Fikcja

W kwietniu ubiegłego roku na obrzeżach Doniecka wciąż słychać było wystrzały artylerii. „To tamci” – tłumaczyli doniecczanie, mając na myśli armię ukraińską. „Nasze działa i wyrzutnie dawno z frontu wycofane” – zapewniali. W lipcu kryłem się przed ostrzałem ze 122- i 152-milimetrowych haubic w piwnicy jednego z budynków w miejscowości Szyrokino, w części zajętej przez oddziały rządowe. „Ale przecież tych dział tu nie ma…” – drwili Ukraińcy. Gdy ogień poszedł również zza ich pozycji, pytali retorycznie: „Mamy siedzieć z założonymi rękoma i dawać się bezkarnie zabijać?”.

Tak, w największym skrócie, wyglądało przestrzeganie porozumień mińskich, które weszły w życie w połowie lutego 2015 roku.

Jednym z najważniejszych postanowień tej umowy było niezwłoczne wycofanie broni kalibru powyżej 100 milimetrów na odległość 30 kilometrów od linii frontu. Docelowym zaś efektem parafowanych w białoruskiej stolicy dokumentów miało być całkowite ustanie działań wojennych we wschodniej Ukrainie oraz podjęcie szeregu inicjatyw zmierzających do politycznego rozwiązania kryzysu.

Zawieszenie broni od początku było fikcją. Mija rok od jego wprowadzenia, a wojna jedynie zmieniła swój charakter. Jest mniej intensywna – od wielu miesięcy żadna ze stron nie prowadzi zakrojonych na szeroką skalę operacji ofensywnych. Zarówno separatyści, jak i Ukraińcy okopali się na swoich pozycjach, a cała aktywność bojowa sprowadza się do nękających ostrzałów i wypadów niewielkich oddziałów. Przodują w tym rebelianci, po stronie rządowej widać większą determinację, by „wytrwać przy Mińsku”. Co zresztą rodzi frustracje wśród żołnierzy żądnych odwetu. W tym samym czasie ukraińscy cywile coraz mocniej sygnalizują zmęczenie wojną – zarówno ci dotknięci nią bezpośrednio, jak i reszta, obciążona ekonomicznymi kosztami jej prowadzenia.

Lecz nic nie wskazuje na to, by owo „dreptanie w miejscu” w najbliższym czasie zmieniło się w coś więcej. Nie widać też szansy na spektakularną deeskalację. Rozwiązanie problemu nie leży bowiem w ukraińskich rękach , czego można by oczekiwać, akceptując narrację o wojnie domowej. Rozstrzygnięcia zależą niemal wyłącznie od woli Moskwy, która wschodnioukraińską rebelię rozpętała i wsparła, de facto dokonując agresji na terytorium innego państwa.

Rosjanie odnieśli ograniczony sukces, wyrywając jedynie strzępy ukraińskiego terytorium. Ale to wystarczy, by pogrążyć Ukrainę w kryzysie i tym samym uniemożliwić jej zbliżenie z Europą. Zabezpieczywszy przedpole, Kreml ruszył na rubieże swojej strefy wpływów – do Syrii. Paradoksalnie niesie to dla Polski jeszcze większe zagrożenia niż wojna na Ukrainie. Ograniczona z początku rosyjska interwencja na Bliskim Wschodzie w ostatnich tygodniach nabrała rozmachu. Doszło do niebezpiecznej eskalacji, w której naprzeciw interesom Rosji stanęła Turcja. Zachód nie był gotowy i nie zamierzał umierać za naszego wschodniego sąsiada. Co jednak zrobi, gdy zaatakowane zostaną wojska członka NATO – Turcji?

Wiosną 2014 roku za sprawą Ukrainy skończył się nasz sen o bezpiecznej Europie. Dziś na świecie zrobiło się jeszcze straszniej.

—–
Front w okolicach Doniecka, od ukraińskiej strony, wiosna 2015/fot. Darek Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Policzek

Dziś popołudniu dowiedzieliśmy się, że minister obrony narodowej skierował do prezydenta wniosek o awansowanie pułkownika Ryszarda Kuklińskiego do stopnia generała. Wśród byłych i obecnych mundurowych zawrzało. I wcale mnie to nie dziwi.

