Abramsy

Czyli jednak bierzemy amerykańskie Abramsy. Chciałoby się rzec „a nie mówiłem!?”, ale słabo u mnie z satysfakcją. Widzę tu bowiem przede wszystkim „geniusz” pisowskiej strategii – a korzyści niewiele.

Kupimy tych czołgów 250 – pozornie sporo, ale i tak o 500 za mało, by mówić o pełnej wymianie parku i całkowitej unifikacji. Na więcej nas nie stać, bo to sprzęt koszmarnie drogi – już za te ćwierć tysiąca, z pakietem logistycznym, zapłacimy ponad 23 mld złotych. Wiele, za stosunkowo niewiele, ale dość, by elektorat uwierzył, że władza troszczy się o bezpieczeństwo państwa. Zresztą, zawsze można powiedzieć, że te 250 sztuk to dopiero początek. Pouczająca w tym zakresie jest pisowska narracja dotycząca zakupu systemu Patriot. Podpisaliśmy umowę na dwie baterie, potrzebujemy minimum dziewięciu, zestawy dotrą do nas za kilka lat – a pośród „ciemnego ludu” i tak panuje przekonanie, że problem „dziurawego nieba” został już załatwiony. Przecież minister Błaszczak mówi „kupiłem”. To samo będzie mówił, stając na tle potężnego Abramsa.

A wojsko tymczasem będzie się głowić, jak obsłużyć trzy „rodziny” sprzętu pancernego, bo już dziś, przypominam, mamy dwie – poradziecką i niemiecką.

Co dalej z naszym przemysłem? Eksploatacja Abramsów nie przełoży się na jego zdolności – Amerykanie nie dzielą się w tym przypadku technologią. Najpewniej – co sugerują niedawno podpisane przez PGZ kontrakty – naszej pancernej zbrojeniówce pozostanie obsługa poradzieckiego złomu i nieudolna, ślimacząca się modernizacja niemieckich Leopardów – jeszcze parę lat można na tym pociągnąć. W praktyce oznacza to dalsze topienie pieniędzy w utrzymywanie „rodziny” czołgów T-72/PT-91 – trumien na gąsienicach, których miejsce jest w muzeach, nie zaś w jednostkach liniowych. Ale kto bogatemu zabroni?

Bo tak naprawdę nie o zdolności armii tu chodzi. Poza wymiarem propagandowym, na wewnętrzny użytek, jest jeszcze inna funkcja, również wynikająca z polityki krajowej. PiS, świadom własnej erozji, ucieka do przodu. Zamierza nam dokręcić autorytarną śrubę, czego lexTVN najlepszym przykładem. Ale Waszyngtonowi może się to nie spodobać, czasy Trumpa mamy już za sobą. Ryzyko pomrukiwania zza Oceanu jest tym większe, że obecne władze RP mają już sporo na sumieniu. Zburzenie trójpodziału władzy, olewanie wyroków sądów, zamachy na wolność słowa – w Stanach to zbrodnie. Przewiny, na które amerykańska administracja może przymknąć oko, jeśli obiecamy jej – i tamtejszemu przemysłowi – wielomiliardowe zakupy. Tak, moim zdaniem, kalkulują pisowcy.

Czy im się uda? Mądrzejsi ode mnie twierdzą, że jeśli dalej będziemy szli w stronę autorytaryzmu, Kongres zablokuje nawet już podpisane umowy. I wówczas nie tylko nie będzie Abramsów, ale i Patriotów, Himarsów i F-35. Oczywiście, jankesi nie takim zbójom opychali broń. Mogą zatem wykazać się finansowym pragmatyzmem, w myśl starej Kissingerowskiej zasady: skurwysyny, ale nasze skurwysyny. Sprzedać, co chcemy kupić, dbając przy tym, by nadwiślańscy dranie nie przekroczyli „cienkiej czerwonej linii”.

Wbrew utyskiwaniom, pieniądze na Abrmasy się znajdą. Właśnie rusza gigantyczny unijny projekt odbudowy pokowidowej. Polska będzie jednym z jego największych beneficjantów, co oznacza zwolnienie jakiejś części środków budżetowych, które przy braku kasy z Brukseli należałoby zainwestować w pokiereszowaną gospodarkę. Na zakup więc wystarczy. A co z utrzymaniem? A kto będzie się tym przejmował za kilkanaście lat?

Tymczasem za dwa lata odbędą się wybory. Pierwsze czołgi dotrą do Polski w przyszłym roku, od razu w dużych liczbach. Stacjonować będą na wschodzie kraju, w składzie 18. Dywizji, która powstała za PiS-u. Budowa WOT się ślimaczy, nawet po obniżeniu kryteriów zdrowotnych, ale do 2023 roku powinna się zakończyć. „Uabramsowiona” 18. Dywizja stanie się – przynajmniej na papierze i na wizji – najsilniejszym związkiem taktycznym WP. Będzie zatem PiS mógł użyć w kampanii wyborczej argumentu znaczącego wzmocnienia armii. „Proszę bardzo, oto dwa gotowe produkty” – powiedzą. A że de facto modernizacja odbywa się wyspowo i chaotycznie (rozproszone i homeopatyczne zakupy, zamiast skupienia się na 2-3 dużych programach), i w sposób niezgodny z wymaganiami współczesnego pola walki (WOT)? „Ciemny lud” nie takie łykał kawałki.

Na pocieszenie pozostaje świadomość, że Rosjanie zmuszeni zostaną uwzględnić te nasze Abramsy w swoich planach. W razie W zniszczą je, jak wszystko, ale po stronie ewentualnych kosztów będą musieli dopisać kolejne cyferki.

—–

Fot. Mój Abrams jest lekki jak piórko… A wspominam o tym, bo waga nowych czołgów dla WP rozpala emocje entuzjastów i przeciwników zakupu. I choć należę do tych drugich, gwoli rzetelności wspomnę, że amerykański system metryczny nieco różni się od tego, używanego w Polsce. Waży więc „za ciężki Abrams dla Polaka” owszem, 73 tony, ale po naszemu to 66,5. Czyli niewiele więcej niż najnowsze wersje niemieckich Leopardów.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kontynuacja

Wyborcza porażka Donalda Trumpa przyniosła wielką ulgę dużej części świata. Miejsce chamskiego ekscentryka zajął nobliwy starszy pan, przestrzegający zasad kindersztuby zarówno w relacjach towarzyskich, jak i w stosunkach międzynarodowych. Ów publiczny wizerunek Joego Bidena uchodzi za jedną z gwarancji powrotu Ameryki „do normalności”, upragnionego nie tylko przez polityczny establishment Zachodu, ale przede wszystkim przez miliony zwykłych ludzi po obu stronach Atlantyku. Dla wielu z nich fakt, że mamy do czynienia z demokratą, jest dodatkowym argumentem na rzecz opinii o Stanach Zjednoczonych jako nawróconym na pokój liderze. Tyleż to naiwne, co nieprawdziwe.

Obecny lokator Białego Domu to weteran polityki, ukształtowany przez zimnowojenny determinizm, wedle którego „projekcja siły” (ang. show of force) jest jednym z warunków unikania otwartych konfliktów. Ale samo prężenie muskułów nie wystarcza – czasem trzeba mięśni użyć. Tym była realizacja koncepcji „wojen zastępczych” (Korea, Wietnam, Afganistan), w których oba supermocarstwa, mimo zaangażowania własnych wojsk, formalnie nie walczyły przeciw sobie. Biden był za młody, by mieć istotny wpływ na amerykańskie działania w Azji w latach 50. i 70., lecz jako dwukrotny wiceprezydent u Baracka Obamy brał udział w procesie zapewnienia legislacji i finansowania wojny dronowej w Azji Centralnej, Afryce i na Bliskim Wschodzie.

Naiwnością jest również przypisywanie demokratom mniejszej niż u republikanów wojowniczości. Dość wspomnieć Johna Kennedy’ego i jego postawę w czasie kryzysu kubańskiego. O ile balansowanie na krawędzi wojny nuklearnej przyniosło Kennedy’emu uznanie – zmusił bowiem Chruszczowa do kapitulacji – o tyle jego późniejsze działania kładą się cieniem na zakończonej przedwcześnie prezydenturze. JFK wysłał armię do Wietnamu i chociaż eskalacja nastąpiła później, trudno wybronić go od zarzutu uwikłania Ameryki w brudną wojnę. Biden jeszcze żadnej nie wywołał, choć zdefiniował relacje z Rosją i Chinami w iście zimnowojennym stylu. Jego administracja zaś przygotowała budżet Pentagonu, którego Trump by się nie powstydził.

