„Jutro”

Mamy dziś 31 sierpnia, więc jutro przyjdzie wojna. Zabije co szóstego z nas, resztę okaleczy fizycznie i psychicznie. Przemieli naszą materię.

Znikną całe wioski, miasta, etniczne społeczności. „Byli Żydzi, nie ma Żydów; jakby zapadli się pod ziemię” – opowiadała o konsekwencjach Holocaustu Babcia. Inne grupy padną ofiarą zmiany granic i przestaną być częścią naszego świata. Jeszcze kolejne zawierucha powojnia wyrwie z korzeni. Nic nie będzie już takie samo.

Ale to dopiero jutro – dziś mamy jeszcze pokój.

Warto czasem pomyśleć w takich kategoriach, by docenić świat, w którym żyjemy.

Załączone zdjęcie zrobiłem trzy lata temu na Łemkowszczyźnie, zaraz po wojnie dotkniętej falą przymusowych przesiedleń. Niewielu Łemków wróciło później do siebie. Ziemia ich przodków to dziś w dużej mierze jeden z tych utraconych światów, który o swojej historii przypomina fundamentami domów, dzikimi sadami i cmentarzami; śladami nieistniejących już wsi.

—–

W czasach sowieckich – później zresztą też – dla Ukraińców „jutro” to był 22 czerwca. Dbała o to propaganda, lecz po prawdzie nie musiała się specjalnie starać. Ogrom niemieckich zbrodni i hekatomba towarzysząca bojom z lat 1941-44, mocno wryły się w świadomość zbiorową narodu. Pośród wszystkich etnosów ZSRR to Ukraińcy, obok Białorusinów, zostali przez wojnę najdotkliwiej potraktowani; to na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi toczyły się najcięższe walki. Jest skądinąd osobliwym kurestwem fakt, że po 1991 roku rosja i rosjanie zawłaszczyli tylko dla siebie drugowojenną martyrologię.

Ale historia zadbała o to, by pojawiło się świeższe odniesienie. Jakkolwiek wojna z rosją toczy się od prawie dziesięciu lat, to 2022 rok i pełnoskalowa inwazja składają się na ów nowy punkt. „Jutro” to 24 lutego.

„Jak nic się nie wydarzy, jutro pójdę do kina” – pisała mi koleżanka z Mariupola, późnym popołudniem 23 lutego ub.r. Nie poszła, a ukochane miasto opuściła kilka tygodni później w konwoju humanitarnym. „Nie wiem, czy chcę wracać do tej krainy duchów, gdy w końcu ją wyzwolimy” – wyznała kilka miesięcy temu.

—–

„W czwartek, dzień przed wybuchem wojny, byliśmy nad stawem przy kościele. Bernie nie chciał wyjść z wody, Eda (młodszy brat – dop. MO), musiał go wyciągać. W niedzielę w stawie wylądowały cztery niemieckie bomby” – to jedno ze wspomnień Babci. W typowy dla niej sposób lapidarne, niby o niczym, a jednak o wszystkim.

Bernie to pies; nie potrafię zidentyfikować rasy – mały, kudłaty, biały. Gdy pradziadek, urzędnik kolejowy, musiał ewakuować siebie i rodzinę na wschód (taki był wymóg), pupil został w Toruniu, u sąsiadów. Wrócił później do właścicieli, gdy ci – po wielu tygodniach tułaczki – ponowie zameldowali się w okupowanym już przez Niemców mieście. „Wunderliszek”, mówiła o nim pieszczotliwie Babcia, zdrabniając nazwisko rodziców (i swoje panieńskie).

„Wunderliszek” (Wunderlichschek – chyba byłoby poprawniejszym zapisem) przeżył wojnę. Na zdjęciu z 1946 roku siedzi na kolanach Babci. To zdjęcie wykonane tuż po ceremonii ślubnej, na progu rodzinnego domu, gdzie odbywało się skromne przyjęcie. „Byłam stara, miałam 26 lat” – Babcia postrzegała sprawy w typowy dla swych czasów sposób. „Znaliśmy się z dziadkiem dużo wcześniej, gdy wybuchła wojna, obiecaliśmy sobie małżeństwo zaraz po tym, jak się skończy. ‘Jutro Zośka, to będzie jutro’, mówił dziadek. Z jutra zrobiło się prawie siedem lat”.

