C jak cywile

Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 11 lat temu. Zapraszam do lektury rozdziału „C jak cywile”!

Niekiedy wybuchy były tak silne, że kampy w „Gazowni” – jak żołnierze nazwali Ghazni, główną polską bazę w Afganistanie – drżały w posadach. A ci, którzy nie usłyszeli wcześniejszego ostrzeżenia, nurkowali w schronach. Nie chodziło jednak o talibski ostrzał, choć źródeł huku trzeba było szukać jakieś dwa kilometry od murów warowni. Powtarzające się wielkie „bum” było efektem działalności saperów, niszczących odebrane rebeliantom pociski i materiały używane do produkcji IED. W listopadzie 2010 roku wybrałem się z patrolem saperskim na takie wysadzanie.

– Jak łupnie, spójrz na osły – radził mi jeden z żołnierzy, w czasie gdy saperzy wkładali do głębokiego dołu przeznaczone do zniszczenia materiały. W oddali rzeczywiście stało kilka czarnych osłów, należących zapewne do mieszkańców którejś z okolicznych osad.

Po zapełnieniu dołu i uzbrojeniu ładunków przenieśliśmy się kilkaset metrów dalej, ciągnąc za sobą przewody detonacyjne. „Dziesięć, dziewięć, osiem…” – słyszałem odliczanie jednego z saperów, a na końcu rzeczywiście donośny huk. Eksplozję – zgodnie z zapowiedziami moich mundurowych towarzyszy – zwieńczył okazały grzybek; wiedząc, gdzie się pojawi, zdołałem go nawet sfotografować.

Tymczasem osły, niewzruszone, dalej stały na swoich miejscach. A przecież, znajdując się nie dalej niż my od miejsca detonacji, powinny się były rozpierzchnąć…

– Widzisz? – twarz żołnierza, który kazał mi zwrócić uwagę na poczciwe czworonogi, śmiała się od ucha do ucha. – Afgańskie osły są przyzwyczajone do wojny i wybuchów – orzekł dobitnie, głosem nieznoszącego sprzeciwu eksperta.

A mnie na usta cisnęło się krótkie: „Żeby tylko one”…

Kolumna wojsk koalicji ma uprzywilejowaną pozycję na afgańskich ulicach. Nikt nie gani jej za jazdę środkiem jezdni, nikt nie ma prawa wymuszać na niej pierwszeństwa. Taka próba zresztą niechybnie zakończyłaby się tragicznie. Przed spowolnieniem czy, nie daj boże, zablokowaniem kolumny ostrzega siedzący na wieży wojskowego pojazdu ganer – najpierw zganiając cywilne auta gestem ręki (prawej, bo lewej – która jest dla muzułmanów nieczysta – by nie wywoływać obrazy, użyć mu nie wolno), później strzelając. Unikanie zasadzek i samochodów-pułapek wymaga też od isafowskiej kolumny sporej prędkości. Bywa, że zabójczej dla nieostrożnych przechodniów…

– Kurwa mać! – wyrwało się kierowcy.

– Dzieciak! – zawtórował mu dowódca wozu.

Potężny MRAP typu M-ATV wyhamował w jednej chwili. Pojazdem zabujało, a ja – łapiąc aparat, który wypadł mi z dłoni – pomyślałem, że za moment poczuję potężne uderzenie z tyłu. Nie poczułem – jadące za nami „emtiwi” również zdołało wyhamować. Był koniec listopada 2010 roku; w Polsce, gdzie leżał już śnieg, taki manewr z pewnością zakończyłby się kraksą.

– Uważać na dzieciaki! – z radia dobiegał zdenerwowany głos dowódcy patrolu, z którym przemieszczałem się ulicami Ghazni. „Jak uważać, kiedy same pakują się pod koła…” – przemknęło mi przez myśl. Swoją drogą, ciekawe, czy chłopak, który przebiegł ulicę, zdawał sobie sprawę z tego, że cudem uniknął śmierci?

Najpewniej nie, a całe to wydarzenie pozostało w jego świadomości najwyżej przez kilka sekund. Bo w zestawieniu z powściągliwością dorosłych postawa afgańskich dzieci zasługuje na miano nonszalancji. Nie peszy ich mundur ani broń, nie boją się potężnych pojazdów ani gestów odganiających je żołnierzy. Wojna towarzyszy im od zawsze, uzbrojeni po zęby obcy to taki sam element rzeczywistości jak rodzina czy koledzy. W tej dobrze znanej codzienności ryzyko śmierci jest czymś oczywistym, a wiek daje im szczególny rodzaj przebiegłości i poczucia bezkarności.

