Upośledzanie

Wielu z Was zapewne pamięta, że przebieg linii frontu we wschodniej Ukrainie można było odtworzyć w oparciu o lokalizacje pożarów. Widzianych z kosmosu, rejestrowanych przez satelity, mapowanych przez amerykańską NASA w czasie rzeczywistym. Odczyty z wiosny i lata 2022 roku charakteryzowały się dużą liczbą czerwonych punktów, z których każdy oznaczał pojedyncze ognisko. Ich nagromadzenie pokrywało się z miejscami styku wojsk, a skala wynikała m.in. z pory roku oraz charakteru i intensywności prowadzonych działań. Mówiąc wprost, łatwiej było wtedy wzniecić ogień, miało się co palić i było czym podpalać. W tamtym okresie rosjanie stosowali strategię walca artyleryjskiego – strzelali dziennie po 40-60 tys. pocisków (Ukraińcy nawet 10 razy mniej), usiłując tym sposobem zmiażdżyć pozycje obrońców. Każdy wybuch to potencjalny pożar, co przy tak wielkim zużyciu środków bojowych musiało skutkować „ścianami ognia”.

Późnym latem 2022 roku liczba pożarów w obszarze walk zaczęła spadać i proces ten trwa do dziś. Wpis ilustruje odczyt pożarowy z terytorium Ukrainy wykonany dziś przed południem. Za żadne skarby nie da się w oparciu o przedstawione dane wyrysować linii frontu.

Zarazem wiemy, że walki wciąż są intensywne. Ba, straty ponoszone przez obie strony znacząco przewyższają te, z którymi mieliśmy do czynienia przez większość pełnoskalowego konfliktu. Od kilku dni są mniejsze niż w ostatnich tygodniach, lecz i tak ponadprzeciętnie duże.

Jak to wytłumaczyć?

Front pozostaje statyczny – tam, gdzie rosjanie ostatnio odnieśli jakieś sukcesy, odepchnęli Ukraińców o kilka-kilkanaście kilometrów. W praktyce oznacza to, że linia bezpośredniego styku przesunęła się co najwyżej na dotychczasowe bezpośrednie zaplecze frontu, i tak wcześniej „obrabiane” przez artylerię. Co miało się tam spektakularnie zapalić, już się zapaliło.

No i jednak zimą trudniej wzniecić pożar.

Ale to kwestie wtórne, najważniejsza bowiem jest zmiana sposobu prowadzenia walki. Obie strony strzelają dziś z artylerii znacznie rzadziej niż w szczycie artyleryjskiego walca czy ukraińskich nawał z czasów ofensywy na Zaporożu. Istotna część zadawanych sobie strat to skutek masowego używania dronów, jednostkowo efektywniejszych niż klasyczna artyleryjska amunicja. Dronów, których nie ma aż tak wiele jak pocisków (w sensie, nie jest to dziennie po kilkadziesiąt tysięcy sztuk), w których wykorzystuje się mniejsze ładunki i które przeznaczone są do mocno punktowych uderzeń, bardzo często w pojedynczych żołnierzy. O wielkie pożary przy tym znacznie trudniej.

—–

Choć to front pozostaje najważniejszą areną wymiany ciosów, niezwykle ważne rzeczy dzieją się na jego zapleczu. Na razie stanowią jedynie dopełnienie wysiłków obu stron, ale w którymś momencie mogą okazać się znacznie istotniejsze. I Ukraińcom, i rosjanom chodzi bowiem o upośledzenie zdolności uderzeniowych przeciwnika.

Ci drudzy koncentrują się na płytkim zapleczu – do 40-50 km w głąb ukraińskiego terytorium. Ma to postać coraz częstszych i coraz lepiej skoordynowanych ataków na najcenniejsze dla Ukraińców zasoby – zachodnie systemy artylerii dalekonośnej, mobilne stanowiska obrony przeciwlotniczej, radary, „złapane” podczas bazowania śmigłowce i samoloty. Dość powiedzieć, że w ostatnich tygodniach rosjanom udało się zniszczyć co najmniej dwie wyrzutnie Patriot, jedną Himars, kilka radarów, kilka śmigłowców i samolotów, kilkanaście sztuk – a wedle niektórych źródeł ponad 20 – samobieżnych armato-haubic, w tym polskich Krabów.

Co gorsza, Ukraińcy wydają się być bezradni wobec tych ataków – rosjanom udało się zabezpieczyć pracę własnych dronów rozpoznawczych. Zapuszczają się one w miejsca dotąd niedostępne (czy bardzo trudno dostępne), a po zlokalizowaniu wartościowych celów, bez przeszkód przekazują informacje do centrów dowodzenia. W których również doszło do istotnej jakościowej zmiany – rosjanie ewidentnie skrócili łańcuch decyzyjny, delegując uprawnienia do użycia pocisków typu Iskander czy S-300 na poziom taktyczny. W takich okolicznościach nawet kilkuminutowy postój namierzonej przez ruskich ukraińskiej techniki staje się bardzo ryzykowną czynnością (nieprzesadnie precyzyjnej rosyjskiej broni trudno byłoby zniszczyć cel w ruchu, ale ze stacjonarnym radzi sobie nieźle).

Względnie bezpieczna strefa straciła zatem ów atut i bez zniwelowania rosyjskich środków walki radio-elektronicznej (WRE), zabezpieczających pracę dronów, Ukraińcy skazani będą na stopniowe wytracanie „rodowych sreber”.