Po których nic nie było już takie samo…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Cios!

Bardzo dobre wieści z rana!

W nocy ukraińskie drony zaatakowały rosyjskie lotnisko wojskowe w Pskowie (700 km od granicy). Z dostępnych materiałów filmowych wynika, że spłonęły co najmniej dwa ciężkie samoloty transportowe Ił-76, ale Ukraińcy informują o czterech. W ataku (na inny obiekt?; nie mam co do tego jasności), co najmniej poważnie uszkodzono inny samolot – bombowiec strategiczny Tu-22M. Słowem, zacne polowanko!

Dodajmy do tego ciekawy kontekst. Na odcinku zaporoskim pojawiła się niedawno 76. Dywizja Powietrznodesantowa, jedna z najbardziej elitarnych formacji rosyjskiej armii. Spadochroniarze mają zatrzymać ukraińskie natarcie (skądinąd również prowadzone przez „spadaków”). Walczą twardo, ale dziś w nocy lis wjechał im do kurnika. Pskowskie lotnisko jest bowiem ich bazą macierzystą, iły podstawowym środkiem transportu. A sami przyznajcie – z lekka to deprymujące, gdy wróg hasa ci po tak głębokim zapleczu, czyż nie?

Ps. Nie udało mi się potwierdzić tej informacji, ale warto o niej wspomnieć. Kilka dni temu dowódca spadochroniarzy gen. tepliński – jeden z najbardziej utalentowanych rosyjskich dowódców – miał zostać ranny (w wyniku akcji ukraińskiego wywiadu). Prawda to czy nie, generał (skądinąd zdrajca, bo urodził się w Ukrainie), jakby zapadł się pod ziemię.

Update:

Nie potwierdzają się informacje o zniszczeniu dziś w nocy rosyjskiego bombowca strategicznego Tu-22M. Za to dronowy rajd na Psków nawet w oparciu o relacje rosyjskich mediów należy uznać za sukces – Moskwa przyznała się do czterech „uszkodzonych” Ił-76, a kontrolowane przez Kreml kanały publikują materiały filmowe przedstawiające co najmniej dwa kompletnie wypalone ciężkie transportowce. Jeśli moskale mówią „cztery”, może to oznaczać, że faktyczne straty są jeszcze wyższe – Ukraińcy właśnie podają, że zniszczono i uszkodzono aż sześć iliuszynów. Cztery czy sześć i tak jest to największy jednorazowy cios, jaki otrzymała rosyjska flotylla transportu strategicznego w całej swej historii.

A Ukraińcy atakowali dziś w nocy nie tylko Psków – drony pojawiły się nad Briańskiem, Kaługą, Riazaniem i Orłem. Nad ranem doszło do potężnego uderzenia na węzeł komunikacyjny w pobliżu miasta Dżankoj na Krymie. Na półwyspie odnotowano także eksplozję w innych miejscach.

Nie próżnowali też rosjanie, przeprowadzając kombinowany nalot na kilka ukraińskich miast, przede wszystkim Kijów. Kombinowany, bowiem najpierw posłano drony kamikadze, a potem pociski manewrujące. Co ciekawe, moskale musieli przestudiować rozmieszczenie stołecznej OPL – i spróbowali ją przechytrzyć. Rakiety, które nadleciały nad Kijów, sporo po drodze „podróżowały”. Wleciały nad Ukrainę z rejonu Sumów, „odwiedziły” Czernihów, skręciły na Czerkasy, potem na Winnicę i stamtąd, od południa, pojawiły się nad stolicą. Zerknijcie na mapę, to naprawdę pokręcona ścieżka. Ale i Ukraińcy musieli podumać nad rozmieszczeniem własnych systemów przeciwlotniczych, bo nie dali się zmylić. Zestrzelono wszystkie z 28 rakiet i 15 z 16 dronów, co sugeruje, że wcześniej doszło do dyslokacji OPL. Niestety, spadające szczątki zabiły w Kijowie dwie osoby, a kilka innych raniły.