Wszędzie tam, gdzie pojawiają się żołnierze ISAF, małolaty wyrastają jak spod ziemi, zaczepiają wojskowych, namawiają ich na datki, usiłują sprzedać jakieś drobiazgi. Z reguły są słodkie i przymilne, lecz bywają również agresywne – zeźlone czy zniecierpliwione, w większej grupie potrafią wręcz rzucić się na pojedynczego żołnierza, usiłując wyrwać coś z jego kieszeni. Nie boją się też ganerów.

– Uwaga na kamienie! – usłyszałem z radia ostrzeżenie dowódcy patrolu. Spojrzałem przez niewielkie okienko w drzwiach M-ATV i dostrzegłem grupkę chłopców. Raczej niegroźne towarzystwo, zwłaszcza jeśli przed wyjazdem z bazy człowiek obawiał się ewentualności wyłapania ajdika czy ostrzału z granatników RPG, popularnie zwanych „erpegami”…

Opuściliśmy pojazdy, kamienie nie poleciały. Najwyraźniej nie był to rejon Ghazni, gdzie parę dni wcześniej popełniono błąd, rozrzucając dzieciakom wojskowe racje żywnościowe. Gest jak najbardziej przyjazny, tyle że w „emeri” [1] były również paczuszki z koszmarnie ostrym chili. Dzieciaki, spodziewając się słodyczy, otwierały woreczki i… następnym razem rzucały w Polaków kamieniami.

– No i co im zrobisz? Zaczniesz strzelać? – spytał retorycznie relacjonujący mi „sprawę chili” żołnierz.

Dzieciaki nie czuły respektu przed uzbrojonymi obcymi/fot. Marcin Ogdowski

Jednak obrazek małych, bezkarnych awanturników, dostosowujących się do realiów wojny, w żadnym razie nie wyczerpuje spektrum życiowych doświadczeń, typowych dla dzieci Afganistanu. Czasem bywa dużo gorzej, jak w przypadku kilkuletniej dziewczynki, która w lipcu 2007 roku zmarła po tym, jak jej układ trawienny odmówił posłuszeństwa. Ojciec Afganki tłumaczył później, że nie miał pieniędzy na to, by zabrać córkę z zabitej dechami wioski do szpitala w mieście. Pamiętam, że słuchając tej historii, przecierałem oczy ze zdumienia, bo wydawało mi się, że zdesperowany rodzic w takiej sytuacji poruszyłby niebo i ziemię. Ten może by i poruszył, gdyby miał te cholerne kilkanaście dolarów…

Poczucie bezsilnej złości wywołała we mnie również wizyta, którą kilka dni później złożyłem w sierocińcu w Szarikarze, miejscowości oddalonej o trzydzieści kilometrów od Bagram.

Poznałem tam siedemnastoletniego wówczas Andżiamudina, który ponad połowę swojego życia spędził w przytułku. Taki los spotyka wiele afgańskich dzieci, mieszkających w kraju od dziesięcioleci targanym wojnami. Jednak historia Andżiamudina wcale typowa nie była. Bo jego rodziców nie zabiła mina czy kule z kałasznikowa, tylko choroba. Rak, który w tym regionie, nawet w początkowym stadium, zwykle oznacza wyrok śmierci…

W sierocińcu mieszkała ponad setka dzieci. Zdecydowana większość to chłopcy, w wieku od dwóch do osiemnastu lat, pochodzący z okolicznych wiosek i miasteczek. Brudni, niedożywieni, wielu ze śladami chorób skóry i źle leczonych złamań. A także ze świeżymi cięgami – od razów zadanych przez nauczycieli…

Ten widok z miejsca rzucił mi się w oczy – wychowawcy dyscyplinujący dzieci bambusowymi rózgami, wśród których prym wiódł sam dyrektor, używający, dla odmiany, gumowego węża. Postawny mężczyzna walił nim na odlew, nie patrząc gdzie.

