Wygrani

Po niemal trzech latach pełnoskalowej wojny w Ukrainie, w Polsce nie mamy już złudzeń, że zachód Europy postrzega rosyjskie zagrożenie inaczej niż my nad Wisłą. W Portugalii czy Hiszpanii jest to zagadnienie, któremu nie poświęca się wielkiej uwagi. Luksus geograficznego oddalenia wywołuje w nas zazdrość, a jego skutek – wstrzemięźliwa polityka pomocowa Zachodu wobec Ukrainy – rodzi irytację. Lecz jako się rzekło: był czas przywyknąć. Tyle samo czasu mieliśmy na wyzbycie się polsko-centrycznej wizji konfliktu w ocenie postępowania USA. I co? I nic; nadal wielu komentatorów i „zwykłych zjadaczy chleba” popełnia w tym zakresie poważny błąd poznawczy.

Na czym on polega? Na założeniu (zwykle nieuświadomionym), że rosja stanowi dla Ameryki takie samo zagrożenie, jak dla Polski i reszty krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Tymczasem wcale tak nie jest.

—–

Arsenał jądrowy, jakim dysponuje federacja rosyjska, to istotny atut i narzędzie polityki zagranicznej Kremla. W relacjach z Waszyngtonem pełni rolę straszaka i pozwala wymuszać pewne pożądane zachowania. Ale w ograniczonym zakresie, wszak USA dysponują arsenałem równoważnym, a groźba wzajemnego zniszczenia w zasadzie znosi ryzyko, że którakolwiek ze stron sięgnie po „najtęższy argument”.

Niejako zatem z konieczności pola konfrontacji znajdują się poza „atomowym ringiem”.

Gdzie? Można wyróżnić dwa obszary: militarny (konwencjonalny) i gospodarczy. Dla pełnego obrazu odnotujmy istnienie innych pól rywalizacji – sportowej, naukowej czy kulturalnej – z zastrzeżeniem, że dla podjętych w tekście rozważań mają one wtórne znacznie i nie będę poświęcał im uwagi.

A więc potencjał wojskowy (niejądrowy). Jeszcze na początku 2022 roku – nim przyszedł „ukraiński sprawdzian” – mogliśmy sądzić, że dla sił zbrojnych USA armia rosyjska stanowi poważne wyzwanie. Dziś mamy już jasność, że wojsko putina to olbrzym na glinianych nogach, nieradzący sobie z ujarzmieniem średniej wielkości państwa. Przestarzały, niedoposażony, źle dowodzony i wyszkolony. Gdzie mu zatem „startować do supermocarstwa”?

Podobnie rzecz się ma z ekonomią: rosyjska jest kilkunastokrotnie mniejsza od amerykańskiej, nieinnowacyjna i niekonkurencyjna. Menadżerowie z rosji nie narzucą amerykańskim własnych zasad gry, za to efektywność wielu ich przedsięwzięć zależy od tego, co dzieje się i wydarzy za oceanem. Dość wspomnieć, że kluczowe dla rosyjskich precyzyjnych systemów uzbrojenia komponenty elektroniczne, w 80 proc. pochodzą z USA – i mowa o sytuacji AD 2024, gdy rosja przestawiła gospodarkę na tory wojenne (a więc, wedle własnej propagandy, uniezależniła ją od obcych wpływów). Ten przykład dowodzi nieszczelności sankcji, a więc też i jakiejś porażki Zachodu, nade wszystko jednak ilustruje rosyjską słabość ekonomiczną i technologiczną.

—–

Amerykańska dominacja wojskowa i gospodarcza to w gruncie rzeczy oczywiste fakty, jednak ich skutki często nam umykają. Nie dopuszczamy myśli, że Amerykanie wcale nie muszą doprowadzić do porażki rosji, by czuć się bezpiecznie. Nie widzimy, że nawet względnie silna federacja nie stanowi dla USA fizycznego zagrożenia. Jest na to „za krótka”. W naszej ocenie stanu rzeczy górę biorą lęki, których źródłem jest położenie i sytuacja geopolityczna Polski. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, nie bez kozery głosi popularne powiedzenie.

Etnocentryzm to przypadłość uniwersalna, Polacy nie są tu żadnym wyjątkiem. Ale w tym konkretnym przypadku idzie też o zadawnione przekonanie dotyczące roli USA. Mówiąc wprost, nadal chcemy wierzyć – my i inne narody środkowo-europejskie – że Stany to „światowy żandarm”, ignorując wątpliwości, które wobec takiego statusu mają sami Amerykanie.

