Świętość

Przez cały miniony tydzień na lotnisku w podrzeszowskiej Jasionce lądowały samoloty z żołnierzami i sprzętem US Army. Na Podkarpacie i Lubelszczyznę przerzucono w sumie niemal pięć tysięcy spadochroniarzy z elitarnej 82 Dywizji Powietrznodesantowej z Fortu Bragg w Karolinie Północnej. Wojskowych rozmieszczono w tymczasowych bazach, których lokalizacje – poza halą G2A Arena w Rzeszowie – pozostają niejawne. Jak wynika z oficjalnych deklaracji Waszyngtonu, relokacja to odpowiedź na agresywną politykę Moskwy wobec Kijowa. Tajemnicą poliszynela jest, że amerykańska obecność w południowo-wschodniej Polsce, wzdłuż granicy z Ukrainą, poza demonstracją siły ma także inny cel. W Pentagonie uznano, że ryzyko rosyjsko-ukraińskiej wojny jest na tyle wysokie, że należy przygotować się na scenariusz ewakuacji obywateli USA i innych państw Zachodu, przebywających na Ukrainie. Samych Amerykanów jest tam obecnie około 30 tys., liczbę pozostałych „podopiecznych” szacuje się na ponad 150 tys. Stąd m.in. obecność w Polsce gen. Christophera Donahue, dowódcy 82 DPD, który zasłynął sprawnie przeprowadzoną ewakuacją niemal 120 tys. cywilów z Kabulu. I nawet jeśli w tych działaniach więcej jest paniki niż trzeźwego namysłu, Warszawa otrzymała zza oceanu bardzo wyraźny sygnał: „nie wierzymy w wasze możliwości poradzenia sobie z kolejnym przygranicznym kryzysem”.

Po dziurki w nosie

Tym pierwszym jest rzecz jasna napięcie na granicy z Białorusią, gdzie jeszcze kilkanaście tygodni temu mieliśmy do czynienia z silną presją migracyjną, sterowaną przez Aleksandra Łukaszenkę. Uchodźcy z Bliskiego Wschodu i Azji znacząco się przerzedzili – liczba prób nielegalnego przekraczania granicy niemal wróciła do przedkryzysowej normy. Trudno powiedzieć, na ile zadecydowała o tym pogoda (która znów łagodnieje…), na ile zaś zabiegi dyplomatyczne Unii Europejskiej i militaryzacja granicy przez Polskę. Faktem jest, że armia nadal utrzymuje na Podlasiu silny kontyngent, złożony z co najmniej 10 tys. żołnierzy, którego wycofanie będzie możliwe późną wiosną, gdy ukończone zostaną prace nad przygranicznym murem. Prawdę powiedziawszy, ujawnione w zeszłym tygodniu zdjęcia gotowych fragmentów zapory, brutalnie weryfikują zapowiedzi rządu. Płot, choć solidniejszy od zasieków, wcale nie sprawia wrażenia trudnego do pokonania. Zdaje się zatem, że mimo gigantycznych kosztów (1,6 mld zł!), skończy się „jak zawsze”, co dla wojska będzie oznaczać trwałą i liczną obecność przy granicy. Bo że Łukaszenko odpuści, mundurowi złudzeń nie mają.

Tymczasem zwykłe wojsko ma już „granicy” po dziurki w nosie. – Amerykanie zwożą do Polski całe miasteczko dla ewakuowanych – mówi oficer z 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej. – W kilka dni zgromadzili wszystko, co byłoby potrzebne do zakwaterowania co najmniej kilkunastu tysięcy ludzi. My przez pół roku nie zdołaliśmy dowieźć na wschód wystarczającej liczby kontenerów mieszkalnych. Nadal część chłopaków mieszka w ziemiankach – nie kryje smutku mój rozmówca. Jego zdaniem, mści się podjęta za Platformy decyzja o zwinięciu dużej części służb tyłowych armii. Aktualnie WP posiada tylko dwie brygady logistyczne (w Bydgoszczy i Opolu) – dużo za mało jak na ponad 100-tysięczne wojska operacyjne. Czkawką odbija się również wprowadzona w tym samym czasie pełna profesjonalizacja. „U nas pustki, w jednostce zostały tylko służby dyżurne, matki karmiące i niezbędni oficerowie”, pisze mi żołnierka z garnizonu na zachodzie Polski. „Jednocześnie realizowane są szkolenia poligonowe, zawody sportowe, ćwiczenia rezerwy; ktoś to ogarniać musi”. W tym miejscu dodać należy, że obciążeń nie ubywa – 12 lutego br. rozpoczęły się duże ćwiczenia Saber Strike 22, przyśpieszone o kilka tygodni z uwagi na sytuację wokół Ukrainy.