– Musi, żeby był porządek… – wyjaśniał mi Andżiamudin. Jego nikt już nie bił – był za duży, co więcej, sam pomagał przywracać porządek. I choć to, co mówił, brzmiało okrutnie, chłopak chyba miał rację. Przekonałem się o tym, gdy kilkunastu berbeci niemal rozszarpało dwie opiekunki, niosące wodę i słodycze otrzymane od wojska, z którym pojawiłem się w przytułku. Kilka minut później brutalna reakcja dyrektora uratowała kobiety przed ponownym ograbieniem…

Dzieciaki były potwornie nienasycone. Gdy tylko wojskowa kolumna wjechała na dziedziniec przytułku, otoczyły każdego żołnierza szczelnym wianuszkiem.

– Niech mi pan da wodę, dolara, długopis! – prosiły łamaną angielszczyzną. A gdy później każde z nich dostało kilka butelek wody, słodycze i paczkę z przyborami szkolnymi, sprintem wyrywały do swoich pokoi, w pośpiechu otwierały zamknięte na kłódki szafki, zapełniały je i pędziły na dziedziniec po więcej.

– Brakuje nam dosłownie wszystkiego – wtórował chłopcom Ahmmad Jan, dyrektor placówki. – Książek, zeszytów, krzeseł, ławek, środków czystości. Przydałoby się wyposażenie dla kliniki, kuchni… – wymieniał bez końca.

W słowach dyrektora przytułku nie było przesady. Andżiamudin oprowadził mnie po kolejnych pomieszczeniach, opowiadając przy tym, że w przyszłości zostanie nauczycielem angielskiego, będzie mieć wygodny dom i dużą rodzinę.

– Dobrze mi się tu mieszka, ale chciałbym już opuścić to miejsce – mówił. I nie sposób było mu się dziwić. Główny budynek sierocińca z zewnątrz sprawiał w miarę dobre wrażenie, jednak wnętrze przytłaczało. Odrapane i brudne ściany na korytarzach, od lat nieremontowane i dawno niesprzątane toalety, popękane szyby i framugi. W pokojach jedynie metalowe szafki i piętrowe łóżka z nieświeżą pościelą, brudne, wytarte wykładziny na podłodze i pojedyncze, gołe żarówki na suficie. W całym tym bezmiarze nędzy pokój dyrektora – z wygodnymi kanapami, biurkiem i kilkoma wentylatorami – był prawdziwą oazą dobrobytu i luksusu…

Wychowawca z atrybutem władzy w ręku…/fot. Marcin Ogdowski

Było wczesne przedpołudnie jednego z lipcowych dni 2007 roku. Żar z nieba i smród spalin sprawiały, że w zasadzie nie było już czym oddychać. Jechałem wraz z trzema innymi dziennikarzami jedną z głównych kabulskich ulic, w strumieniu tysięcy rozklekotanych aut. I nagle, na środku drogi, ujrzeliśmy mężczyznę bez nóg. Siedział pomiędzy dwoma pasami jezdni i żebrał.

Nasza czwórka miała umówione spotkanie w kwaterze głównej ISAF. Przejechaliśmy więc koło żebraka, ale postanowiliśmy, że wrócimy tą samą drogą – by zrobić mu zdjęcie i porozmawiać.

Popołudniu mężczyzna nadal siedział na swoim stanowisku. Słońce i ruch zelżały, co być może sprawiło żebrakowi ulgę, ale z drugiej strony uczyniło jego zajęcie jeszcze bardziej niebezpiecznym. Teraz bowiem część mijających go aut po prostu pędziła, niemal ocierając się o dłonie kaleki.

Ów mężczyzna kiedyś był mudżahedinem, a nogi stracił w czasie wojny domowej, która wybuchała po wyjściu Rosjan z Afganistanu. Tak przynajmniej mówił, zadowolony ze sporej sumy afgani i dwóch butelek wody, które mu podarowaliśmy. Imponował nam bez dwóch zdań i zgodnie orzekliśmy, że żaden z nas nie wytrwałby na tej jezdni dłużej niż kilkadziesiąt sekund. I równie zgodnie ustaliliśmy, że jego spokój, determinacja i odwaga znakomicie ilustrowały cechy narodu afgańskiego.