Ale i Ukraińcy solidnie dopiekają rosjanom. Na głębokim zapleczu atakując ich rafinerie. W sumie rosja ma kilkanaście takich zakładów, jedna trzecia stała się już celem ukraińskich dronów. Rafinerie to wąskie gardło rosyjskiej gospodarki – to one przetwarzają ropę w paliwo napędowe oraz smary, i to w nich przez ostatnie dwie dekady poczyniono wiele inwestycji w oparciu o zachodnie technologie. Zakłady pracują, ale w razie poważnych awarii i uszkodzeń, w realiach reżimu sankcyjnego trudno będzie przywrócić ich sprawność. Z czego Ukraińcy doskonale zdają sobie sprawę i co już – przy obecnej skali wyrządzonych szkód – wywołało niedobory benzyny w rosji. Oczywiście, rosyjskie wojsko będzie ostatnim podmiotem, które dotknie ewentualny kryzys i potrzeba racjonowania paliw i smarów, niemniej przy odpowiedniej ukraińskiej determinacji nie jest to niemożliwy scenariusz. Jak wpłynąłby na zdolność sił inwazyjnych nietrudno sobie wyobrazić.

W kontekście zabiegów zmierzających do upośledzenia zdolności przeciwnika, warto wspomnieć o ukraińskich uderzeniach w rosyjskie lotnictwo frontowe. Te bowiem – o czym już pisałem – po wielu miesiącach taktycznej impotencji, podjęło próbę przejęcia inicjatywy. Od listopada ub.r. byliśmy świadkami coraz bardziej zmasowanych ataków lotniczych, w trakcie których rosjanie używali bomb szybujących, bardzo skutecznie „masakrując” nimi ukraińskie pozycje obronne. To dlatego Ukraińcy podjęli decyzję o podciągnięciu w strefę przyfrontową zaawansowanych systemów OPL, do tej pory używanych do obrony miast (głównie Kijowa). Samoloty rosjan zaczęły spadać, włącznie z maszynami wczesnego ostrzegania A-50. Obok dwóch zestrzelonych „pięćdziesiątek”, Ukraińcy zniszczyli również maszynę tego typu bazującą w zakładach naprawczych, które stały się celem dronów. Na przestrzeni kilku tygodni rosja straciła więc jedną trzecią aktywnej flotylli A-50, w tym dwa najnowocześniejsze i najsprawniejsze samoloty.

Dlaczego to takie ważne? To zarazem pytanie o powody ukraińskiej determinacji, by zniszczyć jak najwięcej A-50. Najprościej rzecz ujmując, maszyny te „widzą” 2-3 razy dalej niż zwykłe samoloty bojowe. „Prowadzą” więc po kilka-kilkanaście myśliwców/szturmowców, zapewniając im odpowiednią świadomość sytuacyjną. W realiach tej wojny zagrożeniem dla rosyjskich pilotów nie są ukraińskie samoloty – bo tych jest jak na lekarstwo – a zaawansowane systemy OPL. A skoro sensory A-50 pozwalają dojrzeć wystrzeloną rakietę wcześniej niż radar maszyny myśliwskiej/szturmowej, posiadanie sprawnych „pięćdziesiątek” – swoistych aniołów-stróżów – staje się wręcz nieodzowne.

Lecz tu dochodzimy do miejsca, w którym zabiegi Ukraińców konfrontowane są z aktywnością rosjan. Gdzie kluczowe staje się ukraińskie zaplecze frontu, owa przestrzeń głęboka na 40-50 km. Jeśli Ukraińcy chcą zestrzeliwać rosyjskie samoloty, muszą pchać w ten obszar swoje najlepsze – najprecyzyjniejsze i posiadające największy zasięg – systemy OPL. Jeśli rosjanie chcą to zagrożenie zniwelować, muszą wspomniane systemy zniszczyć. „Przy okazji” polując też na inne wartościowe cele. Póki działają w „bąblu WRE”, póty odnoszą sukcesy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Jakubowi Łysiakowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Kamilowi Zemlakowi, Tomaszowi Biniszkiewiczowi i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o książce mowa – gdybyście chcieli nabyć „Alfabet…” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen z aplikacji FIRMS.

Groźba

Dziś zapraszam Was do lektury tekstu, będącego moim podsumowaniem rozważań na temat ryzyka ataku rosji na kraje NATO. Z konieczności jest tu kilka powtórzeń (zaczerpniętych z wcześniejszych wpisów) – wybaczcie, ale to zabieg konieczny dla zachowania klarowności wywodu.

Tytułem wstępu chciałbym zauważyć, że rosjanie nie mają innego wyjścia – muszą nam, NATO, grozić. Władze rosyjskie skazane są na podtrzymywanie w społeczeństwie przekonania o nieuniknionej konfrontacji z Sojuszem, na pielęgnowanie nienawiści rosjan do Zachodu. To musi być istotny element kremlowskiej propagandy.

Dlaczego?

„Specjalna operacja wojskowa” to potworny blamaż rosyjskiej armii i państwa. Miało być szybko i łatwo, jest straszliwa mordęga, która przeżera 40 procent budżetu kraju, przyniosła setki tysięcy ofiar, polityczną izolację, sankcje, dając w zamian w gruncie rzeczy niewielkie zyski terytorialne. No i końca nie widać, widać za to – słychać i czuć – wroga coraz raźniej poczynającego sobie na rosyjskim zapleczu wojny.