Służba dla entuzjastów

Przy aktualnej skali operacji, angażuje ona „na raz” większość wojsk lądowych – i ponad jedną czwartą całości sił operacyjnych WP. Gdy 10 tys. wojskowych tkwi na przygranicznych posterunkach, drugie tyle odpoczywa (armia ma bodaj najbardziej pro-pracowniczy system urlopowy w Polsce), a kolejne 10 tys. do misji się przygotowuje (gotowość zwykle oznacza standardową służbę „od-do”). Żołnierze jadą na 2-tygodniowe tury, bywa, że przedłużane o kolejny tydzień. Inny mój rozmówca, spadochroniarz z 6 Brygady Powietrznodesantowej, był na granicy już kilka razy. Ostatnio na przełomie stycznia i lutego. – Wracam tam znów pod koniec miesiąca – zapowiada, dodając, że „tuptanie wzdłuż zasieków to robota dla wotowców”. – My się tam marnujemy… – przekonuje. Trudno nie przyznać mu racji, mówimy bowiem o elitarnej formacji sprowadzonej do roli oddziałów wartowniczych. Z drugiej strony, „tak krawiec kraje, jak mu materii staje”. Wojska Obrony Terytorialnej nie mogą przejąć całości operacji, bo ich istotą jest działanie we własnym, lokalnym środowisku. No i WOT jest opcją dla entuzjastów armii, którzy z różnych powodów nie są w stanie odbywać zawodowej służby. „Kadra u wociarzy jest nieliczna, a reszta to nauczyciele, ekspedienci, ratownicy medyczni czy lekarze – osoby, które nie pojadą na drugi koniec kraju, bo są potrzebne tam, gdzie mieszkają. Wielu jest współmałżonków mundurowych, a w przypadku takiej rodziny wyjechać może tylko jedna osoba. No i nie wysyła się samotnych matek oraz osób na L-4” – wylicza cytowana wcześniej żołnierka z zachodu Polski.

Kwestia lekarskich zwolnień nie pojawiła się w tej korespondencji przypadkiem. Późną jesienią, gdy część żołnierzy zaangażowano do push-backów i tropienia migrantów w przygranicznych lasach, L-4 było jednym ze sposobów na uniknięcie udziału w takich akcjach. „Chluby nam to nie przynosi” – przyznaje oficer 17 WBZ. A nie chodziło wyłącznie o kwestie wizerunkowe. W grudniu ub.r skontaktował się ze mną dziennikarz relacjonujący przygraniczny kryzys. Szukał psychiatry dla przyjaciółki, wolontariuszki przez wiele dni pomagającej wycieńczonym uchodźcom. Dziewczyna – która także doświadczyła przemocy służb mundurowych – zmagała się ze stresem pourazowym. Nie zdziwiłem się zanadto, pomogłem w nawiązaniu kontaktu. A kilka dni później, z identyczną prośbą, zwrócił się do mnie kolega-żołnierz. Weteran afgańskiej misji, który „nie wstąpił do armii, żeby uganiać się po lasach za dzieciakami, jak za łowną zwierzyną”. – Nie przygotowano nas do tej misji – mówi dziś. Nie on jedyny i nie chodzi tylko o trening psychiczny. „W rozmowach z przełożonymi i kolegami podkreślałam, że żołnierze PRZED wyjazdem powinni mieć krótkie przeszkolenie, pogadankę o tym, z jaką kulturą mają do czynienia i jakie zachowania są inne od naszych. Co może posłużyć rozładowaniu napięć, a co zaogni sytuację”, czytam w wiadomości od mundurowej rozmówczyni.

„Słupek-świętość”

Inna, tuż przed kolejną turą na granicy, przekazała mi „Uwagi, wnioski, spostrzeżenia i propozycje”, zawarte w 25 punktach, w piśmie od przełożonych. Z lektury dowiadujemy się o niemal obsesyjnym oczekiwaniu anonimizacji, tak ludzi, jak i sprzętu. „Kominiarki na posterunkach na twarzy”, czytamy w punkcie 20. „Zdjąć stopnie, emblematy, znaki, znaczki z plecaków, hełmów, różnego rodzaju naszywki – każdy żołnierz ma wyglądać tak samo!”, brzmi punkt 22. „Znaki taktyczne na pojazdach zasłonięte”, zalecenie nr 21 w całości wytłuszczono. Na szczęście nie ma mowy o zacieraniu indywidualnych cech fizycznych wojskowych, ba, wytyczna nr 13 nakazuje wręcz, by w każdym QRF (ang. skrót oddziału sił szybkiego reagowania) znajdowała się „kobieta żołnierz”. Pismo podtrzymuje zakaz udzielania się w mediach społecznościowych, jest w nim też element humorystyczny, znamionujący wszak troskę o dobre samopoczucie szeregowych żołnierzy. „Nie zadawać pytań <<żołnierzu, czego ci brakuje?>>, bo jak nie było, tak nie ma goretexów i butów (a to pytanie strasznie wqwia)”. Cóż, brak nieprzemakalnych kurtek i nowego obuwia rzeczywiście może być powodem do frustracji.