Andżiamudin (od lewej) z młodszym bratem/fot. Marcin Ogdowski

Oczywiście, takie myślenie – choć pozwala wyciągnąć generalne wnioski – wiąże się również z pewnymi pułapkami. O tym, że posługiwanie się schematami może całkowicie wypaczyć obraz Afganistanu, przekonałem się zimą 2010 roku, gdy rozmawiałem ze studentem piszącym pracę magisterską o konflikcie w tym kraju. Zdumiała mnie jego wizja afgańskich ulic, pełnych kalekich ludzi, zwłaszcza pozbawionych rąk czy nóg mężczyzn. Bo miny (i wojna jako taka), bo choroby, bo niewdzięczny klimat…

Zaraz jednak przypomniałem sobie własne wyobrażenia, które towarzyszyły mi podczas pierwszych wyjazdów do tego kraju. Zasilony wiedzą z książek i artykułów traktujących o skutkach radzieckiej inwazji i wojny domowej, niemal w każdym miejscu szukałem wzrokiem okaleczonych. Ba, latem 2007 roku ta ciekawość zawiodła mnie do prawdziwego centrum ludzkich nieszczęść – największego w Afganistanie szpitala ortopedycznego w Kabulu. W końcu przywykłem do widoku okaleczonych. Pytanie jednak – czy dlatego, że jest ich w Afganistanie tak wielu, czy może stało się to, bo usilnie takich obrazków poszukiwałem?

Gdy dziś oglądam zdjęcia – swoje i innych dziennikarzy – ukazujące afgańską ulicę na przestrzeni ostatnich lat, na wielu dostrzegam ofiary długotrwałej wojny i fatalnej opieki medycznej. Lecz ci ludzie – jeśli nie są w centrum zainteresowania – giną w tłumie zupełnie sprawnych osób. W tłumie, na który składają się także naprawdę starzy (a nie zniszczeni życiem) mężczyźni, ciekawska i ruchliwa (choć smutniejsza) młodzież i dzieci czy idące dziarskim krokiem (choć najczęściej okryte burkami) kobiety.

Wojna i fatalnie niski poziom usług medycznych, a na prowincji ich faktyczny brak, odcisnęły swoje piętno na Afgańczykach – dość poczytać raporty organizacji międzynarodowych. Ale z pewnością nie jest to kraj kalekich ludzi…

Podniosłem aparat, zrobiłem zdjęcie, zapłaciłem…/fot. Marcin Ogdowski

I jeszcze o pułapkach schematycznego myślenia – pouczająca historia, która przytrafiła mi się latem 2007 roku w Kabulu.

Kobieta w niebieskiej burce najwyraźniej czegoś ode mnie chciała. Przed chwilą wyprzedziła mnie i stanęła naprzeciwko, tarasując drogę. Dziecko na jej ramieniu beczało, a w pobliżu pojawił się charakterystyczny pick-up afgańskiej policji.

– Nie zaczepiaj, a już w żadnym razie nie dotykaj afgańskich kobiet! W ten sposób urazisz ich mężów, braci, ojców, a ci takich rzeczy nie puszczają płazem – radził mi kiedyś stary dziennikarski wyjadacz, który w krajach muzułmańskich spędził kilka lat życia.

– Unikaj afgańskiej policji. Tak bez powodu cię nie zwiną. Ale jeśli dasz im pretekst, by zabrali cię do paki, to już z niej nie wyjdziesz. Chyba że z workiem na głowie, w towarzystwie brodatych turbaniarzy – to z kolei zaprzyjaźniony oficer wywiadu.

„Upss” – pomyślałem sobie, kątem oka widząc, że zielony pick-up zatrzymuje się na naszej wysokości. „Potrąciłem ją, idąc zatłoczonym chodnikiem? Krzywo spojrzałem?” – zastanawiałem się. Kobieta coś do mnie mówiła, ale w pasztu znałem wówczas najwyżej kilka słów i żadnego z tych, które słyszałem.

Ratunek przyszedł ze strony chłopca, którego jeszcze kilka minut temu przeklinałem jako natręta. Łaził za mną od hotelu, usiłując wcisnąć mi paczkę gum do żucia. Ale znał angielski… Na szczęście nikogo nie potrąciłem, a kobieta – widząc aparat na mojej szyi – wyczuła szansę na zarobek. Za jednego dolara mogłem zrobić jej zdjęcie! Tak po prostu. Wahałem się, bo nie widziałem u jej boku żadnego opiekuna. To znaczy wokół nas zebrał się już całkiem pokaźny tłumek, ale czy któryś z tych mężczyzn był krewnym bądź mężem kobiety w burce?

