Widmo rosyjskiej inwazji napędza wyobraźnię milionów ludzi w Europie. Zwłaszcza w krajach graniczących z federacją, doświadczonych już skutkami rosyjskiego imperializmu. Strach narasta w ostatnich tygodniach, po tym jak donald trump zdaje się „zwąchiwać” z władimirem putinem, a Stany Zjednoczone dążyć do resetu z rosją.
Brak USA jako rękojmi bezpieczeństwa i pokoju – scenariusz wcale nie przesądzony, ale coraz realniejszy – niepokoi także przywódców „starego” Zachodu. Dość wspomnieć prezydenta Emanuela Macrona, zdaniem którego Moskwa przygotowuje się do ataku na Europę. Zapowiedź premiera Donalda Tuska, o zorganizowaniu przez państwo masowych szkoleń (pro)obronnych, dobrze wpisuje się w to larum.
Ale czy naprawdę jest się czego bać?
I tak, i nie, co postaram się wyjaśnić, sięgając po nieco ułomną (zaraz przekonacie się dlaczego) analogię. Zgodnie z nią, rosja jest niczym wyrośnięty łobuz, terroryzujący młodszych, słabszych, mniejszych kolegów z tej samej szkoły. Poza zwalistą posturą i długimi ramionami bezkarność gwarantuje ancymonowi trzymany za pazuchą pistolet (u ucznia; to ta słabość analogii, mimo której szkolne uniwersum pozostaje użytecznym narzędziem). Nasz negatywny bohater nie boi się sięgać po przemoc – chyba nawet to lubi, a na pewno w ten sposób kompensuje sobie życiowe niepowodzenia wynikłe z marnego statusu materialnego. Zwykle działa z zaskoczenia, chociaż w obliczu słabeuszy niespecjalnie się kryguje. Ciosy wyprowadza mocne, nie przejmując się skutkami.
Ma też i słabości – nie jest okazem zdrowia, jada byle co, co również przekłada się na kondycję, odkrył już alkohol i bywa nietrzeźwy. Zdarzało się więc, że przegrywał bójki z mniejszymi i słabszymi chłopcami, którzy potrafili wykorzystać jego niedyspozycje. Co nadal nie zmienia faktu, że samą posturą może zrobić krzywdę, no i chwycić za tę nieszczęsną „klamkę”.
—–
Jest i w tej opowieści klasa – której uczniowie nazywają siebie Sojuszem – gdzie trzech chłopaków również ma pistolety. Jeden z nich dojeżdża z daleka, dwóch, podobnie jak reszta towarzystwa, to sąsiedzi zza szkolnego płotu. „Dojazdowiec” ma największego „gana”, jest z zasobnej rodziny, fizycznie to „byczek” o świetnej kondycji. W uczciwej bójce z łobuzem starłby tamtego w proch, o czym rozrabiaka wie doskonale, unika więc otwartej konfrontacji. Po prawdzie to unikają jej i ten zły, i ten dobry, wiedzą bowiem dobrze, że bójka mogłaby zmienić się w strzelaninę. Nie do wygrania przez żadnego z nich, wszak w pistolety umieją obydwaj, a moc nabojów jest taka, że urywa głowy.
Nieco mniejszą, ale równie dekapitacyjną siłę mają pistolety pozostałej dwójki z Sojuszu. Generalnie jednak klasa składa się z chłopców o średniej i mikrej posturze. To dzieciaki z dobrych domów, „mózgowce” świetnie radzące sobie w szkole i poza nią. Niektórzy nawet potrafią się bić, i mają na tym polu jakieś sukcesy, ale są pośród nich i maluchy, które nie miałyby prawa przetrwać starcia ze szkolnym lujem. Nawet jeśli udałoby się im raz czy dwa dotkliwie go ugryźć.
—–
Szczęśliwie klasa nie na darmo nazywa się Sojuszem – jej członkowie są jak paczka, scementowana gwarancją „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Ta dewiza stoi na drzwiach klasy, chłopcy z Sojuszu mają ją na wpinkach, więc nawet ci najsłabsi nie muszą przemykać korytarzami i bać się napaści w szkolnym kibelku. Choć młodociany terrorysta nie jest zbyt inteligentny, język siły czyta doskonale i wie, że „kupą go dojadą”. Owszem, docina, wyzywa, stroi groźne miny – zwłaszcza wobec najsłabszych z Sojuszu – jednak łapy trzyma w kieszeniach. Są inni, na których się wyżywa, których okrada, upokarza, zmusza do uległości. Nie zawsze mu wychodzi, ale to już inna historia.
A w zasadniczej opowieści coś zaczyna się psuć. „Dojazdowiec” chyba myśli o zmianie szkoły i porzuceniu paczki, ba, popada w niezdrową fascynację łobuzem. Po prawdzie irytuje go też, że w chwilach próby klasa często chowa się za jego plecami, choć jest na tyle liczna, sprawna i silna, że razem rozniosłaby niejednego szantażystę. „A radźcie sobie sami!”, mówi i zmierza ku wyjściu ze szkoły. „Wyjdzie czy nie?”, oto jest pytanie. „Co dalej?”, martwi się reszta klasy, świadoma, że w pojedynkę większość chłopców nie przetrwa starcia z łobuzem, albo wyjdzie z niego koszmarnie poturbowana. A przecież drań może teraz poczuć się rozochocony. Co prawda dostał wciry podczas bójki z twardzielem z innej klasy, ale – obawiają się ci z Sojuszu – możliwe, że szybko się wyliże. Tymczasem chłopcy z paczki świetnie współpracują podczas olimpiad, zajęć praktycznych czy na wuefie, ale bić się umieli tylko pod komendą „Dojazdowca”. Czy bez niego dadzą radę?
I w takim miejscu jest obecnie Europa, owa klasa, i Polska, jako uczeń w tejże.
—–
Jesteśmy średniakiem z tej opowieści. Nie mamy pistoletu – broni jądrowej – jak Francja czy Wielka Brytania. Nie zaszantażujemy rosji groźbą wzajemnych dotkliwych strat, z umownym odstrzeleniem głowy włącznie. Ale możemy ją odstraszyć siłą naszych konwencjonalnych pięści, ryzykiem, że atakując nas, moskiewski łobuz straci zęby. Możemy wreszcie przyczynić się do tego, by zbój wiedział, że nic się nie zmieniło, że nadal „w kupie siła”. Nie demontować europejskiej wspólnoty, a ją wzmacniać, współbudować jej twardy potencjał i nade wszystko decyzyjność.
Z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się. Szkolenie, zbrojenie, budowanie potencjału przemysłu obronnego. Wracając na grunt szkolnej analogii: robienie formy i dobrej kondycji, obkucie zasad zespołowej bitki.
Elity polityczne rosji cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Chcemy czy nie, musimy założyć, że rosjanie będą szukać swojej szansy. Presją dyplomatyczną, ekonomiczną (surowcową) i militarną (poniżej progu wojny) dążyć do osłabienia sojuszniczych więzi, wyizolowania ze wspólnoty pojedynczych państw. Bo tylko jeden na jednego mogą nam zrobić krzywdę. Gdy będziemy razem, nawet bez Ameryki, również mogą nam…
…skoczyć.
—–
Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Piotrowi Habeli, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.
Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelnikowi posługującemu się nickiem Ravfr, Adamamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Marcie Müller-Reczek, Dariuszowi Chabiorowi (za „wiadro kawy”!), swoje dorzucił również Igor Horków.
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa, zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje książki w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.
Ten tekst pierwotnie opublikowałem na łamach portalu Interia.pl