Ów poradnik powstał po kompromitującej dla armii ucieczce Emila C. na Białoruś, są w nim zatem i takie poruczenia: „kierować żołnierzy (…) niekaranych” (punkt 1), „na posterunki planować pary podoficer/szeregowy, doświadczony/mniej doświadczony” (punkt 12). Obok pragmatycznych rad, dotyczących przydatnego wyposażenia, mamy w nim też coś na wzór przygranicznego savoir vivre’u. Dowiadujemy się, jakie drzewa ciąć na opał, których nie ruszać, co zrobić z kartami płatniczymi oraz jak budować dobre relacje ze Strażą Graniczną. W tym zestawieniu znajduje się także istotne napomnienie o następującej treści: „znak graniczny, słupek – świętość, uszkodzenie jest przestępstwem (uważać przy rąbaniu drewna)”. O świętości prawa do szukania pomocy przez osoby uciekające przed wojną i biedą nie znajdziemy za to ani słowa…

—–

Nz. Amerykański spadochroniarz podczas ćwiczeń Anakonda, zdjęcie ilustracyjne/fot. Darek Prosiński

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 9/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zakładnicy

Z jak Zastraszanie.

Analitycy wojskowi, a za nimi dziennikarze, głowią się od kilkunastu godzin, co oznacza litera „Z”, wpisana w kwadrat, która pojawiła się na rosyjskich pojazdach wojskowych, zgromadzonych przy granicy z Ukrainą. Tropów jest kilka, medialnych doniesień pewnie już setki. A zwykły człowiek widzi materiał z „tajemniczym znakiem” w tytule i klika. I gra toczy się dalej…

Jako gatunek mamy tę właściwość, że z czasem obojętniejemy na zewnętrzne zagrożenia. Nie potrafimy funkcjonować w stanie ciągłego napięcia, czujności; niezdolność psychiczna jest zapewne skutkiem naszej biologii, ryzyka przegrzania mózgu, najogólniej rzecz ujmując. Stąd biorą się wszelkie objawy „normalnego życia” czy dążenia do funkcjonowania w takich właśnie okolicznościach – niezależnie od obiektywnych przeszkód, jak działania wojenne, okupacja, pandemia czy inne graniczne, kryzysowe sytuacje. Obserwowaliśmy to w historii, obserwujemy na co dzień, w postaci tych wszystkich prób „unieważnienia” pandemii – od skrajnych strategii wyparcia („covid to ściema”), po poprzedzoną pełnym cyklem szczepień postawę „nic/niewiele mi już grozi”. Pamiętam, jak początkowo wielkim zaskoczeniem był dla mnie fakt, że Afgańczycy kursowali między wioskami i miastami – realizując sprawunki i inne życiowe potrzeby – mimo iż drogi były przez rebeliantów notorycznie minowane, a cywilne pojazdy często wylatywały w powietrze. W końcu zrozumiałem tę potrzebę zachowania choćby zrębów normalności, skutkującej „zapominaniem”, że wokół toczy się wojna.

Ale banie się to pożądany efekt, patrząc z perspektywy napastników, okupantów, czy po prostu nieprzyjaciół. Zastraszeni pozwalają sobą manipulować, ich zachowania można odpowiednio ukierunkować. Akty terroryzmu prowadziły do zmiany polityk (Hiszpania, po zamachach w Madrycie – pod presją własnej ulicy – wycofała się z wojny w Iraku). Kampanie medialne, dezinformacyjne, sprawiały, że wyborcy głosowali wbrew swoim interesom, bojąc się na przykład zachowania status quo (brexit). Rosjanie nie zabili nam prezydenta w Smoleńsku, ale zręcznie zarządzając informacją (czyniąc wrzutki i korzystając z aktywności użytecznych idiotów typu Macierewicz), w części z nas ugruntowali przekonanie, że tak właśnie się stało. „Utłukliśmy wam głowę państwa i pozostajemy bezkarni” – brzmi pierwsza część przekazu. „Możemy zatem wszystko” – w drugiej zawiera się jego clou.

A nie tylko Polska jest na celowniku Rosji – Zachód, jego struktury, przede wszystkim zaś społeczeństwa/opinie publiczne, „obrabiane są” już od dekad. Dość przypomnieć próby zagospodarowania przez Kreml lęków zachodnich Europejczyków przed atomem i amerykańskim arsenałem jądrowym na kontynencie. Właściwie całe lata 80. toczyła się w tej materii podstępna gra, której celem było takie nastawienie potencjalnych wyborców, by ci zmusili własne rządy do korzystnej dla ZSRR demilitaryzacji.

Sowiet upadł, lecz Rosja dalej idzie tą drogą. Dziś grozi Europie wybuchem kolejnej wielkiej wojny, której zarzewiem miałaby być Ukraina. Oczywiście, są to groźby nie do zrealizowania, konflikt z NATO byłby bowiem dla Rosjan nie do wygrania, niemniej w obszarze retoryki moskiewscy spece od zatruwania nastrojów mogą swobodnie posługiwać się argumentem „sytuacji wymykającej się spod kontroli”, „nieoczekiwanej eskalacji” itp. Ileś osób to kupi i niezależnie od stosunku do Rosji, będzie zwolennikiem „nieprowokowania Kremla”. W dobie polityk pod przemożną presją sondaży nie sposób zignorować pacyfistycznego nastawienia obywateli; tak przynajmniej kalkuluje Moskwa.