„Śmieją się, więc chyba jest w porządku” – przekonywałem sam siebie, choć ostateczną decyzję podjąłem, widząc odjeżdżający policyjny pick-up. Podniosłem aparat, zrobiłem zdjęcie, zapłaciłem… Kilka chwil wcześniej, właśnie za sprawą zakodowanych w mojej głowie schematów, miałem wizję niefortunnego końca moich afgańskich przygód. Z dala od wojny, ajdików, erpegów…

– To tak, jakby zginąć pod kołami roweru – żartował ze mnie kolega, któremu zwierzyłem się z własnych przemyśleń.

– Amerykanie? Jesteście z Ameryki? – spotkany w centrum Ghazni młody mężczyzna wskazał najpierw mnie, a potem kręcących się w pobliżu żołnierzy. – Skąd jesteście? – dopytywał.

– Z Polski – odpowiedziałem mu, już po chwili mając pewność, że choć przytakuje, nie bardzo wie, o jaki kraj chodzi. – Z Europy – dodałem więc, śmiejąc się w duchu z czczej gadaniny naszych polityków o „wysoko uniesionej fladze” i z ich zapewnień o dostrzeganiu polskiej wyjątkowości przez Afgańczyków.

– Z Europy – powtórzył wolno mój rozmówca, wyszczerzył zęby, uniósł kciuk prawej dłoni i… tyle go widziałem. Nie było to pierwsze moje doświadczenie, z którego wynikało, że Afgańczycy nieszczególnie rozróżniają koalicjantów z ISAF, a wśród nich Polaków. Przy czym – tu istotne zastrzeżenie – nie myślę tu o przywódcach (zarówno tych prozachodnich, jak i talibskich), o elitach czy pracownikach baz. Nie chodzi mi również o starych mudżahedinów, którzy w czasie walk z armią radziecką coś tam o Polsce słyszeli. Piszę o zwykłych mieszkańcach tego kraju.

Mimo wszystko jednak rozmowa wprawiła mnie w lekkie zdumienie. Działo się to jesienią 2010 roku; wydawało mi się, że po ponad dwóch latach obecności w Ghazni Polacy – podobnie jak wcześniej w Iraku – nie będą z automatu brani za żołnierzy US Army. Widać niuanse obcości – którą najprościej i najszybciej utożsamia się z Amerykanami – nie mają dla Afgańczyków znaczenia.

Obcy to obcy, w dodatku często przynosi nieszczęście, czego przykładem historia Abdula, mężczyzny, którego poznałem w 2007 roku. Abdul miał prawo nienawidzić talibów. Rebelianci zabili mu żonę i kilkoro dzieci, a jego okrutnie okaleczyli – za to, że współpracował z niewiernymi. Wina Afgańczyka sprowadzała się do tego, że będąc członkiem wioskowej starszyzny, spotykał się z Amerykanami.

Mężczyzna unikał mojego obiektywu jak ognia. Zatrzymany do kontroli, chciał jak najszybciej wsiąść do wypełnionego po brzegi ludźmi i towarem busika i odjechać – byle dalej od patrolu. Pamiętam, że miałem wyrzuty sumienia, bo po przeszukaniu pasażerów i pojazdu zatrzymywała go wyłącznie moja ciekawość.

– Boję się spotkań z wami, tak samo jak z talibami – powiedział mi na koniec Afgańczyk. Wówczas stało się to pierwszy raz, lecz później wielokrotnie byłem świadkiem bądź adresatem podobnych deklaracji. Nie tylko zresztą ja. „Talibowie są waszym problemem. Wy jesteście problemem talibów. I wy, i oni jesteście moim problemem” – usłyszał latem 2008 roku Ross Kemp, świetny brytyjski reporter, kilka miesięcy później czyniąc ze słów wieśniaka z prowincji Helmand motto swojej książki [2].