Istotnym elementem żołnierskiego etosu jest tabu zdrady. Ewentualny awans Kuklińskiego oznaczałby niebezpieczną relatywizację postaw, w myśl zasady: „żołnierz nie powinien zdradzać, a l e…”. Tymczasem armia jest tym, czym jest, właśnie dlatego, że w jej szeregach nie ma akceptacji dla wspomnianego „ale”.

Owa pryncypialność skutkuje określonymi oczekiwaniami – niektóre z nich, z perspektywy cywilów, można uznać za przesadne. Niemniej istnieją, i są przez wojskowych artykułowane. Rozmawiałem o Kuklińskim wielokrotnie, z wieloma żołnierzami. Wiele z tych rozmów kończyło się stwierdzeniem: „jeśli czuł, że służy w niewłaściwej sprawie, mógł odejść. Albo honorowo strzelić sobie w łeb. Wybrał najgorszą drogę”.

Dla tych, którzy tak myślą – a jest ich w armii większość – wyniesienie kontrowersyjnego oficera do rangi generała będzie jak policzek.

Jak premiowanie zdrady.

—–

Decyzja Antoniego Macierewicza oznacza bezpardonowe wkroczenie na obszary środowiskowego tabu, jakim w wojsku jest zdrada/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(Nie)rozsądek

Sporo się ostatnio mówi o tekście Wojciecha Czuchnowskiego, dziennikarza „Gazety Wyborczej”. Na własnym blogu nawołuje on żołnierzy do nieposłuszeństwa wobec ministra obrony narodowej, Antoniego Macierewicza.

W jego ocenie, szef MON zagraża „(…) bezpieczeństwu, stabilności, porządkowi publicznemu oraz wojskowemu RP. Dał tego dowody wielokrotnie, demolując polskie służby specjalne, ujawniając ich tajne dane, podając do publicznej wiadomości nazwiska agentury w Polsce i za granicą. Jako szef tzw. zespołu smoleńskiego destabilizował państwo, opluwając prokuratorów w polskich mundurach. Nazywał ich zdrajcami i zaprzańcami. Negował patriotyzm polskich prokuratorów i urzędników państwowych, szczuł na służby które w Smoleńsku wykonywały swoje obowiązki i których oficerowie zginęli razem z polską delegacją. Poniewierał państwem polskim, negując jego demokratyczny i niepodległy charakter. Uważam, że Antoni Macierewicz nie jest godny pełnić funkcji ministra obrony narodowej. Postawienie go na tym stanowisku to policzek dla armii i dla Polski”.

Trudno nie zgodzić się z dziennikarzem GW, gdy wymienia katalog „zasług” Macierewicza. Faktem jest, że wielu żołnierzy na zawsze już będzie utożsamiać ministra ze sprawą Nangar Khel i sposobem, w jaki potraktowano oskarżonych wojskowych. Uczciwość nakazuje jednak odnotować, że wśród wielu mundurowych Macierewicz właśnie mocno zapunktował. Mam na myśli podwyżki, obietnice rozwiązania problemu korpusu szeregowych, odsyłanych z armii bez praw emerytalnych, czy dynamiczne (na tle poprzedników), działania w zakresie budowy obrony terytorialnej.

Apel Czuchnowskiego mógłby zatem spotkać się tylko z częściowym odzewem.

Ale czy naprawdę chcielibyśmy, by żołnierze zaczęli wymawiać posłuszeństwo ministrowi? Akceptacja takiego stanu rzeczy oznaczałaby, że godzimy się na upodmiotowienie armii w sporach politycznych. W skrajnej sytuacji mogłoby to doprowadzić do szerokiej autonomizacji wojska, które zaczęłoby narzucać własne (w swojej ocenie lepsze) rozwiązania społeczeństwu. Jak by to wyglądało w praktyce, już wiemy – stan wojenny wydarzył się nie tak dawno temu.