Ale – i tu wracamy do punktu wyjścia – ileż można się bać? Putin grozi Ukrainie od października (w najnowszej odsłonie eskalacji), od grudnia idzie po całości i rzuca wyzwanie całemu NATO. Pyta wręcz: „czy jesteście gotowi umierać za Ukrainę?”. Media, które na strachu budują swoje zasięgi, chętnie się do gry włączają. I tak powstaje prawdziwa kakofonia, nieustanna zapowiedź nadchodzącej agresji, której skutki dotkną wszystkich od Dniepru po Kanał. Sytuacja była już „na ostrzu noża” w grudniu, styczniu, jest w lutym. Wybuch wojny przekładano kilka razy, co poza ulgą niesie też wspomniane zobojętnienie. „Przestańcie wreszcie pierdolić o tej wojnie” – czytam na forum dużego dziennika. „Wróćcie do tematu, gdy naprawdę wybuchnie. Ja póki co żegnam państwa, jadę na narty”.

Jak na powrót chwycić taką osobę w sidła zastraszania? Jak przypomnieć, że „Rosja może zrobić w jej kraju jesień średniowiecza”? Ano wystarczy wykorzystać naturalną ciekawość dla tajemniczych, niezrozumiałych, nieoczywistych zjawisk czy procesów oraz fakt, że medialne strategie finansowe opierają się na „zagospodarowywaniu” takich postaw. „Z” (którego w rosyjskim alfabecie nie ma) na burtach samochodów i czołgów to najpewniej sposób na wyrąbanie sobie przestrzeni informacyjnej, zdobycie naszej uwagi. Czytając o tym, znów wchodzimy w ponury świat niechybnej inwazji i jej zgubnych skutków. Ponownie stajemy się mentalnymi zakładnikami Putina.

Z jak zakładnicy.

—–

Ilustracyjne zdjęcie z Donbasu, z 2016 r./fot. Darek Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Hipersoniki”

Amerykański SR-71 Blackbird (Kos), to maszyna dalekiego zwiadu strategicznego, której produkcję rozpoczęto pod koniec lat 60 ub.w. Ostatnie egzemplarze wycofano z linii w 1999 r. i mimo upływu ponad dwóch dekad, Kos wciąż pozostaje najszybszym samolotem kiedykolwiek wprowadzonym do służby. SR-71 był odpowiedzią na wyzwania zimnej wojny, ale używano go również na innych frontach. W 1986 r. pojedynczy Blackbird wystartował z bazy w Wielkiej Brytanii, by zebrać dane na temat szkód wywołanych amerykańskim nalotem na Trypolis. Droga powrotna znad Libii wiodła przez Francję, której władze odmówiły Amerykanom prawa do przelotu. Kos i tak przeciął wstęgę Sekwany, bez trudu uciekając przed myśliwcami Mirage. Przemieszczał się z prędkością maksymalną 4000 km/h, ponad trzy razy wyższą od prędkości dźwięku (3,3 Ma). Różnica osiągów między nim a francuskimi maszynami wynosiła bagatela 1700 km/h. Tego „ptaszka” nie sposób było dogonić…

SR-71 był zatem nieosiągalny dla ówczesnych systemów obronnych. W potocznym przekonaniu tę samą właściwość ma współczesna broń hipersoniczna – z tą różnicą, że służy bezpośrednio do niszczenia i zabijania. A jest nawet szybsza od Kosa, mówimy bowiem o urządzeniach zdolnych co najmniej pięciokrotnie przekroczyć prędkość dźwięku (5 Ma – ok. 6200 km/h!). W medialnych doniesieniach na temat „hipersoników” wybija się opinia, wedle której Stany Zjednoczone ustępują Rosji i Chinom w tym obszarze wyścigu zbrojeń. Tę narrację wspiera zwłaszcza rosyjska propaganda, ale swoje dokładają też Amerykanie. „USA, skupiając się na operacjach w Iraku i Afganistanie, nie przykładały należytej uwagi do rozwoju hipersonicznych systemów uzbrojenia”, przyznał niedawno w wywiadzie dla Reutera amerykański sekretarz ds. sił powietrznych, Frank Kendall. Urzędnik wyraził nadzieję, że „znajdą się środki na rzecz nowoczesnych systemów uzbrojenia, w tym na programy hipersoniczne”. Z ujawnionych w listopadzie zeszłego roku wyliczeń Departamentu Obrony wynika, że koszty dokończenia rozwoju i wdrożenia „hipersoników” – tylko dla armii i marynarki – obliczono na 28,5 mld dol.