I w tym właśnie kryje się niepopularna prawda o percepcji ISAF przez zwykłych Afgańczyków – koalicjanci to tacy sami wrogowie cywilów, zwłaszcza mieszkańców wiosek, jak talibowie. Jednak – w zależności od sytuacji – raz jest to wróg „gorszy”, innym razem „lepszy”. Gorszy, bo obcy, no i potrafi zabić znienacka, zrzucając bombę lub rakietę. Lepszy, bo mając wpisaną w swoją misję konieczność „stabilizacji”, musi pozwolić się wykorzystać – dać pracę w bazach mało wydajnym robotnikom, zapłacić starszyźnie wioskowej za średnio użyteczną informację o przeciwniku, czy słono przepłacić u wieśniaka za padłą podczas jakiejś akcji krowę. Ot, wyzuta z wszelkich subtelności afgańska rzeczywistość…

Skład drzewny na jednej z ulic w Ghazni. Lipiec 2010 roku/fot. Adam Roik

Ale wojna i jej konsekwencje to nie jedyne powody ciężkiej doli Afgańczyków. Gdy oglądamy zdjęcia z ich kraju, urzeka nas piękno krajobrazu. Na żywo wygląda to jeszcze bardziej imponująco, ale z drugiej strony – jestem tego pewien – mało kto zdecydowałby się na dobrowolne zamieszkanie w tak surowych okolicznościach przyrody. I nie chodzi tylko o nieprzyjazne góry czy koszmarnie wysokie temperatury.

W styczniu 2011 roku przez polskie media przemknęła informacja o znikających w prowincji Ghazni… drzewach:

„Prezydent Afganistanu Hamid Karzaj jest wściekły. Oskarżył siły NATO stacjonujące w prowincji o ścięcie czterech tysięcy drzew” – mogliśmy przeczytać w „Gazecie Wyborczej”. Dalej było przypomnienie, że za bezpieczeństwo w tym rejonie odpowiadają Polacy oraz fragment listu biura prasowego Karzaja: „Prezydent potępił ten akt i zwrócił uwagę, że siły międzynarodowe muszą unikać działań, które są zbrodnią przeciw afgańskiej własności publicznej i niszczą środowisko”.

Z odpowiedzi rzecznika ISAF wynikało, że „żołnierze NATO nie przyłożyli do tego rąk”, cała zaś sprawa na pierwszy rzut oka wydawała się po prostu śmieszna. Ale…

Gdy na przełomie 2008 i 2009 roku w „polskiej” prowincji panowała sroga zima, najbiedniejsi Afgańczycy – zwłaszcza ci z wiosek – zamarzali w swoich domostwach. Bo nie stać ich było na kupno drewna, jedynego dostępnego w tym rejonie opału. Dostępnego – warto zaznaczyć – w bardzo ograniczonym zakresie, gdyż w tej części kraju nie rośnie zbyt wiele drzew, a spora część drewna sprowadzana jest z Pakistanu.

– Postanowiliśmy pomóc – opowiadał mi dwa lata po tych wydarzeniach oficer PRT [3]. – Kupić drewno i przekazać je najbiedniejszym.

– Wyszło tak sobie – wzdychał mój rozmówca, mając ku temu powody. Okazało się bowiem, że po interwencyjnych zakupach cena drewna na lokalnym rynku znacznie wzrosła. – I w efekcie stało się ono zbyt drogie także dla tych Afgańczyków, którzy normalnie poradziliby sobie bez naszej pomocy…

Nie wiem, jak skończyła się sprawa znikających drzew – nie znalazłem na ten temat później żadnych informacji. Myślę jednak, że wspomniana historia stanowi klucz do rozwiązania tej zagadki. Bo swoją drogą, po co żołnierze koalicji mieliby wycinać rachityczną florę? Owszem, drewno wykorzystuje się do budowy baz i posterunków, jednak budulec, najczęściej już w formie prefabrykatów, zapewniają amerykańskie firmy logistyczne, pozyskujące surowiec w różnych rejonach świata, najczęściej w Ameryce Południowej. Co wydaje się jeszcze bardziej absurdalne niż – w pierwszym odruchu – oburzenie afgańskiego prezydenta. Ale to już zupełnie inna historia…

[1] – Od ang. MRE, Meal-Ready-to-Eat – posiłek gotowy do spożycia.

[2] – „Ross Kemp on Afghanistan. My Experiences on the Front Line with British Forces”.

[3] – Ang. Provincial Reconstruction Team – Zespół Odbudowy Prowincji, cywilno-wojskowa komórka zajmująca się planowaniem i nadzorowaniem projektów związanych z odbudową danej prowincji.

Jeśli chcielibyście wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby zainteresowane subskrypcją zapraszam na moje konto na Patronite:

– wystarczy kliknąć TUTAJ –

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. „Grzybek” po wysadzaniu/fot. Marcin Ogdowski