Symboliczny policzek

Całość opiewa na kwotę 715 mld dol. (dla porównania PKB Polski za 2019 r. to 600 mld dol.). W tej sumie mieszczą się koszty utrzymania liczącego 1,3 mln osób personelu sił zbrojnych, ale struktura pozostałych wydatków jasno wskazuje priorytety amerykańskiej polityki obronnej i zagranicznej. Zakłada ona kontynuację, co wzbudziło niezadowolenie lewicowego skrzydła Partii Demokratycznej. Już sama wielkość budżetu – nominalnie jest nieco wyższy niż przed rokiem, po uwzględnieniu inflacji symbolicznie niższy – wywołała rozczarowanie środowisk oczekujących znacznych redukcji. Kraj boryka się z gigantycznym długiem publicznym, sięgającym niemal 30 bln (!) dol. W dodatku wciąż zmaga się z pandemią, której skutkiem – do tej pory – jest śmierć 600 tys. obywateli; mówimy zatem o stratach porównywalnych do tych z najkrwawszego konfliktu w historii USA – wojny secesyjnej.

„To nie czas na rozbuchane zbrojenia”, twierdzą zwolennicy cięcia wydatków. Biden tymczasem wymierzył im symboliczny policzek, zwiększając o 2 mld dol. (z 15,4 do 17,5) budżet wojsk kosmicznych, uchodzących za kwintesencję amerykańskiego imperializmu. W Stanach nie brakuje głosów, że ten rodzaj sił zbrojnych – powołany w czasach Trumpa – należy zlikwidować. Zdecydowanie przeciwny temu rozwiązaniu jest przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, gen. Mark Milley, najwyższy rangą amerykański wojskowy. Murem stoi za nim sekretarz obrony Lloyd Austin; obydwaj podczas niedawnego przesłuchania przed komisją budżetową Kongresu stwierdzili, że przestrzeń kosmiczna oraz cyberprzestrzeń i sztuczna inteligencja to najważniejsze obszary rywalizacji. Wymagają one nowych technologii, a więc i zakrojonych na szeroką skalę prac badawczo-rozwojowych, na które Pentagon chciałby w najbliższym roku budżetowym wydać 112 mld dol.

Prawie 134 mld dol. (mniej o 8 mld) przewidziano na zakup nowego sprzętu (opracowanego w ramach już dostępnych technologii) – czołgów, samolotów, okrętów itp. Milley i Austin dali do zrozumienia, że za głównego przeciwnika administracja Bidena uważa Chiny – i znajduje to odzwierciedlenie w budżetach konkretnych rodzajów sił zbrojnych. Wojska lądowe (US Army) otrzymają o 4 mld dol. mniej niż przed rokiem (173 zamiast 177 mld), z czego na nową broń wydane zostanie niewiele ponad 21 mld dol. (spadek o 2,8 mld). Wzrosną za to budżety marynarki wojennej (US Navy) i korpusu piechoty morskiej (USMC) – razem o 4,7 mld dol., do niemal 212 mld. W przypadku sił powietrznych mówimy o niemal dziewięciomiliardowej zwyżce (całościowy budżet USAF to 213 mld dol.).

Ewentualny konflikt na Pacyfiku byłby poza obszarem zainteresowania wojsk lądowych – stąd więcej pieniędzy dla floty, marines i lotnictwa.

Koniec rojeń o forcie

Choć pacyficzna orientacja to kontynuacja polityki Trumpa, po prawdzie zapoczątkowano ją jeszcze w czasach Obamy. W sumie między 1 października 2021 r. a 30 września 2022 r., czyli w ramach wyznaczonych przez rok finansowy, Pentagon planuje wydać na obronność w obszarze Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego 66 mld dol. W tej kwocie znajdzie się ponad 5 mld dol. przeznaczonych na Pacyficzną Inicjatywę Odstraszania (Pacific Deterrence Initiative, PDI). PDI finansowana jest ze środków na zagraniczne operacje kryzysowe i wraz z bliźniaczym przedsięwzięciem nakierowanym na Europę, EDI, stanowi papierek lakmusowy intencji Waszyngtonu. Pieniądze w ramach obu DI wydawane są na modernizację i zwiększanie liczebności amerykańskich sił. EDI czasy świetności ma już za sobą – w budżecie na przyszły rok przewidziano na ten cel 3,7 mld dol. To spadek o 800 mln dol., a w porównaniu z rokiem 2019 – o niemal 3 mld dol.

Biden nie widzi w Moskwie takiego zagrożenia jak w Pekinie, nie będzie więc wzmacniał flanki wschodniej, poza okresowym przerzutem sił w odpowiedzi na demonstracje Rosji (np. wiosenna koncentracja armii rosyjskiej na granicy z Ukrainą poskutkowała chwilowym wzmocnieniem amerykańskiego kontyngentu lotniczego w Polsce). De facto jest to koniec pisowskich rojeń o Forcie Trump czy jakimkolwiek jego odpowiedniku. I chociaż Waszyngton wstrzymał decyzję poprzedniego prezydenta o redukcji wojsk USA w Niemczech, jednocześnie dał do zrozumienia europejskim członkom NATO, że czas najwyższy w większym zakresie wziąć na siebie obowiązek obrony Starego Kontynentu. Fakt, że uczyniono to w trakcie zakulisowych spotkań, świadczy o dość istotnej różnicy stylu działania w porównaniu z histerycznymi zagrywkami Trumpa. Patrząc pod kątem skutków, nie widać tu innych zmian.

Fundamentem amerykańskiej potęgi militarnej pozostają siły jądrowe. Nękane po zakończeniu zimnej wojny redukcjami i cięciami, czasy smuty mają już za sobą. W przyszłym roku Waszyngton wyda na ich utrzymanie 28 mld dol. (równowartość ponad dwóch budżetów polskiego MON). Co więcej, triada składająca się z samolotów, okrętów podwodnych i podziemnych wyrzutni rakiet międzykontynentalnych może liczyć na stopniową modernizację, rozkręconą za prezydentury Trumpa. Docelowym efektem ma być wymiana flotylli atomowych okrętów podwodnych, tzw. strategicznych nosicieli pocisków balistycznych, wdrożenie do służby kolejnej generacji bombowców typu stealth (B-21) oraz rakiet – te zgromadzone w arsenałach, choć na bieżąco modernizowane, pochodzą z lat 70. i 80. XX w. i ich skuteczność niebawem mogłaby się okazać problematyczna.

Na Zachodzie bez zmian

Obecnie trwają w Kongresie dyskusje nad budżetem, pro forma należy zatem uznać, że jego wielkość nie została jeszcze przesądzona. Biorąc pod uwagę wyrównane siły między demokratami i republikanami, to, że ci drudzy chcieliby zwiększenia wydatków, oraz oczekiwania samego prezydenta, nie należy się spodziewać wielkich różnic między projektem a dokumentem finalnym. Zwłaszcza że przemysł zbrojeniowy to ważny pracodawca, co dla pocovidowej gospodarki ma niebagatelne znaczenie. Bez względu na efekty ustawodawczych przepychanek fabryki zbrojeniowe już dziś pracują pełną parą – stocznie osiągnęły właśnie kres możliwości produkcyjnych, a zwolnienie mocy nastąpi dopiero za dwa lata. Niezależnie od tego w przyszłym roku amerykański podatnik sfinansuje budowę ośmiu kolejnych okrętów.

Nie bez kozery wspominam o flocie. Krótkoterminowo jej liczebność się zmniejszy – w najbliższych miesiącach ze stanu spisanych zostanie aż 14 okrętów. Lecz pięść marynarki – lotniskowce – pozostaje niezagrożona. USA zamierzają utrzymać w linii 11 atomowych jednostek tego typu. To kwintesencja idei show of force, okręty zdolne dotrzeć do niemal każdego zakątka Ziemi. Lotniskowiec, wraz z jednostkami wsparcia, ma zdolności bojowe zbliżone do potencjału niejednej armii (mówimy o pokładzie z setką samolotów). Kilkanaście dni temu US Navy przeprowadziła spektakularny test możliwości najnowszego „nosiciela”, „Geralda Forda”. W pobliżu jednostki zdetonowano 18-tonowy ładunek, który wywołał trzęsienie ziemi o magnitudzie 3,9. Celem eksperymentu było sprawdzenie odporności okrętu na wstrząsy. „Ford” zdał i wrócił do stoczni, gdzie zostanie poddany ostatnim naprawom, konserwacjom i modernizacjom. Bo chociaż jeszcze nie wszedł do służby, czas jego budowy (typowy dla okrętów tej klasy) jest na tyle długi, że niektóre elementy zdążyły się zużyć i zestarzeć. Stępkę pod nim położono w 2009 r., a kadłub zwodowano cztery lata później – za prezydentury Obamy. Do służby przyjmie go kolejny demokrata, który nastał po kadencji republikanina. Trudno o lepszy symbol kontynuacji. Można by zatem rzec, cytując Remarque’a, że na Zachodzie bez zmian. Stany nie zamierzają rezygnować z roli dominującej potęgi militarnej.

—–

Nz. USS Gerald R. Ford (CVN 78) w trakcie testów/fot. domena publiczna, Erik Hildebrandt, U.S. Navy.