Wroga, którym jest Ukrainiec – taki rosjanin gorszego sortu, wieśniacki i nieokrzesany. Z kimś takim – z jego krajem i armią – wielka rosja przegrywać nie może. Bo jeśli przegrywa – czy „tylko” nie potrafi wygrać – to wcale nie jest wielka. A to z poczucia tej wielkości płynie od narodu rosyjskiego legitymizacja dla moskiewskiej władzy.

Jest więc Ukrainiec i jego wola walki nie tylko „policzkiem”, ale i zagrożeniem dla trwałości reżimu. Jakoś tę minę trzeba rozbroić – i tu wjeżdża NATO czy szerzej – „kolektywny Zachód” – na białym koniu. „My nie walczymy z Ukrainą, my toczymy wojnę z całym Zachodem, z NATO”, przekonują rosyjscy propagandyści, sugerując, że chodzi też o twardą, fizyczną konfrontacje z sojuszniczymi oddziałami. To usprawiedliwienie własnych porażek, rzeczonej mordęgi niegodnej „drugiej armii świata”. Która z samymi Ukraińcami już dawno by sobie poradziła.

Tyle że usprawiedliwienie typu „walczymy z potężnym wrogiem” działa „na dziś”, w dłuższej perspektywie i tak wywołałoby dysonans poznawczy, bo przecież „rosja jest wielka!”. A może jednak nie tak wielka?

„No więc jest wielka!”, przekonuje propaganda. I maluje obraz rychłej rozprawy z Ukrainą, po której nastąpi sprawiedliwa zemsta. „Bądźcie cierpliwi, bracia rosjanie. My się jeszcze z tym NATO policzymy”, przekonuje. Stąd te wszystkie groźby.

A teraz zasadnicza część artykułu.

*          *          *

Krótki przegląd mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – atak rosji na kraje NATO jest już przesądzony. Rozmaitych wieszczy różni co najwyżej perspektywa – zdaniem jednych, wojna wybuchnie w ciągu roku, inni przewidują jej początek za trzy, kolejni za pięć-sześć lat.

Patrząc z perspektywy budowania możliwości obronnych – to w zasadzie „jutro”.

Nie będę odnosił się do konkretnych przewidywań i uczciwie zaznaczę, że jestem wobec takich scenariuszy sceptyczny – co wynika z krytycznej oceny potencjału federacji rosyjskiej. Nie zmienia to faktu, że lęki związane z ryzykownymi działaniami rosji obecne są u dużej części Polaków. Jak wynika z lutowego sondażu Instytut Badań Pollster, aż 56 proc. ankietowanych przyznało, że obawia się wojny rosji z NATO (32 proc. badanych nie podzieliło takich obaw). No i jest też cechą rzetelnego wojskowego planowania uwzględnienie nawet minimalnych zagrożeń – by w razie potrzeby móc na nie odpowiednio reagować.

—–

W pełnych pesymizmu przepowiedniach zwykle pierwszym celem rosyjskiego ataku nie jest Polska, a państwa nadbałtyckie. To skądinąd zupełnie racjonalny „wybór”, zważywszy na położenie i potencjał militarny Rzeczpospolitej. Mimo granicy z obwodem królewieckim nie jesteśmy tak „wystawieni” jak Litwa, Łotwa i Estonia (choć operacyjne wykorzystanie terytorium Białorusi w zasadzie tę zaletę znosi). No i nasza armia byłaby dla wojsk rosyjskich dużo poważniejszym wyzwaniem niż siły Bałtów – takim, do którego należałoby się bardziej i dłużej przygotować.

W „obiegu” są rzecz jasna scenariusze jednoczesnego uderzenia rosji na Polskę i kraje nadbałtyckie, ale to już totalne war-fiction. Na gruncie realistycznych rozważań – mało prawdopodobnych, ale nie niemożliwych – należy uznać, że nawet jeśli Moskwa chciałaby zaatakować nasz kraj, byłby to jej kolejny krok po uprzednim zajęciu „Pribałtyki”.

A co z Ukrainą? Właściwym jest założenie, że trwający tam konflikt wiąże ręce Moskwie. Skala działań i wielkość zaangażowanego potencjału nie pozwalają rosji na inne interwencje.

Lecz na potrzeby tekstu przyjmijmy założenie z na poły żartobliwego prawa Murphy’ego – że co miało się zepsuć, to się zepsuło; co mogło pójść nie tak, właśnie nie tak poszło. Wiele rzeczy musiałoby się wydarzyć – a inne nie wydarzyć – by rosja stworzyła odpowiednio liczny i wyposażony kontyngent do działań wymierzonych w kraje nadbałtyckie, przy jednoczesnym utrzymaniu status quo w Ukrainie. Dużo poważniejsza niż obecnie erozja pomocy wojskowej Zachodu oraz gwałtowny rozkład samodzielnych możliwości obronnych Ukrainy odegrałyby tu kluczową rolę. Pozwoliłyby putinowi zamrozić konflikt, a zarazem trzymać topór w powietrzu, gdyby Ukraińcy zechcieli wykorzystać otwarcie kolejnego frontu na swoją korzyść.

To skrajnie mało prawdopodobne, ale całkowicie wyrugować takiej opcji nie sposób.