Izolacyjne tendencje nie są w USA nowe, od zarania republiki stanową element tamtejszej kultury politycznej. Niekiedy biorą górę, innym razem się marginalizują. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat są w fazie wznoszącej. Nie mnie oceniać, na ile to trwała zmiana, chciałbym jednak odnotować, że zbiegła się z uzyskaniem przez Stany pełnej energetycznej niezależności. Zanikł więc ekonomiczny powód „eksportu i ochrony demokracji”, a fala autokratycznego populizmu podmyła motywacje ideologiczne. Obywatele USA (nie tylko politycy, a pośród nich nie tylko trumpiści!) coraz częściej i coraz liczniej mają gdzieś demokrację – co o zgrozo dotyczy także ich własnego kraju.

—–

A „po drodze” pojawiły się Chiny, których możliwości i aspiracje wywołują obawy tak waszyngtońskich elit, jak i zwykłych ludzi w interiorze. W efekcie doszło do zmiany geopolitycznego paradygmatu: rosja w amerykańskich oczach została zdegradowana do roli regionalnego mocarstwa, „schodzącego”, a na pierwszy plan wysunęła się Chińska Republika Ludowa. To przygotowanie do konfrontacji z ChRL – które fizyczną postać może przybrać w rejonie Pacyfiku – stało się priorytetem USA. Odpowiednie kroki podejmowano już wcześniej, niektóre na początku wieku, ale to za prezydentury Trumpa reorientację na Chiny i „basen pacyficzny” uczyniono esencją agendy politycznej Białego Domu.

Mimo zmiany prezydentury i niezależnie od tego, co działo się w Ukrainie od 2022 roku, ten kierunek amerykańskiej polityki został utrzymany. I to z jego perspektywy należy oceniać zaangażowanie Stanów Zjednoczonych w pomoc dla Kijowa.

Co zatem widzimy, zakładając „waszyngtońskie okulary”? Ano całkiem korzystną sytuację – wykrwawioną militarnie (koszmarne straty) i gospodarczo (zerwane kooperacje) rosję. Pozbawioną narzędzi szantażu energetycznego, w sposób na tyle oczywisty słabą, że już nawet nie będącą w stanie grać va banque. putin już nikomu nie podyktuje „warunków bezpieczeństwa” w Europie, co z nadzieją na sukces uczynił zimą 2021 roku. Dziś w najlepszym razie może docisnąć Kijów – i to tylko wtedy, gdy Biały Dom mu na to pozwoli.

—–

Zarazem nie jest ta rosja na tyle słaba, by się rozpaść, co w kontekście kontroli nad arsenałem jądrowym ma dla Waszyngtonu żywotne znaczenie. Nie trzeba się bać, że głowice przejmie jakiś regionalny watażka. Ale najistotniejsza w tym obrazie „słabo-siły” jest mimo wszystko zachowana, choć ograniczona, rosyjska podmiotowość wobec Chin. Nie byłoby jej, gdyby federacja spektakularnie przegrała wojnę z Ukrainą – co przy odpowiedniej zachodniej pomocy byłoby możliwe. W takim scenariuszu Pekin miałby łatwiej z doprowadzeniem do pełnej wasalizacji rosji i „położeniem łapy” na rosyjskich zasobach. A tej synergii najbardziej obawiają się w Waszyngtonie: chińskiej siły korzystającej z bezwarunkowo dostępnych rosyjskich minerałów. Póki co putin jeszcze walczy, czego dowodem może być jego „romans” z Kim Dzong Unem, niechętnie przyjmowany w Pekinie.

Nie zrealizował się inny scenariusz: silnej swoim zwycięstwem rosji, która na fali pewności siebie zechciałaby razem z Chinami – jak równy z równym – przemeblować świat. Gdyby Ukraina szybko upadła, najważniejsi gracze nie wiedziałby jak potiomkinowska jest rosyjska armia, ba, w samej rosji by tego nie wiedzieli i grali „na ostro”. Kto wie, czy nie z sukcesem, rozumianym na przykład jako wystraszenie zachodnioeuropejskich sojuszników Polski.

No ale do tego nie dojdzie. Koszty (patrząc z tej amerykańskiej perspektywy)? rosję wykrwawiono ukraińskimi rękoma, nie zginął przy tym żaden amerykański żołnierz. A wydatek rzędu kilkuset miliardów dolarów (a właściwie kilkudziesięciu, bo duża część pomocy dla Kijowa została w Stanach jako zlecenia dla tamtejszego przemysłu obronnego) spustoszenia w budżecie USA nie wywoła. Jest jeszcze dyskomfort sojuszników z europejskiej wschodniej flanki, no i samych Ukraińców, którzy czują się porzuceni. Ale izolacjonizm i brak motywacji ideologicznej skutecznie wypłukują z Amerykanów poczucie winy. Oni siebie i swoich interesów nie zdradzili.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępnijcie go proszę.