Ps. Skarpetkosceptyczni przekonują o porażeniu kilku celów w Ukrainie, ale na kilometr cuchnie to dezinformacją.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Pożary na pskowskim lotnisku/Screen z rosyjskiego filmiku zamieszczonego na Telegramie

Statystyka

„Śmierć jednego człowieka to tragedia, śmierć milionów ludzi to statystyka”, miał podobno powiedzieć Józef Stalin. Miał, bowiem brakuje dowodów, że zdanie to kiedykolwiek sowiecki przywódca wypowiedział publicznie, bądź zostało przez niego zapisane. Wiadomo za to, że takiego sformułowania użył w jednym z esejów z końca lat 30. XX wieku Kurt Tucholsky, niemiecki pisarz i dziennikarz. A 20 lat później słowa te – w odniesieniu do pierwszowojennych rzezi – wykorzystał jego słynny rodak, Erich Maria Remarque, w powieści pt.: „Czarny obelisk”. Niemniej w potocznym przekonaniu zacytowana fraza funkcjonuje jako stalinowska, co nie dziwi zważywszy na fakt, jak dobrze oddaje sposób myślenia największego ludobójcy w historii. Po prawdzie jednak nie tylko jego – wystarczy odseparować pogardę dla ludzkiego życia, a odsłoni się uniwersalny mechanizm adaptacyjny, definiujący społeczną percepcję śmierci. O którym chciałbym napisać w kontekście rosyjsko-ukraińskiej wojny i jej zatrważających statystyk.

Zacznę właśnie od nich. Kilkanaście dni temu „New York Times” – powołując się na źródła w amerykańskiej administracji i wywiadzie – podał sumaryczne szacunki dotyczące strat obu stron. Między końcem lutego ub.r. a końcem lipca br. zginęło i zostało rannych niemal pół miliona ludzi. A to dane dotyczące wyłącznie personelu wojskowego; NYT nie pisze o cywilach, których liczbę władze ukraińskie szacują na około 50 tys. zabitych i drugie tyle rannych (brak dostępu do terytoriów okupowanych uniemożliwia podawanie pełnych statystyk). Wracając do żołnierzy – rosjanie stracili ich… 290 tys., z czego 120 tys. to polegli. Armia ukraińska odnotowała ubytki w postaci 70 tys. zabitych i 100 tys. rannych, przy czym straty ZSU zaczęły gwałtownie rosnąć po rozpoczęciu kontrofensywy na Zaporożu.

460 tys., a miesiąc później pewnie już pół miliona wyeliminowanych z walki żołnierzy – stąd użyte przeze mnie określenie „zatrważające”. Każdy z tych zabitych i rannych ma co najmniej kilkunastu krewnych różnego stopnia oraz kilka osób określanych mianem przyjaciół/bliskich znajomych. W przypadku Ukrainy może to oznaczać, że w każdej rodzinie, w każdej grupie towarzyskiej była osoba, która zginęła lub została ranna na wojnie. Zresztą, nie musimy wcale spekulować. Pod koniec maja br. Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologiczny (KMIS) przeprowadził badania wśród Ukraińców. Wynika z nich, że aż 78 procent mieszkańców kraju ma krewnych lub przyjaciół, którzy zostali ranni bądź zabici w wyniku rosyjskiej inwazji. 64 proc. zaś co najmniej jednego krewnego lub przyjaciela, który został ranny. Innymi słowy, wojna z rosją jest tragicznym przeżyciem zbiorowym dla większości naszych sąsiadów.