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 28/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Katastrofa

Rozmowa z gen. Mieczysławem Gocułem, byłym szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

Czy Polska jest wiarygodna w natowskiej układance?
– Nie. Dziś bycie z nami w jednym teamie to obciach. Takie stwierdzenia padały z ust moich kolegów z sojuszniczych armii.

Czym im podpadliśmy?
– Pamięta pan, co się wydarzyło w grudniu 2015 r.?

Ludzie Antoniego Macierewicza włamali się do Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO. Szukali teczek personalnych wojskowych specsłużb. Oficjalnie chodziło o zabezpieczenie ważnych sojuszniczych danych. Szefostwo CEK – twierdzono – miało podejrzane kontakty z Rosjanami. Bzdura, zmiażdżona później przez sąd.
– Ale konsekwencje były daleko idące. Idea Regionalnego Centrum Analiz Wywiadowczych w Polsce zrodziła się przed szczytem NATO w Warszawie. Miały w nim powstawać analizy dotyczące flanki wschodniej. Projekt był międzynarodowy – dane dostarczaliby Amerykanie, kraje basenu Morza Bałtyckiego, nie wykluczano współpracy z Ukrainą. Było ogromne zainteresowanie sojuszników i wstępna akceptacja dowódcy sił NATO w Europie. Po włamaniu wszystko prysło. „To, co się stało, jest bez precedensu. Przestaliście być wiarygodni”, słyszałem.

Słowacy zgodzili się na tę akcję. Mówił o tym Macierewicz.
– Skąd! Zadzwonił do mnie mój słowacki odpowiednik z pytaniem, co się dzieje. „Nie wiem”, odparłem. Ja, szef Sztabu Generalnego WP, o sprawie dowiedziałem się z mediów. Gdy zaraz potem pojechałem do Brukseli na posiedzenie Komitetu Wojskowego NATO, obstąpili mnie wszyscy uczestnicy inauguracyjnej kolacji. „Mieczysław, co jest?”, byli wyraźnie zaniepokojeni. Wziąłem kieliszek, zastukałem, prosząc o uwagę. „W Polsce jest dobrze i będzie jeszcze gorzej”, zażartowałem, choć nie było nam do śmiechu.

Od tamtych wydarzeń minęło ponad pięć lat.
– Naszym kluczowym sojusznikiem są Stany Zjednoczone. Pomińmy nieszczęsną prezydenturę Trumpa i skupmy się na fakcie, że dziś mamy do czynienia z powrotem demokratów. W USA rządzi człowiek, który dwa razy był wiceprezydentem u Obamy. I może nie zajmował się współpracą amerykańsko-polską, ale w jego otoczeniu są ludzie, którzy doskonale te relacje pamiętają. U nas takiej pamięci nie ma, bo zerwano ciągłość, brakuje świadomości instytucjonalnej…

…ludzi z odpowiednim kapitałem wiedzy się pozbyto.
– Otóż to. Tymczasem nie tylko wydarzenia z ostatnich miesięcy sprawiają, że ocenia się nas jako mało wiarygodnych czy wręcz zupełnie niewiarygodnych. Wciąż na polsko-amerykańskich relacjach ciążą historie z nieodległej przeszłości.

Proszę podać jakiś przykład.
– Spotkanie Macierewicza z Ashtonem Carterem, sekretarzem obrony. Minister bierze do ręki jakiś dokument i mówi: „Oto deklaracja naszego udziału w koalicji anty-ISIS”. Carter zaskoczony, ja zaskoczony, bo na oczy tego kwitu nie widziałem. Ale OK, jest wola polityczna, będziemy działać. Mijają dwie godziny, dochodzi do spotkania plenarnego przedstawicieli 58 krajów. W naszym imieniu występuje wiceminister obrony Tomasz Szatkowski i już o deklaracji nie wspomina, skrzętnie przemilczając wcześniejsze zapowiedzi przystąpienia do koalicji.

Macierewicz blefował – po co?
– Z sobie tylko znanych powodów. Widziałem Cartera, był wściekły. I teraz ludzie z tamtych czasów wracają do amerykańskiej administracji. Jak my wyglądamy w ich oczach?

A w niemieckich? To drugi tradycyjny sojusznik III RP.
– Ech… Spotkanie ministrów obrony NATO, Macierewicz zwraca się do Ursuli von der Leyen: „Nie będzie współpracy wojskowej między naszymi krajami, póki nie załatwicie sprawy mniejszości polskiej w Niemczech. Bo od czasu Goebbelsa żeście nie zrobili nic”. I wstaje od stołu. Von der Leyen pyta, czy to oficjalne stanowisko rządu RP. „Nie jest, ale będzie”, słyszy. Widziałem się z nią tuż po tym, przy wyjściu z holu głównego kwatery. Było mi wstyd, zwłaszcza że minister mówił o jakimś wydumanym problemie. Dziś pani von der Leyen jest w Unii Europejskiej numerem jeden.

Numerem dwa wśród naszych europejskich sojuszników była do niedawna Francja.
– I znów – co było, nie minęło. Tuż po zerwaniu kontraktu na caracale spotkałem się z francuskimi generałami. W ich ocenie nasza wolta sama w sobie nie była zła. Kontrakty się zrywa. Ale nie w takich okolicznościach, twierdząc, że caracale to złe śmigłowce. Nie szuka się nieprawdziwego argumentu. „Kiedyś będziecie musieli za to zapłacić. Musi was zaboleć, tak jak nas zabolało”, mówili z żalem Francuzi.

Nieco później wycofaliśmy się z wielonarodowego projektu zakupu i utrzymania floty samolotów do tankowania w powietrzu.
– Holenderska minister obrony przyjechała na szczyt NATO w Warszawie i w przededniu podpisania dokumentów w sprawie MRTT (Multi Role Tanker Transport – typ samolotów transportowo-tankujących – przyp. MO) Macierewicz poinformował ją, że my się wycofujemy. „Chyba pan żartuje, panie ministrze. Pięć lat współpracy i nic?”, dopytywała. Sam tego nie rozumiałem. Jak można było zaprzepaścić tak ogromny wysiłek wielu lat w ciągu kilku miesięcy? Przecież MRTT jest dla nas. Dwa-trzy rosyjskie uderzenia na lotniska i nie mamy naszych F-16. W początkowym etapie konfliktu należy więc je przebazować poza granice kraju, może do Niemiec. Maszyny, by wykonać zadania i wrócić do Niemiec, muszą być tankowane w powietrzu. Tak samo wspierające nas francuskie, hiszpańskie, niemieckie czy belgijskie samoloty. A myśmy z tego programu wystąpili.

Państwa bałtyckie nas potrzebują, więc może tam, choćby i na wyrost, cieszymy się wiarygodnością?
– Nie ma takiej opcji. Nawet Rumunia, mimo wielokrotnie udzielanego wsparcia, nie widzi w nas większego brata.

My zaś zbliżamy się do Turków. Ostatnio kupiliśmy u nich bezpilotowce.
– Porażka. Jak można było zapomnieć, że rok temu Turcja odmówiła ratyfikowania planów operacyjnych dla Polski?

Z tymi planami zawsze był kłopot, bo ich podpisanie to zarazem deklaracja pomocy, z której potem trzeba by się wycofywać przed kamerami – czego żaden rząd nie lubi.
– Ale nikt nigdy nie odmówił ich podpisania. Nawet jeżeli któryś kraj był niechętny, wyrażano to w ramach wewnętrznej debaty. Turcja tymczasem ogłosiła wszem wobec: „Polacy, bujajcie się”. A my idziemy do nich kupować uzbrojenie.

Mariusz Błaszczak mógł się kierować nieco inną logiką, ale przecież ma wojskowych doradców. Któryś z generałów mógł mu powiedzieć: „Pas, nie warto, nie należy”.
– Ludzie, którzy mieli warsztat, potrafili ocenić działania ministra, zostali wycięci. Po latach obserwacji dochodzę do wniosku, że powodem czystek w armii były brak zaufania i troska, by kadra nie patrzyła na ręce politykom, nie wyciągała na wierzch ich błędów.

Miernotami łatwiej się zarządza.
– Wielu dowódców jest wdzięcznych za generalskie awanse, więc nie powie „nie” nawet w obliczu największych głupot i niegodziwości. Co jest kolejnym przyczynkiem do rozmowy o wiarygodności. Kiedyś, gdy do stołu siadało 28 szefów obrony, wszyscy byli po najlepszych uczelniach w USA, Wielkiej Brytanii, Kanadzie czy Niemczech. Rozmawialiśmy tym samym językiem, mieliśmy ten sam potencjał intelektualny.

Dziś mamy generałów po zaocznym, czterotygodniowym kursie…
– Macierewicz wprowadził takie szkolenie. Z 12 oficerów na zajęcia do sztabu przychodziło czterech. A i tak wszyscy zostali generałami. Podczas jednej z ceremonii w Belwederze prosi mnie wiceminister obrony: „Niech mi pan coś powie o każdym z nowych generałów”. Znałem dwóch. Do noszenia wężyków trzeba mieć odpowiednie kompetencje, wielu nominowanych po 2015 r. ich nie ma. Efektem jest nasza niezdolność do realizacji zadań obronnych.