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Prezydent Joe Biden na lipcowym szczycie Sojuszu Północnoatlantyckiego/fot. NATO

Artykuł pierwotnie opublikowałem w portalu Interia.pl

Larum

I znów „front się posypał”, „rosjanie idą jak burza”, a „Ukraina zaraz upadnie”. Zaś polskie media „milczą lub ledwie odnotowują krytyczną sytuację ukraińskiej armii, czyniąc to na odległych miejscach i stronach, tak by mało kto się dowiedział”. Fala pesymizmu z domieszką teorio-spiskowej wizji świata przelewa się przez społecznościówki, ku uciesze – a częściowo też i z inspiracji – wszelkiej maści skarpetkosceptyków. Ale czy rzeczywiście są powody do bicia na alarm?

Że są – bądź że warto sugerować, że są – uznał wczoraj Dmytro Marczenko, jeden z zasłużonych ukraińskich generałów. To on stoi za najświeższą diagnozą dramatu na południowodonbaskim teatrze działań.

„Nie odkryję tajemnicy wojskowej, jeśli powiem, że front się posypał. Niestety, orki weszły już do Selidowa i się tam umacniają. Myślę, że wkrótce okrążą miasto i zajmą je w całości, co pozwoli im uzyskać taktyczne wyjście na Pokrowsk. To dla nas bardzo zła wiadomość”, oznajmił generał-major, który swego czasu zasłynął skuteczną obronę Mikołajowa.

Swoje trzy grosze dorzucił Julian Röpcke, dziennikarz niemieckiego „Bilda”, który dzień wcześniej nazwał sytuację na froncie „katastrofalną dla ukraińskiej armii”. I on – podobnie jak Marczenko – jako główne przyczyny problemów wskazał niedobory broni i amunicji, świeżych żołnierzy oraz pogarszającą się jakość dowodzenia.

Nihil novi; kto nieco uważniej obserwuje zmagania na Wschodzie, ten ma świadomość wymienionych bolączek ZSU. Ale wie też, że w Ukrainie toczy się walka polityczna, gdzie głównym celem pozostaje głowa państwa, a narzędziem publiczna krytyka jej działalności. To temat na oddzielny tekst, na potrzeby tego dość stwierdzić, że głównodowodzący obwiniany jest o wszelkie ukraińskie niepowodzenia – także te niezawinione – co często robione jest bez pardonu, włącznie z sugestiami sabotażu i zdrady. W tej „grze” nie ma świętości, argumenty mogą być „najgrubsze”, a choćby i takie, że władza ściąga na naród niechybną i rychłą zgubę. To w tym kontekście należy umieści słowa o „sypiącym się froncie”.

Co zaś tyczy się Juliana Röpckego – to zasłużony korespondent, dobrze zorientowany w ukraińsko-wojennych realiach, a zarazem mający skłonność do panikarskich wystąpień. Nie wnikam, czy to osobista cecha czy efekt linii redakcyjnej tabloidowego przecież „Bilda”; stwierdzam jedynie fakt, w oparciu o wielomiesięczną obserwację aktywności Röpckego na popularnym X-ie.

—–

No dobrze, ale co z tym frontem i jego kondycją? Do znudzenia powtarzam, że celem rosjan już dawno nie jest podbicie całej Ukrainy i że obecnie skupiają się na opanowaniu obwodu donieckiego. Walki w rejonie Kupiańska na Charkowszczyźnie nie wpisują się w ten schemat, ale mu w nie przeczą. Presja, jaką tam obserwujemy, ma na celu podtrzymanie zagrożenia dla Charkowa. Wiosenne próby ataku na miasto bezpośrednio z terytorium rosji spełzły na niczym – Ukraińcy utopili rosyjską ofensywę we krwi. A skoro z północy się nie udało, próbujmy od wschodu – kalkulują rosjanie, co zresztą robią nawet nie od wiosny tego roku, lecz od niemal dwóch lat. Inny powód koncentracji wysiłków na rejonie Kupiańska wynika z bieżącej sytuacji w rosyjskim obwodzie kurskim. W Moskwie liczą, że gdyby udało się realnie zagrozić Charkowowi, Kijów ściągnąłby do metropolii co się tylko da, także (mające stosunkowo blisko) elitarne oddziały zaangażowane w okupację i obronę zdobyczy terytorialnych w rosji. O to chodzi na północy.

Lecz jako się rzekło, rosyjskie priorytety dotyczą Doniecczyzny. Jak idzie moskalom realizacja zadań? Październik będzie drugim miesiącem z rzędu, kiedy rosyjskie zyski terytorialne zbliżą się do poziomu 500 km kwadratowych, a łączny tegoroczny „urobek” przekroczy 2 tys. km kwadratowych. Takich zdobyczy agresorzy nie notowali od wiosny 2022 roku, możemy więc mówić o pewnym przyśpieszeniu i przełomie.

Z drugiej strony musimy pamiętać, że to ledwie skrawki ukraińskiego terytorium. Ukraina przed 2014 rokiem miała ponad 600 tys. km kwadratowych powierzchni, dziś obszar kontrolowany przez rząd w Kijowie jest mniejszy o jedną piątą. Zatem nadal pozostaje ogromny i ta rozległość ma wielkie znaczenie, o czym w dalszej części tekstu.