A dla rosjan? Nawet jeśli rosyjskie instytuty badawcze zajmują się omawianą problematyką, dane na ten temat nie są publikowane. Spróbuję to jakoś obejść. W federacji żyje ponad 140 mln osób, trzy razy więcej niż w Ukrainie (przed wojną). Z drugiej strony, straty wojskowe rosjan są wyższe o blisko 40 proc. Z jeszcze innej strony patrząc – badania KMIS nie rozróżniały ofiar na cywilne i wojskowe, co miało wpływ na ostateczny wynik (odsetek badanych, którzy kogoś stracili), tymczasem rosjanie w zasadzie nie odnotowują strat wśród ludności cywilnej. Za to ich ubytki wojskowe (290 tys.) i tak są wyższe – choć nieznacznie – od całościowych kosztów ludzkich Ukrainy (270 tys.). W oparciu o te dane można przyjąć, że poczucie straty (i krzywdy wynikłej ze świadomości, że ktoś bliski został ranny), dotyka podobną liczbę osób (w wartościach bezwzględnych), jak w przypadku Ukraińców.

Społeczne echo tych strat pozostaje jednak istotnie niższe, bo rosjan jest trzy razy więcej. Z pomocą może nam tu przyjść tzw.: liczba Dunbara. Określająca górny pułap trwałych więzi, w jakie maksymalnie jest w stanie wejść przedstawiciel danego gatunku. Dla człowieka liczba Dunbara wynosi 148. Innymi słowy, człowiek jest w stanie podtrzymywać relacje ze 148 innymi ludźmi. Jeśli ów wskaźnik przemnożymy przez 290 tys., zyskujemy wynik na poziomie niemal 43 mln – tylu rosjan (maksymalnie, wszak część relacji żołnierzy-ofiar najpewniej się zazębia), jedna trzecia populacji, może mieć/znać kogoś, kto został zabity lub ranny.

Ale to tylko przybliżony szacunek, nieuwzględniający faktu, że rosja jest ogromna i w relacji do obszaru nisko zaludniona – zatem członkowie małych społeczności niekoniecznie mają szansę na podtrzymanie prawie 150 trwałych relacji. Są wreszcie rosjanie społeczeństwem o dramatycznie niskim wskaźniku zaufania społecznego, co przekłada się na ilość, jakość i charakter relacji z innymi. Dodajmy do tego inne, komplikujące sprawy fakty. Jest federacja państwem systemowo rasistowskim, co w tym konkretnym kontekście oznacza, że na wojnę – przede wszystkim w roli armatniego mięsa – wysyłani są przedstawiciele mniejszości etnicznych. Odsetek moskwian i petersburżan, którzy zostali zmobilizowani i wyzionęli ducha lub stracili zdrowie, jest dużo mniejszy niż w przypadku społeczności buriackich, kałmuckich czy kaukaskich. Za Uralem są wioski, gdzie wojna zabrała i okaleczyła dwie trzecie męskiej populacji w wieku produkcyjnym. Tam percepcja strat jest inna, ich dotkliwość znacząco wyższa, stały się bowiem dramatem całej społeczności.

Zbyt małej jednak, by w wielkiej rosji cokolwiek zmienić. Dlatego choć straty są ogromne, wywołane przez nie skutki psychologiczne zapewne nie będą miały wpływu na determinację rosyjskich władz. Nie dlatego, że „ruscy są jacyś inni”. Rozwijając tę myśl, sięgnę do naszej historii, nieodległej, związanej z pandemią. Przyniosła ona Polsce niemal ćwierć miliona ponadnormatywnych zgonów. W liczbach bezwzględnych (i w podobnym czasie!), był to dramat porównywalny z tym, czego doświadcza Ukraina na skutek rosyjskiej inwazji. Tymczasem taki obraz pandemii coraz bardziej zaciera się w zbiorowej pamięci Polaków. Bardziej pamiętamy dotkliwość zakazów, szurię, ekonomiczne konsekwencje lockdownów. Umyka straszliwy fakt, że wirus zabił nam dziadków i babcie, że całe pokolenie osób w podeszłym wieku umarło w – jak to ujął jeden z lekarzy – „ciszy i samotności”. Jako społeczeństwo przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Dlaczego więc rosjanie mieliby nie przejść?