—–

No więc mamy gromadzących się rosjan u granic krajów nadbałtyckich – i co dalej? Jak ochronić naszych sojuszników?

Powiedzmy sobie jasno – Litwa, Łotwa i Estonia to bardzo niewdzięczny teren do obrony. I „niewybaczający” zaniechań i pomyłek.

Spójrzmy najpierw na Ukrainę, trzy i pół razy większą niż cała nadbałtycka trójka. Przestrzenna rozległość tego kraju zapewniła mu głębię strategiczną i operacyjną – zaplecze, w którym odtwarza się gotowość bojową ukraińskiej armii i „zapas terenu” pozwalający na tworzenie kolejnych linii obronnych w razie niepowodzeń. Zarazem rozłożyła rosyjską logistykę, która w realiach rozciągniętych szlaków zaopatrzeniowych nie była w stanie – zwłaszcza w początkowym okresie pełnoskalowej wojny – zapewnić dostaw pierwszoliniowym oddziałom, przesądzając o ich porażkach.

Tymczasem kraje nadbałtyckie są nieduże, pokonane dystansu od granicy z rosją/Białorusią do morza mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka-kilkanaście godzin. Nawet w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć, zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy rosjan – na ich własnym terytorium. W „Pribałtyce” nie ma miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych, na manewr bezpiecznego odskoku, by się przegrupować i przejść do kontrataku. Przegrana bitwa graniczna zapewne oznaczałaby przegraną wojnę. Rosyjską falę należałoby zatem odeprzeć zaraz u początku naporu.

Siły Bałtów byłyby w tym celu niewystarczające. Z gier sztabowych przeprowadzonych kilka lat temu w Pentagonie wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich – poza miejscowymi wojskami – należałoby delegować dziesięć natowskich brygad ciężkich. Dodatkowe 40 tysięcy ludzi, z ponad tysiącem czołgów i wozów bojowych. Gdyby rosjanie dziś koncentrowali się u granic Litwy, Łotwy i Estonii, wyekspediowanie takich sił byłoby trudne, biorąc pod uwagę zasoby Europy, ale nie niemożliwe. Z wiodącym udziałem Amerykanów w zasadzie proste.

Co to oznacza dla rosyjskich kalkulacji, nietrudno sobie wyobrazić. Ale…

—–

Skoro jesteśmy przy kalkulacjach. Jako NATO mamy nad rosją wyraźną jakościową przewagę, jeśli idzie o siły konwencjonalne. I zakładamy, że świadomość tej przewagi powściągnie rosjan. Przywiedzie ich do wniosku, że straty, jakie poniosą, będą za duże, by agresja na któryś z członkowskich krajów się opłaciła.

Ale czy przywiedzie?

Rosyjskie straty w Ukrainie w perspektywie najbliższych kilkunastu tygodni dojdą do pół miliona zabitych i rannych. A mimo to w Moskwie ani myślą kończyć wojnę. Oczywiście, może tu działać „reguła zaangażowania” – przekonanie, że zbyt wiele „zainwestowano”, by teraz się wycofać – lecz równie uprawnione może być założenie, że rosyjski „próg bólu” znajduje się bardzo wysoko.

Polscy generałowie jeszcze do niedawna sądzili, że Wojsko Polskie winno mieć potencjał, który „zagwarantuje” rosjanom – przy próbie inwazji na nasz kraj – straty na poziomie 150-200 tys. Taka „moc” armii miała nas chronić przed zakusami Moskwy. Dziś lepiej założyć, że ryzyko wysokich strat może nie być dla rosjan wystarczająco odstraszające. Co w tej sytuacji zrobić – także w odniesieniu do tytułowego zagadnienia?

Należy postawić rosjan przed ryzykiem bardzo wysokich strat. Wspomniany dziesięciobrygadowy kontyngent to jedno. Biorąc pod uwagę wszystkie jakościowe różnice, byłby to ekwiwalent trzykrotnie liczniejszych rosyjskich sił, z uwzględnieniem miażdżącej przewagi w powietrzu – jeszcze większy.

—–

Lecz i tak mógłby się okazać za mało odstraszający (skoro zakładamy skrajnie pesymistyczne scenariusze…). Przyglądając się militarnym poczynaniom rosji – tym obecnym i historycznym – widzimy niezwykłą determinację i skłonność do ryzyka, cechujące rosyjskie władze i generalicję. Stosy trupów nigdy nie robiły na kremlowskich włodarzach wielkiego wrażenia, podobnie jak zagrożenie porażką. Dziś to ostatnie ma nawet mniejsze znaczenie, bo arsenał atomowy gwarantuje rosji dużą bezkarność. „Ostatecznie nawet jak przegramy, to nikt nam do kraju nie wejdzie”, mogą kalkulować w Moskwie.

A to oznacza konieczność podbicia stawki. Rosyjska doktryna jądrowa zakłada użycie głowic w razie zagrożenia suwerenności federacji. Ten, kto spróbuje wtargnąć do rosji, stanie się celem nuklearnego odwetu. Dziś nie mamy pewności – a na pewno nie stało się to przedmiotem publicznych deklaracji – czy mocarstwa atomowe NATO zastosują tę samą regułę nie tylko w odniesieniu do własnych terytoriów (co deklarują wprost), ale i sojuszników. Konkretnie zdefiniowanych. Tymczasem rosjanom trzeba jasno powiedzieć, że planując inwazję krajów nadbałtyckich, narażają się na ryzyko atomowej riposty.