Obecnie rosjanie okupują około 60 proc. obwodu donieckiego – do zdobycia zostało im mniej więcej 10 tys. km kwadratowych. Jeśli będą je „pochłaniać” tak jak we wrześniu i październiku, trzeba im jeszcze… 20 miesięcy do osiągnięcia celu.

Oczywiście, Moskwa chciałaby, żeby to było 20 dni czy tygodni, a nie miesięcy – i dowództwo rosyjskiej armii zrobi wiele, by podkręcić efektywność. Ale spójrzmy, jakim kosztem się to dzieje: straty rosjan są ogromne, dziennie ginie i zostaje rannych półtora tysiąca z nich. Ochotników gotowych do wzięcia udziału w tym „przemiale” zaczyna brakować – od rozpoczęcia inwazji sześciokrotnie podniesiono uposażenie dla uczestników spec-operacji – Kreml sięga więc po zagraniczną pomoc (Koreańczycy…). Zasadnym jest zatem przypuszczenie, że na dłuższą metę „to się rosjanom nie sklei”, nie dadzą rady. A przecież mają jeszcze inne problemy.

Zaraz je zasygnalizuję, ale najpierw warto zauważyć, że istotnie, w Donbasie dzieje się coś złego. Ukraińcy oddają miejscowości bez walki, wycofują się i nie zawsze ma to cechy zorganizowanego odwrotu. Z drugiej strony rosjanie nauczyli się „iść za ciosem”, improwizować. Dotąd skostniała struktura rosyjskiej armii niemal wykluczała samodzielne działania dowódców niższego szczebla. „Kazali zająć wioskę X, zająłem, czekam na dalsze rozkazy”, tak mniej więcej to wyglądało. I nic tam, że przeciwnik pierzchł i że można było spróbować to wykorzystać i wziąć z marszu także wioskę Y. „Rozkaz to rozkaz”, czekano na to, co zadecyduje góra. No więc teraz już rosyjscy kapitanowie, majorzy i pułkownicy nie czekają, jest szansa na powodzenie, to z niej korzystają. Efekty widać – i choć to wciąż mikroskala, to jednak mamy tu do czynienia z poważną mentalną zmianą o dużym i niebezpiecznym potencjale.

Takich mikroprzełamań, drobnych lokalnych sukcesów, nazbierało się rosjanom w ostatnich dniach i tygodniach całkiem sporo. Ale czy ich suma daje powody do twierdzenia, że front się posypał? Nie, moskale nie dokonali szerokiego wyłomu – liczonego na co najmniej 20-30 km – i nie wyszli na tyły armii ukraińskiej na głębokość kolejnych 20-30 km. Tak wygląda scenariusz „posypania się frontu”, taki przebieg wydarzeń oznaczałby „krytyczną sytuację” ukraińskich oddziałów w Donbasie.

Faktem jest, że Ukraińcy w niektórych miejscach mają problem z ustanowieniem nowych linii obronnych. A źle przygotowani, wcześniej odstępują. To skutek nie tylko szybko ponawianej rosyjskiej presji (nowego podejścia rosjan), ale też czynników wskazanych przez Röpckego i Marczenkę: materiałowych i ludzkich niedostatków oraz kiepskiego dowodzenia. Szczęściem w nieszczęściu rosjanie nie potrafią przekształcić lokalnych sukcesów w coś więcej. O ile mogę sobie wyobrazić, że gromadzą większą ilość wojska w którymś z czterech najbardziej zapalnych punktów w Donbasie, a w konsekwencji dokonują szerszego wyłomu, o tyle nie widzę ich już, jak „wlewają” w ten wyłom odpowiednio silny kontyngent, zdolny „nabroić” na ukraińskich tyłach. Bo takiego kontyngentu nie ma.

Przy skali działań toczonych w Ukrainie, do przełamania frontu i udanego wejścia w głębię operacyjną przeciwnika trzeba by kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy oraz tysięcy sztuk czołgów i wozów bojowych. Potężnego wsparcia artylerii, lotnictwa, sprawnego parasola OPL i niezwykle wydajnej (nadążającej…) logistyki. Kiedyś sądzono, że rosjanie mają taką jednostkę, 1 Armię Pancerną Gwardii, ale jej status rzekomego odwodu strategicznego przeznaczonego do szybkich działań ofensywnych, już po wielokroć okazał się mrzonką. Realia są takie, że liniowe jednostki dysponują 40 proc. niezbędnego sprzętu, że swoje słabości kompensują ludzką masą. Lokalnie da się tym coś ugrać, głębokich rajdów „na nogach” przeprowadzić nie sposób.