Sądząc po skutkach, politycy albo współpracują z obcym wywiadem, albo kieruje nimi głupota i niewiedza.
– Pamiętam ostatnie chwile Antoniego Macierewicza i przyjazd do Polski szefa NATO Jensa Stoltenberga. Założyłem się wówczas z kolegą o skutki tej wizyty. Stoltenberg spotkał się z prezydentem i premierem, pominął ministra. W mojej ocenie zażądał, żeby został on usunięty. I Macierewicz poleciał. Ministrowie obrony mają dostęp do planowania nuklearnego, do największych sojuszniczych tajemnic. Nie ma tam miejsca dla ludzi, którym się nie ufa. Nie wiem, na ile ustalenia Tomasza Piątka są trafne, wiem, że Macierewicz nie zdecydował się na sądowe dowiedzenie swojej niewinności. Wiem też, że gdybym stał po stronie przeciwnej, miał zaszkodzić Polsce, robiłbym dokładnie to, co zrobiono w armii w ostatnich latach. Nic więcej. I pewnie byłbym już Bohaterem Federacji Rosyjskiej.

Głupota i niewiedza nie wykluczają jednak motywów czysto politycznych.
– Jasna sprawa. Kupienie bezpilotowców to efektowne posunięcie. Nie widzę tu pilnej potrzeby operacyjnej, bo nasi żołnierze nie realizują zadań bojowych poza granicami kraju, w których istnieje konieczność wykorzystania takiego sprzętu. Ale widzę pilną potrzebę polityczną – chęć pokazania elektoratowi, jak bardzo troszczymy się o wojsko. Tyle że skutki mogą być dramatyczne. Zwrotem ku Turcji, która – przypomnę – jest w NATO na cenzurowanym, rozdrażniliśmy Amerykanów. Znam procedury i obawiam się, że jeśli będziemy nadal taką politykę uprawiać, Kongres może cofnąć zgodę na sprzedaż F-35 do Polski.

No tak, Turcji ostatecznie F-35 nie sprzedano.
– A kolejka po te maszyny jest długa. My zaś możemy Kongresowi podpaść także na innym polu. USA sprzedają sprzęt wysokiej technologii krajom demokratycznym. Polska już takim państwem nie jest. Nie mamy trójpodziału władzy, łamiemy konstytucję, nie przestrzegamy wyroków, nie tylko sądów krajowych, ale i międzynarodowych. Amerykanie nie będą wiecznie patrzeć na to przez palce. Drażnijmy ich, a okaże się, że poza Turcją jeszcze tylko Putin będzie mógł nam coś sprzedać.

Mamy jeszcze własny przemysł.
– A ja mam przekonanie graniczące z pewnością, że w latach 2016-2018 nastąpiła nieuzasadniona pomoc publiczna dla podmiotów krajowego przemysłu obronnego. Rzędu kilku miliardów złotych. Zgodnie z prawem Unii Europejskiej nieuzasadniona pomoc winna zostać zwrócona do budżetu państwa. Polityk, który by o to zabiegał, nie dostałby głosów pracowników przemysłu obronnego. Byłby ich wrogiem, niezależnie od barw politycznych. Nie ma więc chętnych do podjęcia tematu.

Na czym ta pomoc polegała?
– Na przeszacowywaniu, o prawie 100%, wartości kontraktów między MON a zbrojeniówką. I żeby jeszcze te pieniądze szły na realną produkcję… W zarządach spółek Polskiej Grupy Zbrojeniowej w 2015 r. było 100 osób. Dziś, według mojej wiedzy, ok. 300. Trwonimy publiczne pieniądze na synekury dla ludzi z politycznego układu.

To także cena za spokój. Jakoś nie widzę strajkujących pracowników zbrojeniówki na ulicach Warszawy.
– Dziwne, prawda? 60% wydatków na zbrojenia idzie za granicę, zyski z eksportu nie przekraczają nawet 400 mln zł, a branża jakoś sobie radzi. Trzyma głowę tuż nad powierzchnią wody, ale nie tonie.

A ma szansę się wybić? Opierając się na realnych kompetencjach, nie na zyskach z politycznej renty.
– Jeżeli za rządu PiS sześciokrotnie zmienia się prezes PGZ, to czy możemy mówić o jakiejś strategii rozwoju?

Jeśli byłaby kontynuacja…
– Ale jej nie ma. Każdy przychodzi z jakąś inną wizją, a i tak kończy się na pomyśle wzięcia przemysłu na garnuszek MON. To pierwsza sprawa. Druga – nie jesteśmy konkurencyjni. Nie byliśmy i nie będziemy. Jakość elementów uzbrojenia wykonywanych przez nasz przemysł obronny jest mierna. Nie mamy wysokiej technologii. Mimo że wydajemy na rozwój i wdrożenia niemałe pieniądze, efekty są byle jakie. Weźmy program „Płaskonos” (wabików przeciwtorpedowych – przyp. MO). Swego czasu projekt otrzymał nagrodę za najlepszą pracę badawczo-rozwojową, ale Marynarka Wojenna odmówiła przyjęcia sprzętu na wyposażenie. Bo prace trwały 12 lat i końcowy produkt był już przestarzały.

Na rynku cywilnym jest 17 przyzwoitych politechnik.
– Ale one nie współpracują z przemysłem obronnym. Rektorzy nie mają pojęcia, czego potrzebuje wojsko, armia nie wie, jakie są możliwości bazy badawczo-rozwojowej.

Dać uczelniom granty i sprawa załatwiona.
– To nie takie proste. Rektorów nie wybierają politycy. Uczelnie są niezależne, trudno się przy nich obłowić, wstawić „swoich”, którzy uszczknęliby coś z grantowych środków. Lepiej przekierować pieniądze do ośrodków badawczo-rozwojowych przemysłu. Praca w nich wre, a efektów nie widać. Po latach wojsko dostaje demonstrator technologii. Prototyp nas interesuje, a nie demonstrator z drewna wystrugany.

Od czegoś trzeba zacząć (śmiech).
– Najlepiej od założeń polityki zbrojeniowej. Zna je pan?

Nie znam.
– Bo nie istnieją, choć mamy cały departament polityki zbrojeniowej. W efekcie każdy sobie rzepkę skrobie. Przemysł robi coś, czego wojsko nie potrzebuje. Produktów potrzebnych nie robi wcale – albo robi kiepskie. W 2007 r. byłem w Izraelu, zaczynaliśmy się rozglądać za bezpilotowcami. I gospodarze mówią tak: „Macie kompetencje, żeby budować samochody do przewozu bezpilotowców, nic więcej”. W państwowym przemyśle dotąd niewiele w tej kwestii się zmieniło.

Czyli, tak czy inaczej, musimy kupować.
– Musimy. Nie krytykuję zakupów w USA, bo mają tam najlepszą technikę. Krytykuję to, że za zakupami nie idzie offset. Brak offsetu to brak dostępu do nowoczesnych technologii, brak nowoczesnych technologii to śmierć dla przemysłu obronnego.

Wyprodukuje się karabinki dla WOT i jakoś to będzie.
– Kolejny przykład marnotrawstwa i gry na utratę sojuszniczej wiarygodności.

Tak nisko pan ceni sztandarowy projekt PiS w dziedzinie obronności?
– Eksperyment pt. Wojska Obrony Terytorialnej tylko do 2019 r. kosztował nas 8 mld zł. Nie licząc środków na pozyskanie infrastruktury dla nowo powołanych jednostek, czyli dodatkowych setek milionów. Sam pomysł z wykorzystaniem entuzjazmu młodzieży dobry, wykonanie znacznie gorsze.

Jak to u nas. Pytanie, czy chcieliśmy dobrze.
– W 2016 r. spotkałem się w Madrycie z szefami obrony państw wchodzących w skład Eurokorpusu. Mój niemiecki odpowiednik zagaja: „Słyszałem, że budujecie nowy rodzaj sił zbrojnych”. „No tak, Wojska Obrony Terytorialnej, wiesz, o co chodzi… 53 tys. żołnierzy”, mówię. Niemiec kiwa głową, więc i ja pytam, co u nich. „My też budujemy nowy rodzaj sił zbrojnych – wojska cybernetyczne, 13 tys. specjalistów”. No i sam pan widzi – z jednej strony, nieco trywializując, dzida, z drugiej, nowoczesne narzędzie w odpowiedzi na realne zagrożenia.