Wysoki pułap, duża prędkość

Dzięki tej informacji wiemy, że broń hipersoniczna jest droga, ale czy rzeczywiście niezawodna i zmieniająca reguły gry? Nim odpowiemy na to pytanie, uściślijmy, z jakim rodzajem technologii mamy do czynienia. „Hipersoniki” dzielą się na dwa typy, z których pierwszy wprost wywodzi się z tradycyjnych, naddźwiękowych pocisków manewrujących. Mowa o operujących w dolnych warstwach atmosfery, kierowanych pociskach, napędzanych przez większą część lotu silnikami strumieniowymi. Uzbrojenie to przenoszone jest przez samoloty, okręty podwodne i nawodne. Przykład? Rosyjska rakieta morska Cyrkon, pędząca do celu z prędkością nie mniejszą niż 4-6 Ma. W październiku ub.r. Rosjanie przeprowadzili test pocisku na Morzu Białym. Wystrzelona z pokładu korwety Admirał Groszkow rakieta trafiła w obiekt oddalony o 450 km. Cyrkon potrzebował 4,5 min. lotu, co znaczy, że przemieszczał się ze średnią prędkością niemal 6000 km/h (momentami dochodziła ona do 8 Ma!). Maksymalny pułap, jaki wówczas zarejestrowano, to 28 km. Kolejne Cyrkony – tym razem całą salwę – odpalono 24 grudnia 2021 r. Ponieważ pocisk przeszedł również z powodzeniem próbę wystrzelenia z okrętu podwodnego, proces certyfikacji uznano za zakończony. Cyrkony wejdą do uzbrojenia rosyjskiej floty jeszcze w tym roku.

Odrębną kategorię stanowią hipersoniczne pojazdy szybujące (ang. Hypersonic Glide Vehicles HGV) o płaskiej trajektorii lotu i wysokich zdolnościach manewrowych. Do tej kategorii należy dla przykładu rosyjski Awangard. Jego głowica HGV rozpędzana jest przez rakietę strategiczną SS-19. Po wypaleniu rakiety i uwolnieniu, głowica szybko zanurza się w atmosferze i rozpoczyna szybowanie na pułapie ok. 60-40 km z prędkością dochodzącą do 20 Ma (!). Hamuje i zmienia kąt na bardziej stromy dopiero w końcowej fazie lotu. Wcześniej schodzi płasko i może manewrować we wszystkich trzech płaszczyznach. To właśnie dlatego „hipersoniki” tak trudno zestrzelić – ich prędkość zmniejsza czas na efektywną reakcję, a zatarcie krzywej balistycznej (toru, po którym leciałby pocisk pozbawiony napędu) wprowadza do obliczeń istotny czynnik nieprzewidywalności. Tymczasem skuteczność systemów przeciwlotniczych opiera się w dużej mierze na możliwości „przewidzenia” (wyliczenia) trasy nadlatujących pocisków – tak, by wysłane w odpowiedzi antyrakiety stworzyły skuteczną barierę kinetyczną, a nie zostały wystrzelone „na wiwat”. Rosyjscy wojskowi chwalą się, że do unieszkodliwienia jednego Awangarda, Amerykanie potrzebowaliby aż 50 pocisków antyrakietowych.

Mocą w celność i precyzję

Rosjanie sami zatem przyznają, że ich HGV nie jest niezniszczalny. – Manewrowość to świetna cecha, ale zwróćmy uwagę, że każdy manewr oznacza wytracanie prędkości – dodaje Marcin Niedbała, analityk wojskowy, specjalizujący się w technologiach (anty)rakietowych. – A tych manewrów może być całkiem sporo, bo broń hipersoniczna jest trudniej wykrywalna, ale nie niewidzialna. Twierdzenia, że obecne systemy przeciwrakietowe, takie jak amerykański Patriot PAC-3, THAAD lub rosyjskie S-300W4 są wobec niej bezradne, można włożyć między bajki. Po prostu, wydajność pojedynczej baterii takich systemów, liczona jako powierzchnia chronionego obszaru, ulegnie w razie ataku zmniejszeniu, bo konieczne okaże się wystrzelenie większej liczby antyrakiet, gdy głowica HGV znajdzie się bliżej bronionego obiektu. Nie podejmę się dokładnych wyliczeń, ale z pewnością nie będzie to skokowy spadek skuteczności, tym bardziej, że HGV przed uderzeniem hamuje na tyle, że jest wolniejsza od większości głowic klasycznych pocisków balistycznych. No i nie zapominajmy o możliwości niszczenia nosicieli, na przykład jednostek morskich w przypadku Cyrkona. Optymalnym środkiem obronnym przeciwko HGV wydają się być systemy antyrakietowe, które mogą pracować zarówno w atmosferze (endoatmosfercznie), jak i poza nią (egzoatmosferycznie). Takim systemem jest amerykański THAAD, który ciągle podlega modernizacjom i być może doczeka się wersji o zwiększonym zasięgu (THAAD-ER), podobnymi możliwościami ma też dysponować najnowszy rosyjski kompleks przeciwrakietowy S-500.