Mało prawdopodobny scenariusz stanie się wówczas jeszcze mniej prawdopodobny.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Jakubowi Łysiakowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Grzegorzowi Zgnilcowi, Karolowi Wojciechowskiemu, Kasi Byłów i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

Nz. No więc nas straszą, wykorzystując do tego także Białoruś/screen z dzisiejszej Rzepy

Zasadniczą część tego tekstu pierwotnie opublikowałem w portalu Interia.pl

Racjonowanie

Sytuacja na Wschodzie wyraźnie się stabilizuje – ukraińska obrona znów weszła w fazę krzepnięcia, rosyjska presja ponownie wytraca impet. Ba, od kilku dni na najbardziej gorącym, kupiańskim odcinku frontu, obserwujemy znacznie większą aktywność ukraińskiej artylerii. To już nie są pojedyncze wystrzały – „interwencyjne”, gdy konieczne jest porażenie nacierających rosjan – ale powrót do praktyki kilkudziesięciominutowych, zmasowanych ostrzałów pierwszej rosyjskiej linii i bezpośredniego zaplecza. Na razie ponawianych raz na dobę, ale dobre i to.

Nie, to nie znaczy, że „czeska” amunicja dotarła już do Ukrainy – jak sądzą niektórzy obserwatorzy konfliktu. Takie sugestie wynikają najpewniej z nadmiernego optymizmu, ale i niezrozumienia istoty ukraińskiego „głodu amunicyjnego”.

Czeska inicjatywa jest „w progresie” – pociski z tego źródła zmaterializują się na froncie za jakiś czas – to po pierwsze. Po drugie, nawet w najczarniejszych godzinach kryzysu amunicyjnego – kiedy artyleria ZSU miała do dyspozycji po kilka pocisków na lufę/na dobę – nie oznaczało to kompletnie wyczyszczonych magazynów. Ba, w składach amunicyjnych zaległy najpewniej setki tysięcy pocisków. Rezerwa strategiczna, do ruszenia w naprawdę krytycznej sytuacji. A takiej – wbrew wielu medialnym doniesieniom – na przełomie ostatniej jesieni i mijającej zimy nie mieliśmy.

Było poważnie, zwłaszcza na finale walk o Awdijiwkę, ale nigdy krytycznie.

Było źle z dostępem do amunicji, ale gdyby frontowi groziło załamanie, naruszono by strategiczne rezerwy. Tak się prowadzi wojnę – która w ostatecznym rozrachunku jest domeną księgowych i logistyków. Zwłaszcza wojnę materiałową o wysokiej intensywności, już długą i w perspektywie co najmniej wielomiesięczną.

Większa aktywność ukraińskiej artylerii na odcinku kupiańskim może mieć związek z czeską inicjatywą – w tym sensie, że gwarancja dostaw z tego źródła pozwala na swobodniejsze gospodarowanie żelaznymi zapasami.

Tylko tyle i aż tyle.

—–

Gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, to polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. „Za dzieci Ukrainy”, specjalna dedykacja na pocisku artyleryjskim/fot. ZSU

PS. Szanowni, przypominam o nowej funkcjonalności mojego profilu na Patronite – chyba ciekawej. Pojawił się mianowicie sklep, a w nim „Alfabet…” w specjalnej edycji z autografem. Zapraszam!

Pociski

Czasem nazywają mnie Panem Marudą, bo przychodzę, mówię jak jest, i psuję zabawę.

Taka robota.

Dziś znów trzeba ją wykonać.

Zapewne słyszeliście, że Czechom udało się zebrać pieniądze na zakup z pozaeuropejskich źródeł 800 tys. pocisków artyleryjskich. Czyli amunicji, której armii ukraińskiej brakuje w tej chwili najbardziej.

I generalnie nie ma jej już za wiele na światowym rynku – tak bardzo wojna w Ukrainie (a trochę też pacyfikacja Gazy) wydrenowała zasoby.

No więc Czesi się rozejrzeli, poniuchali i znaleźli dostępne „od ręki” 500 tys. pocisków kalibru 155 mm i 300 tys. sztuk amunicji do armat 122 mm.

Ogłosili zbiórkę, hajs się znalazł – i mnóstwo dobrych, ale nieobeznanych z realiami ludzi odetchnęło z ulgą. Bo „Ukraina ma czym strzelać” i zaraz „ruskie dostaną solidne wciry”. Ba, co poniektórzy wręcz uznają, że to jakiś gejmczendżer.

No nie.

Załóżmy, że sprawa jest rzeczywiście finansowo dopięta. I tu na scenę wjeżdża logistyka. Nie wiadomo skąd jest ta amunicja, dobrze poinformowani mówią, że z Turcji (względnie blisko) oraz Korei Południowej i RPA (daleko…).

Trzeba to zwieźć do Europy – do Polski i/lub Rumunii. 800 tys. pocisków i drugie tyle ładunków miotających to bagatela 48 tys. ton towaru. Luzem się tego nie transportuje, więc ze skrzyniami daje nam to jakieś 60 tys. ton. 1000 standardowych wagonów. A wcześniej kilka-kilkanaście statków, które mają do przepłynięcia wiele-wiele mil.