Obrony terytorialnej nie wymyślił Macierewicz, istniała zawsze.
– Na czas wojny. Trzeba było lepiej i więcej szkolić rezerwistów, a nie tworzyć WOT w obecnej strukturze, z własnym dowództwem i dowództwami brygad w czasie pokoju. Jedyną realną wartość dodaną tej formacji stanowią bataliony OT. Idą tam świetni ludzie, mający własne ambicje i aspiracje zawodowe. Niestety, dziś sprowadzamy ich do roli sprzątaczy, pomocników, dyrygujących kolejkami. Nie ma to nic wspólnego z obroną terytorialną, z siłami zbrojnymi. Nie dziwią mnie nawet doniesienia o rzekomych planach użycia WOT do tłumienia manifestacji Strajku Kobiet. Pomysł o podobnym zabarwieniu słyszałem już z ust ministra, co było przerażające.

Obrona terytorialna stała się wizytówką armii. Trafiają tam nowe mundury, sprzęt, uzbrojenie.
– Na miłość boską, mamy tysiące karabinków AK gotowych do użycia w ramach szkolenia. A my kupujemy 50 tys. grotów. A co z AK? Pod gąsienice czołgów je rzucimy? Przekazanie grotów WOT to marnowanie pieniędzy. Po roku czy dwóch latach szkolenia ten sprzęt nie będzie się nadawał do użycia w czasie wojny.

WOT miały nasycić pole walki patriotyzmem – stąd weekendowe szkolenia strzeleckie.
– A w ramach walki z pandemią zostały sprowadzone do roli obrony cywilnej. To świetna robota, ale nie ma w niej miejsca na karabin, na szkolenie wojskowe.

Państwo potrzebuje WOT do reagowania kryzysowego.
– Na terenie kraju? Nie. Plany reagowania kryzysowego opierają się na potrzebach zgłaszanych przez wojewodów. Zapotrzebowanie w skali kraju przez lata utrzymywało się na poziomie 10 tys. żołnierzy. Jednej dziesiątej wojsk operacyjnych. I dotyczyło sprzętu, którego WOT i tak nie mają.

To dlaczego wszędzie widzimy „wotników”?
– Bo mamy do czynienia z ogromną promocją obrony terytorialnej. To projekt z zakresu marketingu politycznego, nic więcej. Armia nie potrzebuje WOT, dla których nie określono miejsca, roli ani zadań w systemie obronnym państwa. Sojusz też ich nie potrzebuje. Ci żołnierze nie wyjadą na misje, nie zwiększą naszych zdolności ekspedycyjnych, do utrzymywania których zobowiązuje nas art. 5 traktatu północnoatlantyckiego. Nie wnoszą także znaczącego wkładu we własny potencjał obronny, zgodnie z art. 3 traktatu.

Dlaczego?
– W WOT, z braku chętnych, obniżono kryteria zdrowotne. W efekcie mamy dziś w siłach zbrojnych dwa rodzaje żołnierzy: zdolnych do służby wojskowej i zdolnych do służby w obronie terytorialnej. Tych drugich nie wyślemy w świat. A i w kraju żołnierze powinni mieć walory zdrowotne adekwatne do wymogów współczesnego „pola walki”.

Politycy robią z wojskiem, co chcą. Czy ktoś tam w ogóle dowodzi?
– Szef sztabu ma kompetencje, ale nie ma narzędzi. Obecna władza próbowała zmienić system dowodzenia. Podporządkowano szefowi sztabu dowództwa rodzajów sił, dowództwo generalne i operacyjne. Masa nowych podwładnych, mnóstwo nowych kompetencji – i żadnego dodatkowego etatu. Szef sztabu kieruje wojskiem, gdy jest na miejscu. Po wyjściu z pracy jego możliwości się kurczą, ponieważ nie dysponuje własną dyżurną służbą operacyjną lub innym organem dowodzenia. Oczami i uszami, wyposażonymi w kompetencje do podejmowania decyzji w jego imieniu. Dziś u pierwszego żołnierza Rzeczypospolitej mamy kilkuosobową, nieetatową Dyżurną Służbę Operacyjną. Nieetatową, powtórzę. To czyste szaleństwo. Mało tego, prezydent zdecydował, że na czas wojny naczelnym dowódcą będzie właśnie szef Sztabu Generalnego, ale sztab nie ma własnego dowództwa ze strukturą organu dowodzenia naczelnego dowódcy.

Kto mu je wystawi w razie W?
– Dowództwo operacyjne, które na co dzień ma własnego dowódcę.

Czyli szef SG nie pracuje bezpośrednio z ludźmi, którzy w czasie wojny mają być jego najbliższymi współpracownikami. Przecież to paranoja.
– Żeby jedyna. Minister nie ma merytorycznych kompetencji do dowodzenia, ale WOT podlega bezpośrednio jemu. Szefowi sztabu nic do tej formacji, formalnie dopóki proces jej budowy nie zostanie zakończony. Zwróćmy też uwagę na obłożenie obowiązkami szefa sztabu. W przypadku wojny ma być naczelnym dowódcą, doradcą ministra obrony, doradcą prezydenta, szefem Sztabu Generalnego czasu W, wchodzi poza tym w skład Komitetu Wojskowego NATO.

Trochę dużo jak na jedną głowę.
– Za dużo.

Kilka miesięcy temu, w trakcie ćwiczeń strategicznych „Zima” zakwestionowano kompetencje szefa SG. Jeden z moich rozmówców nazwał to puczem. Po jednej stronie stanął szef sztabu, po drugiej dowódca generalny. Gdzieś tam trwała obrona Rzeczypospolitej – szczęście, że na mapach, a nie w realu – a w naczelnym dowództwie toczyła się wojna o to, kto ma dowodzić.
– Wprowadzenie drugiego czterogwiazdkowego generała (w osobie dowódcy generalnego – przyp. MO) stworzyło dualizm. Sytuację, która w wojsku nie powinna się wydarzyć. Armia to jedność i jednoosobowość. Jedność oznacza, że działamy w myśl jednego zamiaru wspólnie, jednoosobowość to hierarchiczność dowodzenia. A myśmy to zburzyli i teraz się dziwimy, że na światło dzienne wychodzą takie kwiatki.

Potencjał obronny państwa składa się z sił zbrojnych, dyplomacji, przemysłu obronnego i służb. Może chociaż te ostatnie są coś warte?
– Proszę sobie przypomnieć 6 maja 2016 r. Minister obrony zabiera głos z trybuny sejmowej i mówi o dokumencie ściśle tajnym. Sam fakt istnienia takiego dokumentu jest ściśle tajny, a on opowiadał o jego treści. Omawiał proces modernizacji, oczywiście w typowej dla siebie, oskarżycielskiej retoryce. I nie spotkały go żadne konsekwencje. Bo służby już wtedy nie istniały. Wojskowy wywiad i kontrwywiad zajmowały się wyłącznie katastrofą smoleńską. Poszukiwaniem śladów wybuchu i innych rzekomych niegodziwości. Patrząc na to, jak dziś rozgrywają nas Rosjanie, wiem, że niewiele się zmieniło.

Czy jakiś element sił zbrojnych jest w stanie efektywnie realizować postawione przed nim zadania?
– W moim przekonaniu pojedyncze brygady, bo nawet nie dywizje. Jeżeli dywizja międzynarodowa ma sztab liczący 280 osób, a w sztabie polskiej dywizji mamy niewiele ponad 100 – to jak tu mówić o efektywnym dowodzeniu? Nikt nie chciał rozmawiać o tym, żeby zbudować dowództwo dywizji z prawdziwego zdarzenia – i mamy, co mamy.

Poza nami samymi kto jest dla nas największym zagrożeniem?
– Przesada w mówieniu o wyimaginowanym zagrożeniu sprzyja paranoi. Dlatego apeluję, by powściągać się w opowieściach o czyhających na nas Rosjanach. Długoterminowo to nie Putin jest naszym zmartwieniem, ale to, co po nim nastąpi. Musimy mieć świadomość, że jeśli w Rosji dojdzie do jakiejś rewolucji – a z historii wiemy, że to możliwy scenariusz – będziemy mieć na granicach Polski realne zagrożenie militarne, miliony uchodźców. Trzeba się do tego przygotować, podobnie jak to robiliśmy w początkowej fazie konfliktu na Ukrainie. Na flance wschodniej to niestabilność systemów politycznych jest większym zagrożeniem niż zgromadzony tu potencjał, choć tego drugiego nie należy ignorować. Rosja to mocarstwo nuklearne, zagrożenie nie tylko w skali lokalnej, ale również regionalnej i globalnej. Błędne jest przekonanie, że względny pokój w tej części globu był dany raz na zawsze. Flanka wschodnia NATO pozostanie na długi czas stykiem płyt tektonicznych odmiennych cywilizacji, kultur i wartości, z całą gamą nieprzewidywalnych zagrożeń.

