwencjonalny konflikt z NATO. No i co z tego, skoro ów słaby mocarz posiada argumenty niwelujące asymetrię?

Zatem nie pozostaje nam nic innego, jak zabezpieczyć się na ewentualność złego. Można to osiągnąć dwoma sposobami, najlepiej uskuteczniając oba jednocześnie. Polska jest krajem, którego potencjał pozwoliłby na zbudowanie w ciągu kilkunastu lat względnie silnej armii. Nie mówię o wojsku, które pokonałoby Rosjan – takie myślenie to mrzonki. Chodzi mi o siły zbrojne na tyle liczne, dobrze wyposażone i wyszkolone, by konfrontacja z nimi wiodła rosyjskich planistów do widma ekonomicznej katastrofy. Federacja ma potężną armię i słabiutką gospodarkę – taki plan wcale nie byłby niewykonalny, w sytuacji gdy tamtejsi generałowie nauczyli się już przeliczać straty na pieniądze.

Drugi sposób to już klasyczna polityka – dbanie o sojusze. „Chodzenie wokół nich” tak, by przyniosły efekt w postaci jak najliczniejszej obecności żołnierzy z innych krajów NATO. Im będzie ich więcej, tym mniejsze ryzyko, że Rosjanie zaatakują.

A teraz wróćmy na ziemię.

Od trzech lat konsekwentnie budujemy siłę naszej armii – na papierze. Symptomatyczny jest przykład z ostatnich dni – powołanie czwartej dywizji wojsk lądowych. Brzmi poważnie, ale gdy przyjrzymy się szczegółom, wychodzi błazenada. Nowy związek taktyczny ma powstać na bazie już istniejących jednostek. Jedyne nowo powołane struktury to dowództwo (kilkaset etatów sztabowych) oraz jeden batalion. Zatem nie 15 tys. nowych żołnierzy, a ledwie tysiąc. No ale „dywizja” jest świetnym produktem z zakresu politycznego marketingu. Nie do przecenienia tuż przed wyborami.

A sojusze? Polityka obecnie rządzących – jakkolwiek w wymiarze retorycznym mowa jest o czymś zupełnie przeciwnym – skutkuje coraz mocniejszym luzowaniem sojuszniczych więzi. Unia Europejska i NATO to byty różne, ale nierozerwalne. Wojna z tą pierwszą – prowadzona przez rząd RP – osłabia również naszą pozycję w NATO. Kto zechce wspierać polskiego pariasa, który ma za nic unijne reguły gry?

Rząd PiS – choć oficjalnie zaprzeczy – zdaje sobie z tego sprawę. I dlatego wdzięczy się do USA. „Kupimy u was to, kupimy tamto, będziecie zadowoleni” – deklaruje. Pokaźne płatności i zapowiedź kolejnych, ma nam zapewnić parasol Waszyngtonu. Pal licho, że część tych wydatków jest niepotrzebna (flotylla VIP), część dokonana z ogromnym opóźnieniem i w trybie mocno przepłaconym (Patrioty). Bo i tak efekt wcale nie jest przesądzony. Prezydent Trump, biznesmen, zapewne pochwala miliardowe transfery do amerykańskiej gospodarki. Osobiście może też patrzeć z sympatią na pisowską rewolucję w Polsce – w końcu lubi silnych ludzi. Rzecz w tym, że Ameryka to nie (tylko) Trump. Że ten ostatni niebawem przeminie – i to z łatką najgorszego prezydenta w historii USA. Amerykańskie pryncypia zaś pozostaną – a pośród nich poszanowanie reguł demokratycznej gry, lekceważonych teraz i łamanych przez PiS.

Dziś mamy w Polsce od paru setek do kilku tysięcy – w zależności od pory roku – amerykańskich żołnierzy. O zwiększeniu tej liczby nie ma mowy. Łatwiej za to wyobrazić sobie odwrotny scenariusz – tak, jak polskie władze machają ręką na demokrację, tak Waszyngton po Trumpie może machnąć ręką na Polskę. Bo po co wspierać autokratyczny reżim znad Wisły? Strategia oparcia Zachodu o Niemcy dobrze się przecież sprawdziła przez ponad 40 lat po II wojnie.

I co wtedy? Co, gdy będziemy nominalnym członkiem NATO, a ze wschodu rzeczywiście przyjdzie burza? Mając kiepskie wojsko, przegramy w ciągu kilku dni. A rosyjska gotowość do użycia taktycznej broni jądrowej skutecznie powstrzyma sojuszników od przyjścia nam z odsieczą. Na wojnie często gra się va banque – ale tylko wtedy, gdy cel jest tego warty. Postdemokratyczna Polska takim celem nie będzie…

—–

Czy w razie wojny zobaczylibyśmy amerykańskie myśliwce nad Polską? Nz. formacja F-22 nad Warszawą, prowadzona przez naszego F-16, podczas defilady z okazji święta Wojska Polskiego, sierpień 2018/fot. Bartek Bera

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ostrzeżenie

Kilka dni temu przeczytałem książkę Richarda Shirreff’a pt.: „2017. Wojna z Rosją”. To głośny ostatnio tytuł, pozwolę więc sobie poświęcić mu osobny wpis.