No i jest jeszcze wspomniana rozległość, której rosyjscy generałowie obawiali się od samego początku. To dlatego w pierwotnych założeniach „spec-operacji” skupiono się na zajmowaniu centrów administracyjnych – w ukraiński interior nikt nie chciał się zapuszczać bardziej niż wynikałoby to z konieczności dotarcia do największych miast. Dziś również mogłoby się okazać, że rosyjscy „rajdowcy” trafiliby w próżnię. Po przełamaniu frontu nie weszliby w kontakt bojowy z kolejnymi jednostkami przeciwnika, bo ten byłby gdzie indziej. Przegrupowywałby się z dala i uderzył w dogodnym dla siebie momencie; tak, w oparciu o reguły wojny manewrowej, Ukraińcy rozgromili rosjan zimą 2022 roku. Szybko wówczas okazało się, że ogromne zyski terytorialne są pozorne, że trzeba wiać do rosji, albo na tereny, które przy ograniczonych siłach udało się „zaabsorbować”. Te możliwości absorpcyjne – nadal mocno ograniczone – to klucz do zrozumienia rosyjskiej słabości, także w jej najświeższej odsłonie: lokalnych sukcesów na Doniecczyźnie, które nie przerodzą się w wielką ukraińską katastrofę.

Amen.

Ps. Ukraina i rosja prowadzą wstępne rozmowy na temat wstrzymania wzajemnych ataków na infrastrukturę energetyczną, podaje „Financial Times”. Dlaczego o tym wspominam? Bo to doskonała ilustracja faktu, że obie strony trzymają się za gardła. Że asymetria między nimi w istotnej mierze jest pozorna – że jedni i drudzy mogą sobie zrobić wielkie „kuku”. To kolejny element rzetelnej narracji, w której nie ma miejsca na obrazki typu „wiejący Ukraińcy, triumfalnie maszerujący rosjanie”. Ta wojna tak nie wygląda.

O czym przekonuję Was od dawna i co zamierzam robić dalej, jeśli będziecie tym zainteresowani. Co wymaga Waszego wsparcia, o które niezmiennie proszę – stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. screen z mapy aktualizowanej w ramach projektu Deep State. Czerwoną kreską wyznaczyłem granice obwodu donieckiego, niebieskie „kółka” to bieżące punkty zapalne rosyjsko-ukraińskiego frontu. Lichy ze mnie grafik, podrzucam wyłącznie orientacyjnie.

Spłata

Zaproszeni do obserwacji ćwiczeń oficerowie rosyjskiej armii przecierali oczy ze zdumienia. Nie sądzili, że sprzęt wyprodukowany w ich ojczyźnie, przez kilkanaście lat intensywnie eksploatowany, może być w tak dobrej kondycji technicznej. To wtedy pojawił się pomysł, by czołgi i wozy bojowe od Koreańczyków odkupić, a najlepiej uczynić przedmiotem jakiejś transakcji wymiennej. Był rok 2015, Seul odrzucił propozycję rosjan – T-80 i BMP-3 pozostały na wyposażeniu południowokoreańskiej 3 Brygady Pancernej.

Jak w ogóle się tam znalazły?

Historia tego nietypowego transferu wojskowej technologii zaczęła się jeszcze w czasach ZSRR, w 1990 roku. Sowiet trzeszczał w szwach, jak kania dżdżu potrzebował twardej waluty, więc zapożyczał się u „kapitalistycznych wrogów”. Republika Korei, której władzom zależało na normalizacji stosunków z Krajem Rad, przystała na ofertę Moskwy – i w zamian za nawiązanie dyplomatycznych relacji udzieliła blisko półtoramiliardowej pożyczki (dolarowej rzecz jasna). Związek upadł, rosja – jako prawny następca – chciała czy nie, musiała przejąć zobowiązania wobec Korei. A że kasy dalej brakowało, rosjanie zaproponowali spłatę „w naturze”. I tak na Półwysep Koreański, na jego lepszą część, trafiło w latach 1995-2006 ponad 40 czołgów T-80 i blisko 70 wozów BMP-3 (a ponadto kilkanaście śmigłowców ratowniczych i ponad 20 lekkich samolotów szkolnych).

Po co Koreańczykom dysponującym amerykańską i własną technologią – lepszą i bardziej zaawansowaną – rosyjski sprzęt? Ano była to niezła okazja, by poznać najnowsze i najsolidniej wykonane odmiany „techniki”, stanowiącej podstawę wyposażenia armii północnokoreańskiej (w jej arsenale nie ma T-80 i BMP-3; są wyłącznie starsze wzory uzbrojenia, no ale wywodzące się z tego samego „sowieckiego pnia”). Pokaźna liczba i nielimitowany czas eksploatacji pozwalały dokładnie poznać charakterystyki sprzętu, zweryfikować wywiadowcze ustalenia na temat taktyk użycia pojazdów pancernych. Korzystali z tego nie tylko wojskowi z Republiki Korei, ale także Amerykanie. Abramsy ścierały się z T-80 na długo zanim wybuchła pełnoskalowa wojna w Ukrainie – na Półwyspie, choć wówczas w reżimie ćwiczeniowym. Koncepcje wykorzystane przy projektowaniu i budowaniu południowokoreańskiego czołgu K-2 – zakupionego przez Polskę na okoliczność ewentualnej konfrontacji z rosją – weryfikowano w oparciu o doświadczenia z eksploatacji potencjalnego czołgu-przeciwnika. Mamy więc powody i tu, nad Wisłą, by docenić koreański eksperyment z posiadania (neo)sowieckiej techniki.