Ale! Ale należy wskazać różnicę. Pandemia zabiła nam ludzi, z których spora część już wcześniej pozostawała „niewidzialna”. Schorowana, upośledzona ruchowo, zamknięta w domach starców. Kto nie stracił dziadka lub babci (wiem, umierali i młodsi, ale chodzi mi o statystyczną większość), ten mógł nie zauważyć spustoszenia, jakie wywołał wirus. Inaczej też przeżywa się żałobę po utracie bliskiej osoby w zaawansowanym wieku, której śmiertelna choroba zabrała kilkanaście miesięcy, może kilka lat. Inaczej, gdy zmarły – jak to zwykło się mówić – „miał przed sobą całe życie”. Byłem kilka lat temu w domu rodziców, których 20-letni syn poległ w Iraku w 2004 roku. Dwanaście lat po tej tragicznej śmierci państwo ci mieli w salonie ołtarzyk poświęcony dziecku. Palili tam świeczki, kładli świeże kwiaty, de facto wciąż byli w żałobie.

I pewnie w takiej żałobie jest część rodzin 120 tys. zabitych rosjan. I może nie tyle to, co skutki ekonomiczne tak licznej straty wpłyną na dalszy bieg wojny. Skrócą ją, o czym w kolejnej części tekstu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Blok mieszkalny w Izjumie. Dobrze ilustruje rujnujący wpływ wojny na życie zwykłych ludzi…/fot. własne

Orwelland

Zrobiłem kiedyś raban (bardzo skuteczny), gdy natknąłem się na zaniedbany cmentarz wojskowy, gdzie leżeli czerwonoarmiści. I dziś zrobiłbym to samo, choć moje przekonanie o rosji jako złu tego świata zostało zwielokrotnione po 24 lutego 2022 roku. Zrobiłbym z dwóch powodów: po pierwsze, bo chodziło o groby. Minąłem się z religią o wiele przecznic, ale bliska jest mi idea sacrum w odniesieniu do ludzkich szczątków. Nic w tym wyjątkowego, mówimy bowiem o kulturowym powszechniku, zdefiniowanym jako powinność – jedna z tych, która „czyni nas ludźmi”. Tym bardziej więc czułbym się zobligowany. Po drugie zaś, w tym konkretnym przypadku – nekropolii w podtoruńskich Glinkach – były to groby jeńców. Bestialsko zamordowanych przez Niemców. Jako dzieciak chodziłem po fortach, w których trzymano tych więźniów. Oglądałem ich rysunki na ścianach, uczyłem się rosyjskiego na notatkach i napisach tam zostawionych. Kiedyś zerwałem fragment otynkowania; nie mam pojęcia dlaczego. Kruchy dowód czyjejś historii zmienił się w proszek i pył. A mnie poraziło – poczułem, że krzywdzę jakiegoś Saszę czy Aloszę. Pozbawiam go istnienia. I właśnie ten lęk, niechęć przed wtórną wiktymizacją, nie pozwoliły mi wtedy i nie pozwoliłyby teraz przejść do porządku dziennego nad bezczeszczeniem sowieckich grobów.

Więc jakkolwiek żywię najgorsze uczucia wobec wagnerowców (wczoraj nazwałem ich „największą swołoczą tej wojny”, co w każdej chwili mogę powtórzyć), to i tak poruszyły mnie obrazki z cmentarza bieriezowskiego pod Jekaterynburgiem. Przez ostatnie miesiące masowo chowano tam najemników, a groby przystrajano kwiatami i flagami rosji. Był to ponury, ale na swój sposób godny i uroczysty anturaż. Nie określiłbym wagnerowców mianem bohaterów wojennych, jednak w federacji za takich uchodzili i taki ich wizerunek kształtowała tamtejsza propaganda. Widać to było także na cmentarzach.