„2017…” to powieść dziejąca się na przestrzeni kilku miesięcy przyszłego roku. Opowiada o hipotetycznym konflikcie z naszym wschodnim sąsiadem, sprowokowanym atakiem Rosji na państwa nadbałtyckie. Więcej szczegółów zdradzał nie będę, warto jednak zauważyć, że w wymiarze literackim jest to pozycja taka sobie – drażnią papierowi bohaterowie, wkurzają głupie błędy. To dziwne, że autor posiadający tak głęboką specjalistyczną wiedzę, nie wie, ilu czołgami dysponuje polska brygada pancerna. Albo na jednej stronie, jednego z bohaterów raz tytułuje kapitanem, raz majorem.

Mniejsza jednak o to.

Wartość książki wynika z faktu, że napisał ją wysokiej rangi wojskowy. Sir Richard Shirreff służbę w armii rozpoczął w 1976 roku i pełnił ją do marca 2014 roku. Odszedł z wojska w stopniu generała. W trakcie swojej kariery wziął udział w pierwszej i w drugiej wojnie w Iraku, ale co najważniejsze – w latach 2011-2014 pełnił funkcję zastępcy naczelnego dowódcy sił NATO w Europie. Zna więc Sojusz od kuchni, świadom jego siły i słabości jak mało kto.

I o tym jest jego książka.

Dla nas, Polaków, to pozycja szczególnie pouczająca. Autor wiele miejsca poświęca procesowi decyzyjnemu, który w swojej obecnej formie jest skrajnie nieefektywny. Chodzi przede wszystkim o wymóg jednomyślności 28 członków Sojuszu, bez której nie ma mowy o konkretnych działaniach z użyciem wojsk. Te zaś – zarówno w postaci sił szybkiego reagowania, jak i tak zwanej szpicy – są bytem w znacznej mierze propagandowym. Pustym sloganem, jeśli mamy nadzieję na ich operacyjną gotowość w deklarowanych przez polityków terminach.

Bo ci ostatni skutecznie NATO rozbrajają. Shirreff opisuje to na najbliższym sobie przykładzie – armii brytyjskiej, która po kilku latach „restrukturyzacji”, jest dziś cieniem dawnej potęgi. Zdolnym wysłać na nieodległy przecież, środkowoeuropejski front, jedną (!) brygadę. I to w bólach, po wcześniejszym skanibalizowaniu innych związków taktycznych (skądś to znamy, prawda?). Co gorsza, autor „2017…” nie pozostawia złudzeń, że w jego książce wcale nie mamy do czynienia z literacką fikcją odnośnie możliwości Sojuszu. Potencjał NATO jest dużo większy od rosyjskiego, a Rosja nie jest w stanie prowadzić wojny na więcej niż jednym froncie jednocześnie. Ale duża ilość sił skoncentrowanych przy granicy z NATO, ich wysoki stopień gotowości bojowej, przede wszystkim zaś niespotykany na Zachodzie poziom determinacji przywódców oznacza – ni mniej, ni więcej – że ochrona wschodniej flanki ma deklaratywny charakter.

Tak w książce, jak i w rzeczywistości.

Cztery bataliony i brygada pancerna tego nie zmienią. Rosja może z dnia na dzień zająć Litwę, Łotwę i Estonię, po czym zapowiedzieć, że próba odbicia tych terytoriów spotka się z atomową ripostą.

Jak rozwiązać taki dylemat?

Najlepiej w ogóle przed nim nie stawać. Zachód schował się za swoją nuklearną tarczą, przekonany, że to wystarczy. Zapomniał przy tym o konwencjonalnym mieczu, który w nie mniejszym stopniu gwarantuje mu bezpieczeństwo. Rosja, przekonuje Shirreff, będzie testować NATO. Używając przywołanej analogi – będzie sprawdzać, na ile może odepchnąć pozbawionego miecza, skrytego za tarczą wojownika. A gdy ten będzie się cofać, oddając kolejne terytoria, ostatecznie przegra. Rozpadnie się, bez walki, bo przecież tarcza to ostateczny argument, którego użycie oznacza zagładę całej ludzkości.

Zachód musi odzyskać swój miecz, a wraz z nim wolę, by go użyć – taki wniosek płynie z lektury „2017…”. Odstąpić od niemądrych restrukturyzacji sił konwencjonalnych i dać sobie spokój z naiwną wiarą w przewidywalność rosyjskich przywódców. Dyslokować na wschód coś więcej niż niewielkie oddziały i przede wszystkim pokonać polityczną bezwolę. To ostatnie może oznaczać nieprzyjemne korekty w obrębie Sojuszu. Shirreff doskonale ilustruje to, jak w najważniejszych natowskich strukturach „starsi” sojusznicy patrzą na „nowych”, tych z Europy Środkowo-Wschodniej. Polsce się tu nie obrywa, ale już Węgry jawią wręcz jako rosyjski koń trojański w łonie NATO. To powinna być dla naszej dyplomacji ważna wskazówka.

—–

Amerykański Apache – jedna z maszyn, która brała udział w manewrach Anakonda-16/fot. Bartek Bera

Postaw mi kawę na buycoffee.to