Awangardy, z uwagi na moc zastosowanej w nich głowicy jądrowej, należą do broni strategicznej. W tym zresztą zawiera się różnica między technologią hipersoniczną opracowywaną w Rosji i Chinach, a jej amerykańskim odpowiednikiem. W Stanach Zjednoczonych skupiono się na idei przenoszenia głowic konwencjonalnych, czyli na uzbrojeniu taktycznym. Adwersarze nawet na tym poziomie wybrali ładunki jądrowe – czego przykładem może być rosyjska rakieta Kindżał. Wynika to nie tyle z potrzeby posiadania środków o dużej sile rażenia – obu mocarstwom ich nie brakuje – ile z chęci przygotowania się na dalszy rozwój systemów przeciwrakietowych. Awangardy w przyszłości mogą skuteczniej przebijać się przez amerykańską tarczę, ale obecnie ten sam efekt dałoby użycie tradycyjnych rakiet balistycznych, przenoszących po kilka-kilkanaście głowic wraz z odpowiednimi systemami pozoracji i wabikami. Byłoby ich więcej, a i tak wyszłoby taniej – podnosi kwestię ekonomicznej efektywności Marcin Niedbała. A to nie wszystko.

Kolejni uczestnicy wyścigu

– Na pierwszy rzut oka broń hipersoniczna wydaje się czynnikiem zmieniającym światowy ład, kształtowany przez potęgi posiadające broń jądrową i środki do jej przenoszenia – mówi dr Michał Piekarski, politolog z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Wizja nagłego ataku na ośrodki dowodzenia czy bazy wojskowe jest atrakcyjna, ale należy pamiętać, że podstawą strategii nuklearnej jest nieuchronność odwetu. Tę nieuchronność zapewniają wielokrotnie zdublowane środki łączności i dowodzenia. Nie bez powodu w USA na bieżąco aktualizowane są plany kontynuacji rządu w razie śmierci prezydenta, na przykład w zaskakującym ataku rakietowym. Broń hipersoniczna może zniszczyć silosy z rakietami, lotniska z samolotami-nosicielami bomb atomowych, ale nie zneutralizuje okrętów podwodnych z pociskami balistycznymi – a to one są dla mocarstw ostatecznym środkiem odstraszania.

– Na potrzeby doktryny MAD (ang. Mutual Assured Destruction – wzajemnego zagwarantowanego zniszczenia) w zupełności wystarczające są obecne arsenały pocisków balistycznych z zaawansowanymi głowicami. Dodanie do nich strategicznej, atomowej broni hipersonicznej nie zmieni rachunku sił. Na poziomie taktycznym ten rodzaj uzbrojenia uzupełni i tak już bogate potencjały mocarstw, żadnemu nie dając istotnej przewagi, która zmieniłaby geopolityczne uwarunkowania. Co innego na niższym, regionalnym czy lokalnym poziomie. Wejście w posiadanie technologii hipersonicznych poprawi zdolności militarne takich państw jak Korea Północna czy Iran. Zwiększy ich możliwości skutecznego i nieoczekiwanego ataku na większą liczbę celów – twierdzi Marcin Niedbała. Jego zdaniem, Iran ma już zaczątki takiej technologii. Jeśli idzie o Koreę Północną – ta już we wrześniu ub.r. dokonała pierwszej próby z rakietą, która z dużym prawdopodobieństwem była pociskiem hipersonicznym z głowicą HGV. Kolejne dwa testy przeprowadzono w styczniu br. i jeśli wierzyć północnokoreańskiej agencji prasowej KCNA, oba zakończyły się pomyślnie. Coś na rzeczy być musi, bo w hipersoniczny wyścig zbrojeń – obok Indii, Francji i Australii – zaangażowani się też sąsiedzi „szalonego Kima” – Korea Południowa i Japonia.

Nz. Projekt koncepcyjny pojazdu hipersonicznego/fot. Lockheed Martin

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 7/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„S.T.A.L.K.E.R.”

Zachodnie media skupiają uwagę na koncentracji rosyjskich wojsk wzdłuż ukraińskiej granicy. Tymczasem po drugiej stronie mamy do czynienia z podobnymi działaniami, choć w mniejszej skali. Co ciekawe, dotyczą one także Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia.

Unikanie „gorących punktów”

Pierwsi funkcjonariusze ukraińskiej prikordonnej służby pojawili się na miejscu jeszcze w listopadzie ub.r. Przebiegająca przez strefę granica między Ukrainą a Białorusią nie była do tej pory chroniona. Kijów obawiał się jednak prowokowanej przez Aleksandra Łukaszenkę presji migracyjnej. Z Polską białoruskiemu dyktatorowi nie wyszło, a wielu zwiezionych do Mińska uchodźców z Bliskiego Wschodu nie miało dokąd wracać – Ukraina wydawała się zatem naturalnym „zastępczym szlakiem” w drodze na zachód Europy. Z biegiem czasu strażników zaczęli uzupełniać wojskowi, a proces ten przyśpieszył w ostatnich dniach, gdy eskalująca rosyjsko-ukraińskie napięcie Moskwa rozpoczęła wysłanie na Białoruś tysięcy żołnierzy i masy sprzętu. Celem tej dyslokacji ma być udział w rosyjsko-białoruskich manewrach, ale niezależnie od oficjalnych deklaracji Kremla, Kijów na wszelki wypadek przygotowuje się także na scenariusz inwazji.