Wojna już się toczy – w cyberprzestrzeni.
– I będzie się toczyła. I możemy się czuć zaniepokojeni, bo realizacja polityki zagranicznej Federacji Rosyjskiej odbywa się przy użyciu narzędzi militarnych. Była Gruzja, jest Ukraina, w perspektywie średnioterminowej nie wykluczam aneksji Białorusi. Ale Polsce, póki pozostaje w NATO i Unii Europejskiej, nie grożą rosyjskie czołgi. Musimy więc powalczyć o naszą wiarygodność w obu organizacjach i konsekwentnie budować własny potencjał. Ze świadomością, że każdy zaniechany rok w modernizacji to cztery-pięć lat odrabiania zaległości. Pamiętam 2008 r. i kryzys skutkujący obcięciem wydatków obronnych o kilka miliardów złotych. Parę lat trwało, nim udało się wrócić na właściwe tory.

Planowane zwiększenie wydatków na wojsko z 2 do 2,5% PKB ma w tym kontekście znaczenie?
– Nie ma najmniejszego. Ważna jest ciągłość modernizacji, pewność środków finansowych i planowanie właściwe do potrzeb. I niech politycy zdecydują o priorytetach, ale, na miłość boską, niech nie zastępują struktur wojskowych w planowaniu. Bo nic dobrego z tego nie wychodzi. Zbudowaliśmy obronę terytorialną, która nigdy nie będzie gotowa do przerzutu, bo taka jest jej istota. Tyle że w tym celu ogołociliśmy jednostki operacyjne z kadry, obniżając ich zdolności ekspedycyjne. Sojusznicy to widzą i dają do zrozumienia, że nie chcą już za Polskę umierać. Bo Polska pokazuje, że nie chce umierać za innych.

—–

Nz. Symulowany atak jednostki pancernej, wspierany przez śmigłowce szturmowe. Scenariusz rodem z lat 70., rozgrywany na ćwiczeniach sprzed kilku lat. Na 40-letnim sprzęcie…/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 27/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Post-wojna

Powoli zapominamy o kolejnym przesileniu, do jakiego doszło na Bliskim Wschodzie w maju br. Zgodnie z logiką izraelsko-palestyńskiego, czy szerzej, żydowsko-arabskiego konfliktu, strony weszły teraz w fazę wyciszenia, co skutkuje mniejszym zainteresowaniem opinii publicznej sytuacją w „ziemi świętej”. Jeśli nic się nie zmieni, za kilka lat znów dojdzie do gwałtownej eskalacji, której towarzyszyć będzie wzmożona uwaga świata. Owo selektywne, okresowe zainteresowanie sprzyja myśleniu o potyczkach Palestyny i Izraela w kategoriach nihil novi. Ot, znów się piorą – tak jak prali się przed laty, i jak prać się będą jeszcze długo w przyszłości. Tymczasem kilka tygodni temu w Strefie Gazy i nad izraelskimi miastami rozegrało się coś, co zasługuje na miano post-wojny. Konfliktu, w którym autonomiczne systemy uzbrojenia i analizy danych, odegrały ważniejszą rolę niż ludzie. Parafrazując słynne Churchillowskie stwierdzenie: jeszcze nigdy w historii naszego gatunku maszyny nie uczyniły tak wiele, tak licznym, bez decydującego udziału człowieka.

Umiejętna kombinacja

To nie państwo posiada armię, tylko armia własne państwo – mówi się czasem o Izraelu. Żartem, choć trudno oprzeć się wrażeniu wyjątkowej trafności tego spostrzeżenia. Wojskowi z innych krajów z zazdrością spoglądają na Jerozolimę. Nigdzie indziej wojsko nie ma tak wysokiego odsetka przeszkolonych rezerw, rzadko gdzie cieszy się tak dużym budżetem (zarówno proporcjonalnie do całości PKB, jak i w liczbach rzeczywistych) oraz społecznym szacunkiem. Izrael to kraj, który z bezwzględnej ochrony swoich obywateli uczynił kościec państwowej ideologii, niemal religię – pozycja armii to jedno z oblicz tego zjawiska. Jego źródeł należy upatrywać we wrogim, a w najlepszym razie nieprzychylnym sąsiedztwie, oraz w doświadczeniu Zagłady, do dziś objawiającym się społecznie dziedziczoną traumą. Taki stan rzeczy ma również wymiar czysto technologiczny – w maju zobaczyliśmy w akcji system antyrakietowy, znany jako „Żelazna kopuła”. Chroni on całe miasta, ale w jego wersje mini wyposaża się nawet pojedyncze wozy bojowe. To nie armata czy właściwości jezdne, a poziom ochrony załóg czyni izraelskie Merkavy najlepszymi czołgami na świecie.

Skutki widać w liczbach. Podczas majowych zmagań zginęło 254 Palestyńczyków, a blisko 1900 zostało rannych. Śmierć poniosło również 13 Izraelczyków, 355 raniono. Dysproporcja ogromna, ale wcale nie musiała taka być, wziąwszy pod uwagę fakt, że podczas 11 dni konfliktu Hamas wystrzelił na Izrael ponad 4 tys. rakiet. Zakładając – w oparciu o izraelskie źródła – że 80% z nich nie stanowiło zagrożenia, upadły bowiem na terenach niezamieszkałych, każdy z pozostałych 800 pocisków mógł zabić i ranić od kilku do kilkudziesięciu osób. Historycznie patrząc, nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Wszystkie izraelsko-arabskie konflikty po 1948 r. kończyły się dużo większymi stratami Arabów. O ile w przypadku zmagań żydowsko-palestyńskich przyczyny leżały w dramatycznej różnicy potencjałów, o tyle w wojnach międzypaństwowych (sześciodniowa, Jom Kippur), Egipcjanie, Syryjczycy czy Jordańczycy mieli dość atutów, by odnieść zwycięstwa. Przegrywali, i ginęli, w starciu z umiejętną kombinacją lepszej motywacji, wyszkolenia i technologii. Z biegiem czasu ta ostatnia zaczęła odgrywać coraz większą rolę – czego ucieleśnieniem stała się wspomniana „Żelazna kopuła”. Ale nie tylko.

Testy przeciążeniowe

Izrael jest 15 razy mniejszy od Polski. Całe jego terytorium znajduje się w zasięgu rakiet działającego w Strefie Gazy Hamasu. W zależności od dystansu dzielącego żydowskie osiedla od Gazy, ich mieszkańcy mają od 15 s. do 1,5 min. na schronienie się w razie ostrzału. To czas, który „wyszarpała” dla nich „Żelazna kopuła” – gdyby bazować na wizualnej obserwacji, osoby przebywające w rejonie ataku dowiadywałby się o nim post factum (po pierwszej eksplozji). Pasywna część systemu składa się ze stacji radarowych i centrów dowodzenia, które wykrywają start rakiet, obliczają ich trajektorię i punkty uderzenia. „Kopuła” współpracuje z systemem ostrzegawczym dla ludności – na podstawie płynących z niej informacji, sektorowo uruchamiane są syreny alarmowe. Alarm rozlega się także w telefonach komórkowych osób przebywających w zagrożonych rejonach – za sprawą obowiązkowej aplikacji. Aktywna część systemu to baterie antyrakiet „Tamir”. Każda z nich składa się z 3-4 wyrzutni po 20 antyrakiet. „Tamiry” wystrzeliwane są do celów zmierzających na tereny zamieszkane – dla pewności posyła się po dwa pociski. Początkowo antyrakieta leci kursem zadanym przez centrum dowodzenia, w trakcie lotu ma możliwość samodzielnego manewrowania. Zniszczenie wrogiej rakiety następuje poprzez eksplozję w jej pobliżu. Z uwagi na niesłychanie krótki czas na reakcję, cały proces jest w pełni zautomatyzowany.

„Iron Dome” (ang.) ignoruje rakiety, których trajektorie uzna za niegroźne. Skuteczność w przypadku pozostałych celów waha się od 80 do 90%. „Kopuła” ma niespełna 10 lat, wciąż jest udoskonalana. Składa się z 10 baterii, zdaniem specjalistów, o trzy za mało, by mówić o pełnym pokryciu kraju. Są one co prawda mobilne, lecz – jak wszystko – mają też ograniczoną wydajność. Wyrzutnię po odpaleniu 20 antyrakiet trzeba załadować – czas załadunku to pilnie strzeżona tajemnica izraelskiej armii, ale nawet przy założeniu, że trwa to szybko (kilka minut?), okresowa niezdolność części systemu może mieć znaczenie przy zmasowanym ataku. Intensywność majowej wymiany ciosów dowodzi, że Palestyńczycy próbowali przeciążyć „Kopułę”. Nie zdołali, także z uwagi na jakość własnego arsenału. Ich rakiety mają krótki zasięg, niski pułap lotu, są niekierowane, czyli lecą torem balistycznym, stosunkowo łatwym do wyliczenia. Są za to tanie – i na tym polega ich podstawowa zaleta. Kosztują po kilka tysięcy dolarów, gdy pojedynczy „Tamir” to wydatek rzędu kilkudziesięciu tysięcy (w zależności od źródeł, mówi się o 40-70 tys. dol.). Relacja zysków do kosztów związanych z funkcjonowaniem „Kopuły” wydaje się zatem zaburzona, ale w Izraelu nie ma właściwie dyskusji na ten temat. Przyjmuje się, że straty społeczeństwa i gospodarki i tak byłby wyższe, gdyby odpuścić sobie aktywną ochronę przed rakietami. Zniszczona i uszkodzona infrastruktura, odszkodowania z tytułu śmierci i ran, niewypracowany dochód, koszty leczenia itp. – wydatki szłyby w miliony w przypadku każdej pojedynczej eksplozji. W takim ujęciu „Iron Dome” to po prostu dobra inwestycja.