O ile do hubu logistycznego w Polsce wystarczy zwykłe BHP, o tyle od granicy, w głąb Ukrainy, niezbędne są dodatkowe środki ostrożności. Na przykład rozproszenie transportów – im bliżej czerwonej strefy, tym częstsze (a więc mniejsze i liczniejsze „porcje”). Rozdysponowanie amunicji po jednostkach liniowych – już w strefie rażenia dronów i lotnictwa taktycznego – to finalny element tej procedury.

I ledwie część problemów, z jakimi trzeba się będzie zmierzyć. Z czym Ukraińcy mierzą się już od dwóch lat, działają więc rutynowo, co nie zmienia faktu, że mówimy o procesie, który zajmie wiele tygodni.

Nie będzie więc na froncie żadnej natychmiastowej poprawy, a stopniowe odzyskiwanie zdolności.

Które nie osiągną nie wiadomo jakiego pułapu, bo 800 tys. pocisków wystarczy Ukraińcom na 5-6 miesięcy strzelania. Niezbyt „gęstego”, choć dzięki lepszej precyzji ukraińskiej artylerii, wystarczającego, by utemperować rosyjskie ataki.

Na takie efekty realnie możemy liczyć. Przełomu z tego nie będzie.

—–

Gdybyście chcieli wesprzeć Pana Marudę, to polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. podręczny magazyn amunicji, okolice wsi Piski, wiosna 2015 roku/fot. własne

PS. Szanowni, przypominam o całkiem nowej funkcjonalności mojego profilu na Patronite – chyba ciekawej. Pojawił się mianowicie sklep, a w nim „Alfabet…” w specjalnej edycji z autografem. Zapraszam!

Flota

Na początku tygodnia Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) w Hadze wydał nakazy aresztowania dwóch rosyjskich wojskowych – dowódcy lotnictwa dalekiego zasięgu gen. siergieja kobyłasza, oraz byłego dowódcy Floty Czarnomorskiej adm. wiktora sokołowa. Obu oficerów podejrzewa się o zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości. Miało do nich dojść między 10 października 2022 roku a 9 marca 2023 roku, choć – jak podkreśla MTK – istnieje prawdopodobieństwo, że rosjanie popełniali przestępstwa również w innym czasie. Jakie? Zarzuty dotyczą atakowania celów cywilnych, szczególnie podczas zmasowanych ostrzałów ukraińskich obiektów energetycznych rakietami odpalanymi z bombowców strategicznych i okrętów. A więc za zgodą i na rozkaz podejrzanych.

W rosji trochę sobie z tych nakazów śmieszkują, bo federacja nie uznaje jurysdykcji Trybunału. No i rosjanie sami by sokołowa chętnie ukarali – oczywiście, nie za mordowanie ukraińskich cywilów. Jest bowiem admirał – trzy tygodnie temu zdymisjonowany przez putina – ucieleśnieniem uwłaczających porażek, jakie Flocie Czarnomorskiej zafundowali Ukraińcy. „Niech idzie w diabły!”, kwitują zatem co bardziej krewcy zwolennicy „specjalnej operacji wojskowej”. To rzecz jasna nie przesądzi o wysyłce sokołowa do Hagi – ba, putinowska rosja, z powodów wizerunkowych, nigdy do tego nie dopuści. Prędzej nieszczęsny admirał skończy jak wielu innych rosyjskich oficerów, którzy stracili przychylność Kremla – „zupełnie przypadkiem” wypadając z okna lub balkonu.

—–

A miało być tak pięknie…

W przededniu pełnoskalowej inwazji Flocie Czarnomorskiej postawiono dwa zadania. Miała założyć blokadę morską ukraińskich portów i szlaków żeglugowych oraz umożliwić i przeprowadzić desant morski, w wyniku którego (przy współpracy z wojskami lądowymi), zajęto by Odesę. To w tym celu ściągnięto z Bałtyku dodatkowe duże okręty desantowe.

O ile blokada i zaminowanie akwenu początkowo przebiegły bez przykrych dla rosjan niespodzianek, o tyle z desantem już w pierwszych dniach wojny sprawy przybrały zły obrót. Na tym etapie nie tyle winna była flota, co armia, która nie zdołała podejść pod Odesę. Atak od morza odłożono, z nadzieją na rychłą okazję. Dziś, po całej serii katastrof, śmiało można przyjąć, że desantu rosjanie już nie przeprowadzą.

Ukraińcy „zaspawali i najeżyli” wybrzeże. Uczynili Odesę twierdzą, a wzdłuż czarnomorskiego brzegu rozstawili wyrzutnie rakiet przeciwokrętowych, które przepędziły rosyjskie okręty w głąb akwenu. Wpierw jednak rosjanie dostali solidną nauczkę – obrońcy zatopili im, przy użyciu właśnie takich rakiet, flagową jednostkę floty, krążownik „Moskwa”. Wtedy, w kwietniu 2022 roku, wydawało się, że to wielki, ale pojedynczy i raczej przypadkowy sukces Ukraińców. Czas pokazał, że jest inaczej.