Zona to niemal całkowicie opustoszały teren, w wielu miejscach wciąż niebezpiecznie radioaktywny. Korzyści z przejęcia takiego obszaru nie ma właściwie żadnych – jak i z faktu, że to tamtędy wiedzie najkrótsza droga do Kijowa. Uderzenie z tego kierunku wykluczają bowiem fatalne warunki terenowe – rozlewiska, bagna, lasy. Ale odludzie, które nie sprzyja czołgom i pojazdom opancerzonym, idealnie nadaje się do działania grup dywersyjnych. Do przenikania na terytorium Ukrainy i „zaszywania się” po przeprowadzonych akcjach. „Nie ma znaczenia, że zona jest skażona i że nikt tu nie mieszka – przekonywał kilka dni temu ppłk Jurij Szachrajczuk z ukraińskiej straży granicznej. – To nasze terytorium, nasz kraj i musimy go bronić”. Jak na razie obrona sprowadza się do pieszych patroli – z bronią w ręku i dozymetrem u szyi. „Zbieramy dane o sytuacji wzdłuż granicy i przekazujemy je służbom wywiadowczym” – cytuje pułkownika „The New York Times”.

Nie jest jasne, ilu mundurowych pracuje w strefie. Na liczącą ponad 1000 km ukraińsko-białoruską granicę wysłano w ostatnich tygodniach 7,5 tys. strażników. Liczba żołnierzy pozostaje nieznana. Wiadomo, że ci w zonie funkcjonują w ścisłym reżimie. By unikać „gorących punktów”, gdzie promieniowanie jest tysiące razy wyższe niż dopuszczalne normy, patrole poruszają się wytyczonymi trasami. Z deklaracji ppłk. Szachrajczuka wynika, że dotąd żaden ze strażników i żołnierzy nie był narażony na działanie wysokich dawek. Gdyby taki incydent nastąpił, pechowiec zostanie wycofany ze strefy na urlop i leczenie. „Staramy się być ostrożni – twierdzi mjr Aleksiej Vegera z czarnobylskiej policji, która pomaga wojsku i straży. „Ale cóż mogę powiedzieć, jestem do tego przyzwyczajony” – zapewnia oficer od lat zmagający się z nielegalnymi grzybiarzami, złomiarzami i żądnymi wrażeń turystami.

Szaber i samosioły

W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 r. w elektrowni jądrowej w Czarnobylu przeprowadzano test systemów bezpieczeństwa reaktora nr 4. Wady konstrukcyjne i błędy proceduralne spowodowały przegrzanie urządzenia i wybuch wodoru. Doszło do pożaru oraz rozprzestrzenienia substancji promieniotwórczych na niespotykaną skalę. W efekcie skażeniu uległ obszar niemal 150 tys. km kw. Na najbardziej dotkniętym terenie, o powierzchni 2,6 tys. km kw., ustanowiono Strefę Wykluczenia. Decyzję w tej sprawie – oznaczającą również przymusowe wysiedlenie ludności – podjęło najwyższe kierownictwo Związku Radzieckiego. Kilka lat później ZSRR upadł, a „dziedzictwem” Czarnobylu podzieliły się Ukraina i Białoruś. Wokół zony zaś narastały coraz bardziej niedorzeczne mity, których ucieleśnieniem stały się filmowe horrory. No i gra komputerowa S.T.A.L.K.E.R, gdzie w postapokaliptycznym otoczeniu elektrowni grupa śmiałków zmaga się z wszelkiej maści anomaliami i mutantami.

W rzeczywistości niedziałająca już elektrownia nadal zatrudnia tysiące ludzi. Dojeżdżają oni do pracy z miasta Sławutycz, położonego 50 km od elektrowni, bądź rotacyjnie mieszkają w samym Czarnobylu. Opuszczona pozostaje Prypeć – miasteczko od podstaw stworzone dla pracowników kombinatu, od lat będące celem wycieczek. Początkowo nielegalnych, a dziś coraz bardziej rozczarowujących. W Prypeci nie ma już nic tajemniczego, choć proces zarastania 50-tysięcznego niegdyś miasta wygląda imponująco. W sieci łatwo znaleźć galerie dokumentujące nie tylko skalę inwazji przyrody, ale i porzucony dobytek mieszkańców. To ostatnie chwile, by móc jeszcze takie fotografie zrobić samemu – niebawem w „mieście duchów” pozostaną tylko gołe szkielety budynków. Rozkradziono już niemal wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość – od użytkowej po symboliczną. Turystyka dopełniła jedynie skali procederu, gdyż ten zaczął się dużo wcześniej.

– Już pierwszego dnia po ewakuacji – opowiadał mi kilka lat temu Wasilij, mechanik z Czarnobyla. – Tuż przed katastrofą kupiłem sobie nową wannę. I to ją ukradli najpierw. Opuszczający miasto ludzie brali swoje i nie swoje. Brała milicja, brało wojsko. Na dobrą sprawę, gdy weszły pierwsze zakazy zabraniające wywózki, najcenniejsze rzeczy były już rozkradzione – zapewniał mój rozmówca. Szaber kwitł w najlepsze niezależnie od administracyjnych kar i ryzyka wynikłego z używania napromieniowanych rzeczy. Gdy organizowanie wycieczek do strefy stało się biznesem, miejscowe biura podróży wynajmowały ludzi, którzy znosili porzucony dobytek na niższe piętra, ogołocone w pierwszej kolejności. Działalność mająca ułatwić turystom kontakt z poradzieckimi artefaktami przyśpieszyła tylko grabież. Symbolicznym dopełnieniem nieskuteczności zakazów stały się samosioły – osoby, które nigdy nie opuściły strefy. Dziś żyje ich pół setki, wszystkie są w podeszłym wieku.