Lecz rosja to kraj orwellowski, gdzie pamięć i przeszłość podlegają nieustannej korekcie. W ramach której wymazuje się aktualnie niepożądane elementy historii. Po puczu prigożyna grupa Wagnera stała się problematycznym symbolem, zabicie jej dowództwa najwyraźniej dało sygnał do wyczyszczenia przestrzeni publicznej. I tak oto na wspomnianej nekropolii groby bojowników zostały zrównane z ziemią – krzyże z tabliczkami i kopczyki usunięto, a następnie zasypano gruzem. Zwalcowany teren przypomina teraz parking, o czym donoszą lokalni dziennikarze. Jeden z „fanów” Wagnera opublikował filmik, na którym ze zgrozą komentuje postępy prac.

Był Wagner, nie ma Wagnera. Szybko poszło…

—–

W tym tygodniu to tyle, choć nie mogę Wam obiecać, że zamilknę do poniedziałku. Bo chyba coś grubego dzieje się na Zaporożu…

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Screen ze wspomnianego filmu.

Słodko-gorzki

Nie wiem, kto zabił prigożyna. W praktyce kryminalnej najbardziej oczywista odpowiedź – w tym przypadku wskazująca na putina jako zleceniodawcę – często okazuje się najbliższa prawdzie. Ale i po prawdzie zawsze warto rozważyć inne scenariusze, jak choćby najzwyklejszego komunikacyjnego wypadku. Nadzwyczajna śmierć – czy to za sprawą statusu umierających czy okoliczności ich zgonów – w sposób naturalny rodzi niezgodę na banalne wyjaśnienia. To tę cechę ludzkiej psychiki wykorzystał macierewicz, infekując opinię publiczną w Polsce rojeniami na temat katastrofy smoleńskiej. Przecież prezydent i przedstawiciele polskiej elity politycznej nie mogli zginąć na skutek zaniedbań i niekompetencji. Ano mogli. Mógł też prigożyn i towarzyszący mu bandyci.

Wagnerowska wierchuszka to specyficzne towarzystwo. Wojenni zbrodniarze, którzy mocno zaleźli za skórę Ukraińcom – co implikuje inną hipotezę. To ukraiński wywiad mógł ich posłać w diabły; robiono już takie akcje w historii tej wojny. Wątek z zaginionym właścicielem samolotu brzmi w tym ujęciu obiecująco.

Nie jestem specem od obrony przeciwlotniczej. Nie takim, który po obejrzeniu dostępnych filmików orzeknie, że do uszkodzenia samolotu – skutkującego jego zniszczeniem – użyto rakiety bądź dwóch. Niemniej hipoteza zakładająca przypadkowe porażenie odrzutowca wcale głupia nie jest. Moskwę noc po nocy nawiedzają ukraińskie drony, wojsku odpowiedzialnemu za jej obronę Kreml dał do zrozumienia, że traci cierpliwość. Niczym kiedyś Hitler na Goeringu (wtedy szło o Berlin), tak dziś putin na gierasimowie usiłuje wymusić „czyste niebo” nad stolicą. Groźbą i prośbą, wszak spokój moskwian jest dla putinowskiej władzy dużo ważniejszy niż komfort mieszkańców Buriacji, coraz bardziej przerażonych wysoką śmiertelnością pośród młodych mężczyzn. Dostawcy armatniego mięsa nie mają takiej siły sprawczej, jak wielkomiejska elita. Jest zatem moskiewska OPL nieco przewrażliwiona. Przy odpowiednim zamęcie informacyjnym ktoś decydujący o posłaniu rakiet mógł uznać cywilny odrzutowiec za zagrożenie. Niemożliwe? Ci gamonie – nie (pod)moskiewscy, ale jak najbardziej rosyjscy – dziewięć lat temu zestrzelili pasażerski liniowiec, przekonani, że strzelają do wojskowego transportowca.

A może za wypadkiem (zamachem) stał jeszcze ktoś inny? Zabici, własnymi i rękoma podwładnych, mordowali nie tylko w Ukrainie. Zła sława wagnerowców nie zrodziła się w Donbasie, a w Afryce i na Bliskim Wschodzie.