Medialna pułapka

Równie dobrą inwestycją okazały się prace nad adaptacją sztucznej inteligencji do procesu planowania i przeprowadzania akcji ofensywnych. Armia stworzyła zaawansowaną platformę (w nielicznych publikacjach pojawia się nazwa „Gospel”), „karmiąc” ją danymi z rozpoznania osobowego i technologicznego (elektromagnetycznego, wizualnego, satelitarnego). „Dzięki temu w 50. godzinie walki uzyskaliśmy więcej niż po 50 dniach wojny w 2014 r.” – przyznał anonimowo wyższy rangą oficer Sił Obronnych Izraela (IDF). „Po raz pierwszy sztuczna inteligencja była elementem kluczowym i czynnikiem zwielokrotniającym zdolność bojową w walce z wrogiem” – zapewniał z kolei funkcjonariusz wywiadu. Obie wypowiedzi ukazały się w izraelskich mediach (m.in. w „Jerusalem Post” i na portalu IDF) przed kilkunastoma dniami. Pozornie działo się to, co zawsze – Izrael niszczył tunele transportowe, wyrzutnie rakiet, ich wytwórnie i magazyny, atakował siedziby wojskowych komórek Hamasu i mieszkania jego dowódców. Rzecz w tym, że danych do ataku dostarczały na bieżąco superkomputery. Prowadzona w czasie rzeczywistym analiza zmian terenu, wychwytująca anomalie (choćby ciężarówkę, która nie zwykła pojawiać się w określonym miejscu), pozwalała namierzać mobilne wyrzutnie. Analiza przepływu danych teleinformatycznych ułatwiała lokalizowanie grup bojowników. Te dane, w połączeniu z bazą wiedzy, np. raportami na temat stanu technicznego okolicznych budynków, dawały sposobność bardziej efektywnego doboru amunicji.

Co więcej, sztuczna inteligencja ustalała priorytety, kategoryzując zagrożenia – i to do poziomu pododdziałów. Zasugerowała też… zastawienie pułapki na hamasowców. Do tego celu użyto innej po-nowoczesnej broni – mediów społecznościowych, w których pojawiły się sugestie o mającej nastąpić lada moment fazie lądowej izraelskiej ofensywy. W efekcie dowódcy Hamasu polecili podwładnym skryć się w tunelach, skąd mieli prowadzić działania nękające. Na ten ruch czekała izraelska armia. Obserwując aktywność przy zejściach oszacowano, w których miejscach będą przebywać bojownicy. Było to możliwe dzięki sporządzanej od lat – za pomocą niewielkich dronów oraz satelitów – mapy tuneli, uwzględniającej takie parametry jak głębokość, grubość ścian czy zabudowę na powierzchni. Z takim pakietem wiedzy rozpoczęto 40-minutowy „celowany” ostrzał Strefy Gazy przy użyciu lotnictwa i artylerii. Jak podkreśla IDF, zniszczeniu bądź uszkodzeniu uległy istotne fragmenty sieci. W sumie, w trakcie całego majowego konfliktu, ponad 100 km tuneli. Przy tej okazji zniszczono co najmniej kilkadziesiąt obiektów cywilnych. Niektóre celowo, uznając, że pełnią podwójną rolę. Cywilów informowano z wyprzedzeniem o mających nastąpić atakach – zwykle za pomocą SMS-ów, których wysyłkę koordynowała platforma „Gospel”. Mimo to strat wśród kobiet i dzieci nie udało się uniknąć, co przywodzi nas do wniosku, że post-wojna wciąż pozostaje wojną. Wielką ludzką tragedią…

—–

Nz. Niekierowany pocisk rakietowy systemu Grad. Takich rakiet, często chałupniczej produkcji, używa Hamas/fot. Adam Roik

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 26/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(an)Drony

Zachodnia interwencja w Afganistanie zaczęła się tradycyjnie – od zmasowanych nalotów. Nad głowami terrorystów przelatywały wówczas m.in. potężne B-52, w ładowniach których mieściło się nawet 31 ton uzbrojenia. Pięcioosobowe maszyny działały wedle zasad przetestowanych w czasie II wojny światowej – ich celem było „przeoranie” wskazanego obszaru tak, by nie został kamień na kamieniu. Różnica sprowadzała się do omijania cywilnych obiektów oraz liczby zaangażowanych samolotów – z oczywistych powodów bazy Al-Kaidy i stanowiska talibów nie wymagały podrywania setek bombowców naraz. Od ostatnich dywanowych nalotów, na Wietnam, minęło 30 lat. Co istotne, to właśnie wtedy, na początku lat 70., narodziła się koncepcja wojskowego użycia bezzałogowych aparatów latających. W 2001 r. pomysł miał za sobą „okres niemowlęcy”, a dla przyjętych na stan urządzeń szukano odpowiedniego zajęcia. Pod koniec dekady Afganistan stał się teatrem działań wojennych, na którym drony odgrywały już niezwykle ważną rolę. Wciąż jednak najistotniejsze zadania powierzano zmechanizowanemu piechurowi i tradycyjnemu lotnictwu. Kilka lat później niepozorne samolociki wzięły na siebie niemal cały wojenny wysiłek Zachodu. Tym samym – mimo „ortodoksyjnych” początków – Afganistan zapisze się w historii jako pierwsza wojna dronów.

Złudzenie niskich kosztów

W II połowie 2013 r. pracowałem w prowincji Ghazni jako reporter akredytowany przy polskim kontyngencie wojskowym (PKW). Polacy nie dysponowali uzbrojonymi dronami, jednak dowódca PKW mógł używać amerykańskich maszyn. Z czego korzystał głównie do tropienia i zabijania „kopaczy” – bojowników podkładających miny-pułapki. O skali procederu świadczyły nacięcia na balustradzie w sztabie kontyngentu – każde odpowiadało zabitemu talibowi. Choć nie były oficjalnym zestawieniem, osoba, która je wykonywała, miała dostęp do bieżących raportów. Pierwsze nacięcia, obejmujące okres działalności XIII zmiany PKW, pojawiły się w maju 2013 r. Gdy wyjeżdżałem z Afganistanu pod koniec października, było ich już 80. A mówimy o niedużej strefie odpowiedzialności i małym zgrupowaniu wojsk. Przed pięciu laty rząd USA zdecydował się na publikację danych dotyczących akcji w Pakistanie, Jemenie, Somalii i Libii. Waszyngton przyznał się do blisko 500 ataków w latach 2009-15, w których zabito ponad 2,5 tys. członków „wrogich formacji zbrojnych”. Z raportu wynikało, że śmierć poniosło także 116 cywilów. Pentagon i agencje wywiadowcze nie zgodziły się na ujawnienie informacji na temat użycia bezpilotowców w strefie „aktywnych działań zbrojnych”. Z nieoficjalnych źródeł wiadomo, że spośród 51 tys. poległych w Afganistanie bojowników, 1/3 padła ofiarą dronów.

Większość dronów pozostaje nieuzbrojona, a używa się ich głównie do misji rozpoznawczych. Pod Hindukuszem wykorzystywano je, na przykład, by zajrzeć „do środka” będącej na trasie patrolu wioski. Niemniej to bezpilotowce przenoszące rakiety odpowiadają za wspomniane statystyki. Ich operatorzy nie ginęli – samoloty latające nad Afganistanem obsługiwali „piloci” z baz w Niemczech lub USA. I do tego właśnie sprowadza się podstawowy atut dronów – nie generują kosztów związanych ze śmiercią własnych ludzi. Kilka dekad wstecz opinie publiczne przełykały doniesienia o setkach czy tysiącach zabitych „naszych chłopców”, dziś znacznie mniejsze ofiary mają moc obalania rządów i zmiany polityki. Rzeczywistość szybko zrewidowała założenie o nisko kosztowej naturze wojny z wykorzystaniem uzbrojonych maszyn. Okazało się bowiem, że operatorzy – jakkolwiek oddaleni od „teatrów działań” – wcale nie są wolni od psychicznych skutków zabijania. Czynionego zdalnie, ale przez to z większym rozmysłem, poprzedzonego często długim czasem śledzenia celu, co nie ułatwia jego dehumanizacji. Oglądanie efektów ataku, zwłaszcza gdy nie udało się uniknąć cywilnych ofiar, tylko potęgowało traumę. Obecnie więc wszystkie państwa posiadające rozbudowane floty dronów, mają i wdrażają kolejne procedury pozwalające na lepsze unikanie PTSD wśród personelu obsługującego podniebnych zabójców (krótsze dyżury, podział obowiązków i odpowiedzialności, częstsze badania psychiatryczne itp.).