—–

Kronika wypadków na Morzu Czarnym wymagałaby obszerniejszego tekstu. Na potrzeby tego artykułu dość zauważyć, że Ukraińcy rozszerzyli spektrum środków wykorzystywanych do walki z rosyjską flotą. Dziś tworzą je również bezzałogowce – powietrzne i morskie – oraz lotnicze pociski manewrujące, wystrzeliwane z samolotów. Atakowane są nie tylko okręty – na morzu i w portach – ale również portowa infrastruktura i instalacje wojskowe, takie jak radary, naziemne wyrzutnie, lotniska, ba, latem 2023 roku uderzono nawet w siedzibę dowództwa Floty Czarnomorskiej. Głównym celem pozostaje Krym i baza w Sewastopolu.

Jakkolwiek walka toczy się na morzu, nad morzem i o morze, w ukraińskim arsenale nie ma okrętów. Ów paradoks to kluczowa kwestia, do której wrócę za moment. Najpierw bowiem o skutkach ukraińskich działań.

Obrońcy nie tylko znieśli ryzyko desantu, ale też zerwali rosyjską blokadę. Ukraińska żywność płynie dziś statkami do Stambułu i Konstancy, choć skala eksportu jest niższa niż przed wojną. Okrętów rosyjskich w okolicy nie ma, ale pozostały miny. Wynikłe z tego ryzyko oraz wcześniejsza, okresowa szczelność blokady sprawiły, że Ukraińcy oparli część eksportu na transporcie lądowym.

Agresorów nie tylko przepędzono z zachodnich akwenów Morza Czarnego. Grillowanie krymskiego zaplecza oraz ataki na jednostki w pobliżu półwyspu sprawiły, że Flota Czarnomorska przesunęła większość jednostek do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg morza. I zasadniczo siedzi tam „na kupie”, realizując zadanie minimum – ochronę Mostu Krymskiego, logistycznej „drogi życia” i oczka w głowie putina.

—–

Do tej pory Ukraińcy trafili 36 jednostek rosyjskiej floty. Wbrew hurraoptymistycznym doniesieniom, większość okrętów przetrwała – zostały uszkodzone i czasowo wyłączone z walki (w niektórych przypadkach na kilka tygodni, zwykle na kilka miesięcy). Ale 14 poszło na dno bądź zostało całkowicie zniszczonych w dokach.

Te 36 okrętów to jedna trzecia przedwojennego stanu czarnomorskiej floty – a dodajmy do tego zniszczoną infrastrukturę, puszczone z dymem najnowocześniejsze rosyjskie zestawy przeciwlotnicze S-400 czy spalone na lotniskach samoloty (co najmniej kilkanaście sztuk). Za jaką cenę? Niemal wyłącznie zużytej amunicji – kilkuset latających i pływających dronów, kilkudziesięciu rakiet przeciwokrętowych oraz kilkudziesięciu pocisków manewrujących, brytyjskich Storm Shadow i ich francuskich odpowiedników SCALP (plus oczywiście wabików, które udawały rakiety). Prawdopodobnie Ukraińcy stracili też kilka samolotów Su-24, nośników Storm Shadow/SCALP, zestrzelonych podczas dokonywania nalotów.

Oczywiście ukraińskie straty są większe, niż tylko wynikające z tej konfrontacji. Okręty floty czarnomorskiej wystrzeliły łącznie kilkaset rakiet, które spadły na ukraińskie miasta (stąd zarzuty MTK dla jej dowódcy), a oddziały piechoty morskiej brały udział na przykład w pacyfikacji Mariupola. Tym niemniej dla oceny efektywności zmagań o kontrolę nad akwenem, tych „sukcesów” rosjan nie należy brać pod uwagę (jakkolwiek brutalnie to brzmi).

Mamy więc straty na poziomie jednej trzeciej potencjału ilościowego floty, co po prawdzie, nie odbiega od rosyjskiego standardu dla tej wojny. W mocnym uproszczeniu, armia putina straciła co trzeci czołg, wóz bojowy i inne elementy wojskowej techniki, biorąc pod uwagę stany wyjściowe i magazynowe na 24 lutego 2022 roku. Poległ również bądź został ranny co trzeci zmobilizowany i wysłany na front żołnierz. Można by więc uznać niekompetencję admirała sokołowa za typową dla kadry dowódczej sił zbrojnych federacji rosyjskiej. Tyle że putinowskim generałom przyszło mierzyć się z dużą, nieźle wyposażoną, wyszkoloną i jak się okazało, świetnie też zmotywowaną armią lądową Ukrainy. A dowódca „czarnomorskich” stanął do walki z flotą, której w zasadzie nie było, biorąc pod uwagę klasyczny potencjał morski, czyli okręty.

—–

„No więc po co nam okręty, skoro tak łatwo można je stracić?”, zastanawia się część ekspertów. Pytanie jest o tyle zasadne, że na dobre zaczęliśmy realizację ambitnego programu „Miecznik”, w ramach którego marynarka wojenna RP otrzyma trzy duże fregaty. No i generalnie ten rodzaj sił zbrojnych – pod dekadach zaniedbań – ma zostać poddany gruntownej modernizacji i rozbudowie. „Tylko po co?”, pytają sceptycy.

Szukając odpowiedzi, przyjrzyjmy się uważniej Flocie Czarnomorskiej i jej stratom (wszak to one rzekomo dostarczają argumentów). Ukraińcy topili rosjanom przede wszystkim okręty desantowe i małe jednostki rakietowe. „Moskwa” była duża, teoretycznie dobrze uzbrojona, ale przestarzała. Rosyjskie okręty albo pozostawały ślepe – na skutek braku urządzeń obserwacyjnych bądź ich kiepskiej jakości – albo niedostatecznie uzbrojone czy wręcz bezbronne wobec zagrożenia, jakie stwarzają morskie drony. Brak sensorów, brak luf, brak śmigłowców, które poszerzałyby świadomość sytuacyjną i możliwości bojowe – to jedno.