A to tylko jedno potencjalne zagrożenie. Armia to nie klub dyskusyjny, którego członkowie w najgorszym razie mogą sobie dać po pysku. Mundurowi mają broń i latami kształcą nawyk używania siły. Poróżnienie ich to prosta droga do niebezpiecznej anarchii w koszarach. Wyobraźmy sobie taką sytuację: oddział żandarmerii przystępuje do zatrzymania grupy niepokornych żołnierzy, którzy w proteście barykadują się w którymś z wojskowych obiektów. Przysłowiowa strzelba mogłaby w pewnym momencie wystrzelić – i co wówczas? Czy obecna sytuacja w Polsce dałaby usprawiedliwienie dla takiego stanu rzeczy? No właśnie…

Jeśli nie daj boże konflikt w Polsce będzie narastał i pisowski rząd wyprowadzi wojsko na ulice z intencją stłumienia społecznego oporu wobec własnej władzy, stanę obok Czuchnowskiego naprzeciw żołnierzom – i będę ich nawoływał do niesubordynacji. Zedrę sobie gardło, krzycząc: „wojsko z nami!”. Ale to – póki co – rozważania w wymiarze political fiction; i niech takimi zostaną. Spór w naszym kraju wciąż toczy się na płaszczyźnie politycznej, bez użycia fizycznej siły. Pełno w nim przemocy symbolicznej, kłamstw, manipulacji, ale to ciągle „tylko” polityka. Oczekiwanie, by wzięło w niej udział wojsko, uważam za – lekko mówiąc – nierozsądne.

—–

Fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Demiurg?

Po każdej spektakularnej tragedii pojawiają się spiskowe teorie, mające wyjaśnić jej „prawdziwe” podłoże. Zwykle opierają się one na prostej argumentacji: „zawinił, kto skorzystał”. Dziś, za sprawą internetu, nawet najbardziej absurdalne opinie rozchodzą się dużo szybciej niż kiedyś. Paryż już doczekał się swoich „niewygodnych wyjaśnień”.

Pomijam najbardziej oczywiste „spiski żydowsko-syjonistyczne”. Najciekawsze i najmocniejsze wydają się teorie, w myśl których wybuchy i strzelaniny we francuskiej stolicy to element planu Władimira Putina.

Herbata z polonem

Za takim scenariuszem ma przemawiać bezwzględność rosyjskiego prezydenta, dla którego nie liczą się cywilne ofiary. Jej przykłady ma dostarczać najnowsza historia Rosji. We wrześniu 1999 roku w Moskwie, Wołgodońsku i dagestańskim Bujnaksku doszło do serii ataków bombowych. Zamachowcy wysadzili w powietrze cztery bloki mieszkalne, pod których gruzami zginęło prawie trzysta osób. Czterystu niewinnych ludzi odniosło wówczas rany. Winą natychmiast obarczono Czeczenów. Wątpliwości co do sprawców pojawiły się od razu, lecz dopiero kilka lat później zbiegły na Zachód agent przyznał, że za zamachami stała Federalna Służba Bezpieczeństwa. Jej akcja dała Kremlowi pretekst do interwencji w Czeczenii. Maleńka republika, która kilka lat wcześniej z powodzeniem odparła pierwszą rosyjską inwazję, została wtedy brutalnie spacyfikowana.

Kulisy te operacji ujawnił podpułkownik FSB Aleksander Litwinienko, który zresztą drogo za to zapłacił. Zmarł w Londynie po wypiciu herbaty skażonej silnie radioaktywnym izotopem polonu 210.

Putin demiurg?