Dramatyczny poziom „udronowienia”

Dron to tylko pozornie prosty samolocik. Mówimy o maszynie, która musi działać niezależnie od pory dnia i warunków atmosferycznych (śnieg, deszcz, wiatr), zarówno na niskim, jak i na wysokim pułapie. Przewidzianej do wielogodzinnego utrzymywania się w powietrzu, także w sytuacji utraty łączności i braku możliwości sterowania przez operatora. Istotą drona jest prowadzenie precyzyjnej obserwacji, przy użyciu wysokiej klasy kamer i oprogramowania zdolnego w czasie rzeczywistym do analizy obrazu i „wyłuskania” niezbędnych informacji. A przy tym wciąż musi to być urządzenie względnie proste w obsłudze i łatwe do naprawienia – nawet gdy doposażymy je w systemy uzbrojenia. Gotowe do użycia w kilka-kilkanaście minut, bezgłośne, trudne do wykrycia. Ostatecznie więc będące „dzieckiem” zaawansowanych technologii, obejmujących wiedzę z zakresu elektroniki, łączności, materiałoznawstwa i wielu innych. Nic dziwnego zatem, że tylko nieliczne kraje są dziś w stanie zbudować pełną paletę bezpilotowców – od mikro-dronów niepostrzeżenie zaglądających w okno – wykorzystywanych przez policje i służby specjalne – po potężne maszyny o międzykontynentalnym zasięgu, przygotowane do przenoszenia półtorej tony uzbrojenia. Przykładem tego drugiego jest amerykański MQ-9 Reaper, którego skrzydła mają rozpiętość 20 m, a pełna masa startowa sięga niemal pięciu ton. Od 2019 r. dwie takie maszyny stacjonują w Mirosławcu, jako część amerykańskiego kontyngentu w Polsce.

Mirosławiec miał być „stolicą” polskich bezzałogowców. Przez lata z szumnych zapowiedzi pisowskich ministrów obrony niewiele wynikało (co nie przeszkadzało Amerykanom w korzystaniu i rozbudowie ich części bazy). Choć na godle tamtejszej jednostki umieszczono drona z podwieszonymi rakietami, sprzętu tej klasy wojskowi nie otrzymali. 12. Baza Bezzałogowych Statków Powietrznych ma na stanie jedynie Orbitery, wyprodukowane w Izraelu aparaty rozpoznawcze. Doskonale ilustruje to poziom „udronowienia” Wojska Polskiego, który – mówiąc wprost – jest dramatycznie niski. Armia dysponuje kilkudziesięcioma niedużymi aparatami szczebla taktycznego – obok izraelskich, są to również polskie FlyEye, wyprodukowane przez WB Electronics. Ma też do dyspozycji kilkaset sztuk bezzałogowców-samobójców. Ten ostatni produkt o nazwie Warmate – fachowo określany mianem „amunicji krążącej” – był swego czasu oczkiem w głowie Antoniego Macierewicza. Dlatego pierwszym użytkownikiem tego uzbrojenia stały się Wojska Obrony Terytorialnej. Co znamienne, słabość WP wcale nie wynika z zapóźnienia rodzimego przemysłu. Państwowa Polska Grupa Zbrojeniowa faktycznie nie ma w tej chwili odpowiedniej oferty, ale prywatny WB Electronics od lat pracuje nad udanymi konstrukcjami, wspomniany już system Warmate eksportując na Ukrainę, do Zjednoczonych Emiratów Arabskich i… Turcji. Prawdą jest, że do tej pory nie opracowano polskiego bezzałogowca o operacyjnym zastosowaniu (mającego co najmniej średni zasięg i zdolnego przenosić rakiety). Rzecz w tym, że MON oczekiwało na gotowy produkt, czego nie sposób zapewnić bez wcześniejszych umów i finansowania prac konstrukcyjnych. Tak to wygląda na świecie, w takich okolicznościach powstawał turecki Bayraktar TB2.

Drony zwiastują zwrot?

Informacja o zakupie bezzałogowców w Turcji spadła na wojsko niczym grom z jasnego nieba. Wydawać by się mogło, że decyzja o pozyskaniu czterech zestawów, każdy po sześć dronów, ucieszy mundurowych, pozwoli bowiem na częściowe wypełnienie istotnej luki. System Bayraktar TB2 kupujemy wraz z uzbrojeniem – kierowanymi laserowo pociskami – a kontrakt obejmuje także mobilne stacje kontroli, radary, symulatory, pakiety części zamiennych, szkoleniowy i logistyczny. Nasze bezzałogowce wreszcie zyskają kły – można by rzec. Ale czy nie będą to zęby popsute? Napięte stosunki Ankary z innymi krajami NATO zmusiły tureckich konstruktorów do opracowania zamienników dla wielu kluczowych elementów dronów, wcześniej bez trudu pozyskiwanych na Zachodzie. Czy są one równie niezawodne i skuteczne, jak chociażby kanadyjskie silniki i głowice elektrooptyczne? MON na ten temat milczy, a Mariusz Błaszczak chwali się kolejnym udanym zakupem sprzętu, który – jak podkreśla – sprawdził się już w warunkach bojowych. I tu znów pojawiają się uzasadnione wątpliwości. Szef resortu obrony ma na myśli zeszłoroczny konflikt azersko-ormiański w Górnym Karabachu. Bayraktary będące na wyposażeniu sił powietrznych Azerbejdżanu rzeczywiście zdziesiątkowały wówczas Ormian. Prezentowane przez Azerów i Turków filmiki z akcji TB2 nie zostały spreparowane. Równie prawdziwe były doniesienia z północnej Syrii, gdzie w lutym ubiegłego roku dronów używali sami Turcy wobec oddziałów rządowej armii syryjskiej. I w tym przypadku TB2 narobiły ogromnych spustoszeń. Rzecz w tym, że ani Ormianie, ani Syryjczycy nie posiadali obrony przeciwlotniczej z prawdziwego zdarzenia. Rosja zaś, którą postrzegamy jako główne zagrożenie, bezbronna w tym zakresie nie jest. Warto wspomnieć, że gdy Syryjczyków w prowincji Idlib wsparli Rosjanie, bezkarne dotąd Bayraktary zaczęły spadać, a armia Assada odzyskała utracone wcześniej pozycje.

Bo być może wcale nie o walory tureckich maszyn chodzi. Nie jest tajemnicą, że polska dyplomacja obraziła się na Stany Zjednoczone po wyborze na prezydenta Joe Bidena. Żałoba po Donaldzie Trumpie trwa w najlepsze, a towarzyszy jej dalsze ochładzanie stosunków z Unią Europejską i relacji bilateralnych z Niemcami i Francją. Kompromitacja idei Międzymorza, obumarcie Trójkąta Wyszehradzkiego, nieudany eurosceptyczny sojusz polsko-brytyjski oraz żałosny w skutkach alians z Węgrami sprawiają, że Polska szuka politycznego partnera. Kogoś, kto byłby przeciwwagą dla tradycyjnych sojuszników III RP, czyli Waszyngtonu i Berlina. O tym, że w głowach pisowskiej wierchuszki zrodził się plan zbliżenia z Ankarą, może świadczyć zachowanie eurodeputowanych PiS. 21 maja br. sprzeciwili się oni rezolucji PE, nawołującej proturecki Azerbejdżan do zwolnienia ormiańskich jeńców wojennych. Trzy dni później w Turcji zjawił się Andrzej Duda. Prezydent podpisał kontrakt na dostawy dronów, a prorządowe media informowały z entuzjazmem o mającym nastąpić niebawem przebazowaniu tureckich samolotów myśliwskich na lotniska w Polsce. Pominięto przy tej okazji fakt, że obecność Turków wynika z ich natowskich zobowiązań, że jest częścią rutynowej misji Air Policing, mającej na celu ochronę państw nadbałtyckich, oraz że Sojusz podjął decyzję w tej sprawie wiele miesięcy temu. Niemniej, sądząc po opiniach internautów, specom od rządowej propagandy udało się stworzyć wrażenie zacieśniania polsko-tureckich więzi. Niewykluczone zresztą, że w całej sprawie właśnie o wrażenie chodzi – o zmitygowanie Waszyngtonu oskarżanego wręcz przez PiS o ignorowanie Polski. „Nie chcecie nas, to zbudujemy sobie alternatywny sojusz”, tak wówczas należałoby odczytywać posunięcia polskich władz. I jakkolwiek byłyby one grą pozorów, miliard złotych na zakup dronów to już całkiem realny wydatek. Patrząc na czysto wojskowe korzyści – mimo ogromnych potrzeb, raczej nieprzydatny.

—–

Nz. Ćwiczenia z użyciem Orbitera, prowincja Ghazni, jesień 2013/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 24/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to