Która z okolic Seulu być może niebawem trafi nad Dniepr. Kijów już dwa lata temu zabiegał o przekazanie posowieckich czołgów, ale Republika Korei stała na stanowisku, że nie będzie wspierać Ukrainy dostawami „śmiercionośnej broni”. „Lepsi” Koreańczycy skupili się na pomocy humanitarnej, choć wieść gminna niesie, że już kilka razy poratowali Kijów dostawami amunicji artyleryjskiej. Nie ma na to przekonujących dowodów, więc potraktujmy rzecz jako spekulację.

Kilka dni temu, gdy stało się jasne, że Kim Dzong Un wysłał do rosji własnych żołnierzy, pojawiły się inne spekulacje, dotyczące możliwej reakcji Korei Południowej. Jasnym jest, że Kim nie pomaga putinowi za darmo. I że nie chodzi tylko o kasę, ale także o transfer rosyjskich technologii militarnych, zwłaszcza rakietowych, będących oczkiem w głowie północnokoreańskiego reżimu. Korea Północna z jeszcze większą liczbą jeszcze lepszych rakiet to jeszcze większe zagrożenie dla sąsiadów z Południa. Więc ci coś zrobić muszą, by zakłócić współpracę między Moskwą a Pjongjangiem. Wspomniane spekulacje dotyczą właśnie tego – możliwej reakcji – pośród jej przejawów jako oczywisty i pierwszy krok wymieniając przekazanie posowieckiego sprzętu.

Czy i kiedy do niego dojdzie? Z badań opinii publicznej wynika, że Koreańczycy z Południa niechętnie popierają ideę wojskowej pomocy dla Ukrainy. I najpewniej stąd bierze się powściągliwość rządu w Seulu, której nie zmieniły ostatnie doniesienia o poczynaniach Kima. Władze Republiki Korei spoglądają też w stronę USA, chcąc dostosować własne działania do polityki Waszyngtonu. Tymczasem za oceanem mamy do czynienia z polityczno-ustrojowym dryfem – wybory za tydzień, w tym czasie administracja nie będzie podejmować żadnych radykalnych kroków. Więc i Korea czeka z reakcją.

Jeśli Seul zdecyduje się na dostawy do Ukrainy, posowieckie czołgi – i wszystko inne, co miałoby nad Dniepr trafić – przypłyną najpierw do polskich portów.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępnijcie go proszę.

Będę też wdzięczny za Wasze subskrypcje i „kawy”. Kolejny miesiąc tuż-tuż i to od Was zależy, czy w listopadzie będę w stanie dalej raportować. Jeśli zechcecie mnie wesprzeć…

…polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. T-80 i BMP-3 armii Republiki Korei/fot. domena publiczna

(Nie)moc

Zachodni sojusznicy Kijowa nie pragną zwycięstwa rosji, to oczywiste. Ale nie chcą również eskalacji, obawiając się, że mogłaby doprowadzić do jądrowej konfrontacji. Dlatego nie ma mowy o natychmiastowym i bezwarunkowym zaproszeniu Ukrainy do NATO czy o wysłaniu sojuszniczych oddziałów nad Dniepr w roli gwarantów bezpieczeństwa – jak chciałby tego w swoim „planie zwycięstwa” Wołodymyr Zełenski. Niechęć Zachodu do bezpośredniego zaangażowania się to pierwsza zmienna, która będzie miała istotny wpływ na sposób, w jaki zakończy się wojna na Wschodzie.

Równie ważny jest inny warunek brzegowy: realne możliwości rosyjskiej armii. Wbrew buńczucznej retoryce, wojsko putina nie jest w stanie podbić Ukrainy. A w 2024 roku poniosło sromotną klęskę, bo tak trzeba oceniać efekty prowadzonej od października ub.r. ofensywy. Nie doprowadziła ona do załamania się frontu, ba, w jej trakcie Ukraińcy przenieśli działania zbrojne na obszar federacji. rosjanie zdobyli kilka miasteczek i kilkadziesiąt wiosek, punktowo przesunęli się o 30 km, ale za cenę 400 tys. (!) zabitych i rannych. Dziś te koszmarne straty wetują, rekrutując 50-latków i sięgając po „ochotników” z Korei Północnej.