Piszę o tym z intelektualnej uczciwości, znając nieco metodologię formułowania hipotez śledczych. Ale nie sądzę, by uczciwe dochodzenie znalazło dowody na inny przebieg wydarzeń niż sprawstwo putina. Oczywiście w rosji nie będzie uczciwego śledztwa – publiczne wyjaśnienia zafałszują obraz sprawy. Poddani mają wiedzieć, że car ma długie ręce, ale nikt długości i możliwości tych rąk w papierach nie udokumentuje. Zadziwiający skądinąd jest ten szczątkowy rosyjski legalizm (jakże podobny do niemieckiego z czasów nazizmu). Ta potrzeba udawania, że proceduje się w myśl reguł typowego państwa. Czyż nie prościej byłoby machnąć ręką? Spadł to spadł, na chuj drążyć temat; wiadomo przecież, kto za tym stał. Pewnie byłoby prościej, ale wówczas rosja straciłaby resztki swej międzynarodowej wiarygodności.

Więc będzie spektakl – i zapewne obwiną w nim Ukraińców.

A czy śmierć prigożyna coś zmieni? Boję się wróżyć z fusów – bo na takim etapie obecnie jesteśmy. Wiemy, że rosja to państwo mafijne, gdzie walka o władzę rozstrzyga się nie na drodze wyborczej, gdzie nad praworządnością nie czuwają sądy. Tam liczy się brutalna siła i dostęp do zasobów aparatu przemocy. Wygrywa ten, kto bije mocniej. putin – co nie zaskakuje – okazał się silniejszy od prigożyna, ale czy będzie silniejszy od ludzi, którzy za prigożynem stali? Śmierć oberwagnerowca to zapewne sygnał dla niepokornych, wysłany w ramach prób konsolidacji władzy. Ma mieć efekt mrożący, zastraszyć (potencjalnych) buntowników, ale równie dobrze może ich zjednoczyć do działania. Pucz prigożyna pokazał, że dla wywołania poważnego kryzysu w rosji wcale nie trzeba potężnych sił. Nie trzeba wielkiej odwagi. To wielka zasługa dawnego kucharza putina, większa nawet od tego, że dał się zabić, sprawiając radość milionom Ukraińców.

„Z czego oni się cieszą?”, spytał mnie dziś kolega, uzasadniając swój sceptycyzm słusznym skądinąd założeniem, że „prigożyn po puczu się skończył”. Owszem, ale to nie skończonego po marszu na Moskwę oberwagnerowca znienawidzili Ukraińcy. Porównałem kiedyś grupę Wagnera do Waffen-SS, biorąc pod uwagę rolę, jaką odgrywała na ukraińskim froncie w czasach swojej świetności. Fanatyczna formacja traktowana jako straż pożarna, wyposażona w nadzwyczajne przywileje, brutalna w walce i bestialska wobec cywilów. Najgorsza swołocz tej wojny. W takim ujęciu prigożyn stawał się kimś na miarę Himmlera, diabłem z najgłębszych czeluści piekła (to oczywiście porównanie symboliczne, gdzie bowiem szefowi wagnerowców do pozycji instytucjonalnej dowódcy SS). Himmler spiskował przeciwko Hitlerowi, ten drugi nigdy nie zdołał pierwszego ukarać. Ale gdyby mu się udało, rodziny ofiar esesmańskich zbrodni miałyby powody do satysfakcji. I tak właśnie jest z Ukraińcami – zbrodniarz wojenny nie żyje, a że stało się to z inspiracji innego zbrodniarza? Szkoda, ale to i tak lepsze niż bezkarność.

„Śmierć prigożyna to dla nas prezent na dzień niepodległości. Trochę słodko-gorzki, bo jednak wolelibyśmy oglądać zwęglone szczątki innego drania. Wiesz jakiego” – pisze mi koleżanka z Kijowa.

Wiem.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tak jak po puczu, tak po wczorajszym wypadku pozostanie mnóstwo mniej lub bardziej udanych memów. Ten (zamieszczam za Tygodnikiem NIE) jest jednym z lepszych.