Najlepsza gwarancja

Gdy doszło do eksplozji reaktora RBMK-1000, Kreml próbował sprawę zatuszować. Nie odwołano pochodów pierwszomajowych w miastach zagrożonych opadem radioaktywnym, co wkrótce zemściło się na radzieckim kierownictwie. Ta bezduszność wzmogła bowiem nastroje antyradzieckie w Rosji, Białorusi i na Ukrainie, w republikach najbardziej dotkniętych skutkami tragedii. Wraz ze splotem innych okoliczności wypadek przyczynił się do upadku ZSRR pięć lat później. Ukraińcy nadali mu dodatkowe znaczenie – stał się, obok hołodomoru, przykładem radzieckiego imperializmu i pogardy dla ludzkiego życia. Po 2014 r. wykorzystano go w nacjonalistycznej kampanii, promującej antyrosyjskie postawy. Gdy w kwietniu 2016 r. odwiedziłem Muzeum Czarnobylskie w Kijowie, poza eksponatami i multimediami dotyczącymi katastrofy oraz ekspozycją poświęconą wielkiemu głodowi, były tam również zdjęcia z Donbasu, ilustrujące ukraińsko-rosyjskie zmagania.

Oczywiście, symboliczna wartość Czarnobyla w żaden sposób nie przesądza o jego militarnym znaczeniu. Ale teren dawnej elektrowni i tak wymaga nadzwyczajnych środków ostrożności. Tuż po katastrofie uszkodzony reaktor zakryto sarkofagiem, który już po kilku latach wymagał renowacji. Prace nad wzmocnieniem konstrukcji trwały przez kolejne dekady. Mrowie ludzi, dźwigi i ciężarówki przywodziły skojarzenia z inwestycją w potężny zespół loftów – i tylko widok podwójnego płotu zwieńczonego drutem kolczastym i usianego kamerami przypominał o prawdziwym charakterze miejsca. Pięć lat temu ów krajobraz zmienił się za sprawą Arki, jak nazwano nowy sarkofag. Wysoki na 108, szeroki na 257 i długi na 150 m, kosztował zagranicznych donatorów Ukrainy 1,7 mld dol. Powstał nieopodal siłowni, po czym przez wiele miesięcy nasuwano go na budynek, w którym znajduje się uszkodzony reaktor.

Ukończenie Arki nie oznaczało końca Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Jeszcze przez długie lata tłumy naukowców i inżynierów będą czuwać nad wygaszonymi reaktorami. A tysiące robotników pracować przy bieżącym zabezpieczaniu sarkofagu, naprawach, rozbudowie dróg i innej infrastruktury. Mówi się również o demontażu pierwotnego sarkofagu i zebraniu wciąż zalegającego pod nim paliwa jądrowego. Bo to ono stanowi największe zagrożenie, a jego niekontrolowane uwolnienie mogłoby przynieść katastrofę ekologiczną o gigantycznej skali. Dziś to najlepsza gwarancja bezpieczeństwa dla zony – lepsza niż nawet liczniejsze i lepiej uzbrojone oddziały. Bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby atakować i przejąć tak kłopotliwy teren? Tę refleksję można by odnieść do całej Ukrainy – kraju borykającego się z ogromnymi problemami ekonomicznymi, politycznymi, społecznymi i demograficznymi. Które, niczym paliwo w reaktorze nr 4, czynią ów kraj niemal „nieatakowalnym”.

—–

Nz. Arka, widok z kwietnia 2016 roku. Nasuwanie rozpoczęło się jesienią/fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 7/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dopalacze

Moskwa eskaluje napięcie nie tylko na granicy z Ukrainą, ale też w relacjach z NATO. W takich uwarunkowaniach na miano „frontowych oddziałów” zasługują sojusznicze formacje strzegące nieba nad państwami bałtyckimi. Wśród nich jest obecnie Polski Kontyngent Wojskowy Orlik, a konkretnie jego 10. zmiana. Polakom na F-16 towarzyszą Duńczycy i Belgowie na tym samym typie maszyn, oraz Amerykanie z F-15. Jastrzębie stacjonują w litewskim Szawle razem z Duńczykami. Kontyngent z USA i Belgii bazuje w estońskim Amari.

Misja Polaków – pełniących rolę leading nation – potrwa jeszcze dwa miesiące. Warto zaznaczyć, że Duńczycy i Amerykanie pojawili się w bieżącej zmianie Baltic Air Policing w reakcji na ostatnie napięcia.

Kilka dni temu operacjom Orlika przyglądał się Bartek Bera – oto jego fantastyczne zdjęcia.

Nz. Rzadki widok F-16 lecącego z uruchomionym dopalaczem

Postaw mi kawę na buycoffee.to