Nie mylą się ci, którzy twierdzą, że w Ukrainie toczy się wojna na wyniszczenie – a Ukraińcy też ponoszą w niej duże straty – i że zdobycze terytorialne mają drugorzędne znaczenie. Mają, ale wciąż liczą się jako bieżący wskaźnik powodzenia „spec-operacji”. No i docelowo to jednak o ziemię w tej wojnie chodzi (o jej mieszkańców i zasoby). Wykrwawianie przeciwnika – doprowadzenie do sytuacji, gdy wyczerpany „opuści gardę” – jest tu jedynie środkiem do celu. Na Kremlu wiedzą, że w bezpośredniej walce co najwyżej uda się „wyrwać” Ukraińcom resztę obwodu donieckiego (i na tym koncentrują się wysiłki rosjan poza kurskim odcinkiem frontu). Ale mają też nadzieję, że intensywność wymiany ciosów na tyle osłabi Ukrainę, że gdy dojdzie już do rozmów, uda się nakłonić Kijów do wycofania z obwodów zaporoskiego i chersońskiego. To jest moskiewska „pełna stawka na miarę możliwości”.

—–

Ukraińska to ograniczanie strat terytorialnych i – podobnie jak w przypadku rosjan – „spuszczanie krwi” z wojennej machiny przeciwnika, by w ostatecznym rozrachunku osłabić jego pozycję negocjacyjną. Tak naprawdę o to toczy się dziś wojna, choć dla pełnego obrazu należy dodać „wątek amerykański”. Obie strony usiłują dobrnąć do momentu, w którym możliwe będzie rozeznanie się w skutkach wyborów prezydenckich w USA. Moskwa chciałaby, żeby presja nowej administracji skłoniła Kijów do ustępstw, Kijów liczy, że sojusznik zza oceanu „nie podłoży mu nogi”.

Trudno ocenić, jak będzie – sondaże w Stanach są na tyle wyrównane, że wskazywanie zwycięzcy to wróżenie z fusów. Wydaje się jednak, że niezależnie od tego czy wygra Kamala Harris czy Donald Trump, Waszyngton będzie zabiegał o wygaszenie rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Nieznane – warunkowane tym, kto obejmie Biały Dom – pozostają metody tej presji, choć z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że nowa/stara administracja skupi się na „realistycznych” scenariuszach. W których nie ma już miejsca na rekonkwistę utraconych ziem. Tak dochodzimy do trzeciego warunku brzegowego: ukraińskiej (bez)siły. W realiach pomocowej „kroplówki” – a także z powodu wewnętrznych słabości państwa i społeczeństwa – armia Ukrainy nie jest i nie będzie w stanie wyrzucić z kraju wojsk inwazyjnych.

—–

A więc zamrożenie frontu oraz szukanie pól do ustępstw/zysków na drodze negocjacji – przed taką perspektywą stoją obie strony konfliktu. W przypadku Ukrainy proces pokojowy musi toczyć się jednocześnie z zabiegami o uzyskanie zewnętrznych gwarancji bezpieczeństwa. rosja nie słynie z przestrzegania obietnic i scenariusz, że nabierze sił i ponownie spróbuje „zagrać o całą stawkę”, trudno uznać za przesadzony. „Własna broń jądrowa albo członkostwo w NATO” – tak, w rozmowie z Trumpem, postawił sprawę Zełenski. Nie blefował, nie szantażował, nie snuł fantazji o powrocie do statusu atomowego mocarstwa (na co Ukraina nie ma w tej chwili szans), a jedynie zwrócił uwagę, że bez zachodniej protekcji jego kraj prędzej czy później wpadnie w łapy rosji.

I jakkolwiek to realistyczna diagnoza, alternatywa „atom albo NATO” wydaje się fałszywa. Ukraina może zyskać odpowiednie gwarancje także w inny sposób. Jaki? Wymóg formalnej neutralności – na co naciska i naciskać będzie Moskwa oraz ku czemu skłania się obóz Trumpa – nie musi oznaczać rozbrojenia ukraińskiej armii. Szwajcaria, a do niedawna także Szwecja i Finlandia, pozostawały neutralne, jednocześnie utrzymując relatywnie silne, świetnie wyposażone i wyszkolone armie. Nietykalność wynikała z innych cech państwowości tych krajów, ale element odstraszania też odgrywał swoją rolę.

A więc jeśli przyjęcie Ukrainy do NATO to problem (ryzyko, którego część członków Sojuszu, w tym ci najwięksi, nie chcą podjąć), można wybrać półśrodek: uzbroić ukraińskie wojsko po zęby. Po kilkudziesięciu miesiącach pełnoskalowej wojny rosjanie dobrze wiedzą, że ich broń w większości kategorii ustępuje zachodnim systemom. Mają świadomość, że dziś ratuje ich stosunkowo niewielka ilość tej broni na wyposażeniu Ukraińców. Kilka F-16 różnicy nie czyni, ale 150-200 maszyn wymiotłoby z ukraińskiego nieba rosyjskie lotnictwo. Tak samo jest i byłoby z czołgami, artylerią, bronią rakietową, zwłaszcza średniego i dalekiego zasięgu. Czy mając takiego przeciwnika rosja poszłaby na kolejną wojnę? Nie sposób tego wykluczyć, ale ryzyko z pewnością byłoby mniejsze.