Lecz jako się rzekło – to tylko ilustracja „rosyjskiego cynizmu i bezwzględności”. Co miałaby zyskać Rosja, inspirując islamskich fundamentalistów? Pierwsza z teorii jest z gruntu „oczywista” – w interesie rosyjskim jest „rozedrganie” krajów Unii Europejskiej. Zachód w stanie „wojny z terroryzmem” nie będzie miał ani siły, ani ochoty na konfrontację z Rosją. Druga zakłada, że „paryski 11 września” wywoła twardą reakcję NATO, zmuszając Sojusz do lądowej interwencji w Syrii. Kreml nie ma dość sił, by samodzielnie poradzić sobie z islamskimi fanatykami – dlatego chce wciągnąć w tę wojnę Francję i jej sojuszników. Teoria trzecia jest najbardziej złożona. Zgodnie z nią, „zraniony” Zachód z wdzięcznością przyjmie zwiększenie intensywności działań armii rosyjskiej w Syrii – co ma przynieść koniec Państwu Islamskiemu. W zamian zaś da Władmirowi Putinowi wolną rękę na Ukrainie – gdzie konflikt został zamrożony w fazie niezbyt korzystnej dla Rosjan.

W każdym z tych scenariuszy prezydent Federacji miał się zgodzić na uśmiercenie własnych obywateli, którzy zginęli w niedawnej katastrofie lotniczej nad Synajem – do czego również przyznało się ISIS. W pierwszym przypadku zamach na Airbusa byłby zasłoną dymną („nas też zaatakowali”), w ramach dwóch kolejnych teorii miałby służyć zwiększeniu determinacji samych Rosjan.

Putin demiurg? Co o tym sądzicie?

—–

Konflikt na Ukrainie został zamrożony w fazie niezbyt korzystnej dla Rosjan. Czy rosyjscy wojskowi wrócą jeszcze na wschodnio-ukraiński front? Nz. Rosjanin wracający na przepustkę do domu, dworzec w Doniecku, kwiecień 2015/fot. Darek Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rewizja

Wszystko na to wskazuje, że wysadzony nad Synajem rosyjski samolot pasażerski i serię ataków w Paryżu łączy wspólny mianownik – tożsamość zamachowców. Tym samym Państwo Islamskie (ISIS) może doprowadzić do zmiany relacji na linii Unia Europejska-Stany Zjednoczone-Rosja.

Prawdopodobny bowiem jest scenariusz twardej reakcji na paryskie zamachy. Dotychczasowa strategia ograniczonych nalotów bombowych nie sprawdziła się. Aby działania zbrojne przyniosły wymierny skutek w postaci zniszczenia ISIS, muszą przekształcić się w operację lądową.

I tu zaczynają się schody.

W tej chwili Rosja i Zachód prowadzą oddzielne kampanie lotnicze – co poza powodami natury politycznej, wynika również z odmienności celów. Moskwa gra na zachowanie przy władzy Baszara Assada, który dla Europy i Stanów Zjednoczonych jest, póki co, solą w oku. W efekcie rosyjskie maszyny bombardują pozycje wszystkich przeciwników syryjskiego prezydenta, w niewielkim tylko stopniu skupiając się na Państwie Islamskim. Temu ostatniemu dostaje się głównie od samolotów i dronów koalicjantów skupionych wokół USA. Jeśli Zachód zdecyduje się na zmianę charakteru i intensyfikację działań, musi wziąć pod uwagę nie tylko obecność Rosjan, ale też ich strategiczne cele.

To oznacza ciągłe konsultacje polityczne, zapewne również „zgniłe kompromisy” (zachowanie Assada w zamian za wspólny front przeciw ISIS?), a w wymiarze praktycznym – współdziałanie wojsk NATO z armią rosyjską. Bo nawet nie wchodzenie sobie w paradę musi oznaczać chociażby wzajemne informowanie się o bieżących działaniach.

Ta współpraca z pewnością nie spodoba się Ukrainie, będzie bowiem oznaczać koniec polityki izolowania Rosji. Z czasem może nawet doprowadzić do zniesienia zachodnich sankcji, co byłoby formą nagrody za współpracę w Syrii.

Ów scenariusz będzie też nie na rękę polskim władzom, które staną przed trudnym zadaniem – koniecznością przekonania sojuszników, że mimo taktycznych korzyści uzyskiwanych w Syrii i Iraku, w wymiarze strategicznym Rosję wciąż należy traktować jako zagrożenie dla wschodniej flanki NATO. Nowego ministra spraw zagranicznych czeka więc nie lada wyzwanie.

—–

Fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to