Drugie – wiele jednostek zaatakowano w portach, gdzie nawet dobre sensory „się gubią” (na przykład zabudowa utrudnia obserwację), załogi są zdekompletowane, rozluźnione (nie na dyżurach bojowych), niektóre okręty były w trakcie remontów, przeglądów – rozbrojone i całkiem pozbawione obsad. Co więcej, ataki powietrzne poprzedzały wcześniejsze uderzenia w naziemne systemy OPL, więc parasol, który mógłby chronić bezbronne jednostki, często był dziurawy.

Nie bez znaczenia są kwestie taktyczne. Na morzu Ukraińcy zasadzali się na samotne okręty. Za każdym razem, gdy odnosili sukces, wydawało się, że rosyjscy dowódcy w końcu pójdą po rozum do głowy – i flota zacznie operować w zespołach bojowych. Adm. sokołow odszedł, jego następca adm. siergiej pinczuk dalej popełnia ten sam błąd – trafiona w nocy z poniedziałku na wtorek (z 4 na 5 marca br.) korweta „Siergiej Kotow” również szła w pojedynkę. I trafiła na dno.

—–

Z rosyjskiej porażki należy wyciągnąć wnioski, to oczywiste. Poza unikaniem samotnych rejsów, także takie dotyczące kierunków rozbudowy floty. W ostatnich latach przemysł dostarczył marynarce wojennej rosji sporo mniejszych jednostek rakietowych (korwet). Fiksowano się na ich potencjale uderzeniowym, po macoszemu traktując systemy samoobrony. Ograniczona wyporność oznacza ograniczone możliwości modernizacyjne, można więc uznać, że rosjanie zabrnęli w ślepą ścieżkę. I chyba właśnie do takiego wniosku doszli, bo nie zamierzają wodować kolejnych jednostek.

Nie musimy popełniać ich błędu.

Nasze „mieczniki” to okręty o klasę wyżej, o specyfikacji, która daje im znaczny potencjał i uderzeniowy, i obronny. Posłużą jako mobilne baterie obrony przeciwlotniczej, mając przy tym „rasowe” wyposażenie do walki okręt-okręt oraz systemy do zwalczania zagrożeń hybrydowych (za jakie można uznać pływające drony samobójcze).

Przy sensownym programie modernizacyjnym, „miecznikom” będą towarzyszyć nowoczesne jednostki innych klas, także pomocnicze, zwielokrotniające możliwości obrony i ataku. „Tylko po co, skoro Bałtyk stał się 'natowskim jeziorem’ i rosjanie nie mają szans w starciu z flotami kilku państw?”, uparcie zastanawiają się sceptycy.

Po pierwsze, takie myślenie zawiera w sobie pułapkę, bo przerzucanie odpowiedzialności na innych może przynieść zgubę wszystkim. Gdy wszyscy uznają, że robotę zrobią za nich „tamci” (zbudują, zmodernizują, powiększą flotę), ostatecznie nie wykona jej nikt. Albo wykona za późno.

Po drugie, mechanizm kolektywnej obrony to również zobowiązania. Nie możemy oczekiwać, że sojusznicy nam pomogą, jeśli sami nie jesteśmy gotowi pomóc. NATO to wspólnota transatlantycka, a interesy członków sięgają nawet dalej. Musimy być gotowi ich bronić, także dysponując odpowiednim potencjałem morsko-ekspedycyjnym.

Zwłaszcza że – po trzecie – perspektywa „bałtyckiego jeziora” jest złudna. „Łańcuchy dostaw” to fraza-klucz dla zrozumienia współczesnej, globalnej ekonomii. O ich istotności przekonaliśmy się podczas pandemii, gdy na skutek lockdownów zostały pozrywane. Odtworzono je, bo głównym światowym graczom zależy na szeroko pojętej wymianie. Ale co, gdy szlaki handlowe – jak ukraińskie na Morzu Czarnym – staną się obszarem/celem działań wojennych? Prowadzonych przez flotę pozbawioną niekompetencji rosjan, nowoczesną i dużą – na przykład chińską marynarkę wojenną (w jej odsłonie za kilkanaście lat)?

Wisimy na wspomnianych łańcuchach i my, nasza gospodarka. Jeśli nie przyłożymy ręki do ich obrony, może zrobi to za nas ktoś inny. A może nie – i przyjdzie nam mierzyć się z negatywnymi skutkami odcięcia. Weźmy choćby procesory, które płyną do Polski z dalekiej Azji. Jeśli ich nie będzie, „zdechnie” nam kilka gałęzi przemysłu.

—–

Szanowni, piszę dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Jestem wdzięczny za dotychczasowe subskrypcje i „kawy”, proszę też o następne, by móc dalej kontynuować pisarsko-dziennikarską aktywność. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Maciejowi Ziajorowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Pawłowi Drozdowi, Czytelniczce imieniem Marta, Adzie Adamus i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

Nz. Okręt desantowy typu „Ropucha”; rosjanie jak dotąd stracili trzy takie jednostki/fot. MOFR

Tekst, w nieco innej formule, pierwotnie opublikowałem w portalu Interia.pl