—–

W tym kontekście warto zwrócić uwagę na dwie sprawy. Formalny pokój wpłynąłby na ocenę ryzyka, jakim obciążone są dostawy zachodniego sprzętu dla Ukrainy. Dziś amerykańskie i europejskie uzbrojenie wydajnie zabija rosjan, co w którymś momencie może pchnąć Kreml do eskalacji. Może-nie może, tego obawiają się na Zachodzie i stąd biorą się realia „kroplówki” i obostrzenia w używaniu broni. Czym innym jednak będzie sytuacja, w której sprzęt posłuży „jedynie” do odstraszania. Dla lepszego zobrazowania posłużmy się przykładem: nasz znajomy bił się z obcym mężczyzną, który go zaatakował. Podrzuciliśmy napadniętemu nóż, tamten go użył, dzięki czemu uszedł z życiem. W innym scenariuszu też dajemy znajomemu groźne narzędzie – ale nie podczas bójki, a na wszelki wypadek, bo wiemy, że ktoś na niego dybie. Skutki mogą być takie same, lecz psychologicznie to diametralnie różne sytuacje, druga jest dla nas znacznie łatwiejsza i w jakimś wymiarze (subiektywnie) znosząca odpowiedzialność.

No ale rosjanie wykazują w tej wojnie niezwykłą determinację – rozumianą jako nonszalancja wobec ponoszonych strat – dlaczego miałoby im zabraknąć jej w przyszłości? – mógłby zapytać ktoś, powątpiewając w odstraszającą moc zwesternizowanej armii ukraińskiej. „Próg bólu” moskali rzeczywiście znajduje się wysoko, jednak nie jest nieosiągalny. Przekonuje mnie interpretacja zaangażowania rosjan w oparciu o mechanizm znany w psychologii społecznej jako „pułapka utopionych kosztów”. To stan, gdy wpakowaliśmy w jakieś przedsięwzięcie czas, pieniądze, energię (jakiekolwiek inne zasoby) i trwamy przy inwestycji chociaż ona nam się już nie opłaca. „Spec-operacja” jest taką właśnie inwestycją – za dużo już „zżarła”, by teraz się z niej wycofać. Co innego, gdyby można było cofnąć czas…

Tak, zakładam, że rosjanie są racjonalni. Owszem, ich racjonalności towarzyszy inne pojmowanie wartości ludzkiego życia, a wiele decyzji podejmowanych jest po niewłaściwym rozeznaniu sytuacji, ale co do zasady, mając „czarne na białym”, Kreml nie wpakowałby się w kłopoty. W opisanym kontekście owe „czarne na białym” oznacza zmilitaryzowaną ukraińską neutralność.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich 10 dni: Wojciechowi Jóźwiakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Grzegorzowi Lenzkowskiemu, Arkadiuszowi Wiśniewskiemu i Łukaszowi Podsiadle.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zwesternizowane oblicze współczesnej ukraińskiej armii – należący do 47 Brygady Zmechanizowanej amerykański czołg Abrams/fot. SzG ZSU

Tekst, w nieco szerszej formule, ukazał się na łamach portalu Interia.pl

Podsumowanie

„Własna broń jądrowa albo członkostwo w NATO” – to fałszywa alternatywa. Ukraina może mieć odpowiednie gwarancje bezpieczeństwa pozyskane w inny sposób.

Europo-i-polskocentryczna wizja konfliktu w Ukrainie to poważny błąd poznawczy, któremu masowo ulegamy, oceniając postępowanie Stanów Zjednoczonych.

Inny błąd poznawczy sprowadza się do tego, że dostrzegamy słabnącą Ukrainę, a nie widzimy coraz bardziej słaniającej się rosji.

Czy operacja kurska się powiodła?

O co dziś dziś toczy się wojna w Ukrainie – jakie są rosyjskie i ukraińskie cele na najbliższe miesiące?

O tym wszystkim, i o wielu innych kwestiach, mówię w wywiadzie udzielonym Podkastowi Dezinformacyjnemu. Odcinek nosi tytuł „Wojna na wyczerpanie”, jest dostępny na kilku platformach, oto linki do dwóch najpopularniejszych – na Spotify oraz w YouTubie.

Wybaczcie, że brzmię jak ze studni (to moja wina; zepsułem mikrofon), ale da się tego słuchać bez szkody na zdrowiu. Co więcej, sądzę, że warto, bo zrobiło nam się z tego wywiadu „gęste” podsumowanie sytuacji Ukrainy, okraszone kilkoma predykcjami.

A zatem dziś Ogdowski w wersji słuchanej, nie pisanej. Zapraszam!

—–

Dziękuję za uwagę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszej pracy, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU