Ofiara

– Chłopczyku, śmiało – posiniaczona twarz kobiety zwróciła się w moją stronę. – Śmiało, możesz robić zdjęcia. Żaden ze mnie złodziej czy inny bandyta. Nie mam powodów do wstydu. Rób zdjęcia chłopczyku, rób.

Zrobiłem. Choć rzeczywiście – chwilę wcześniej miałem obiekcje. Szpital w Selidowie pełen był cywilnych ofiar ostrzałów artyleryjskich oraz rannych żołnierzy, ale z jakiegoś powodu to widok tej właśnie babuszki – brutalnie pobitej przez kilku mężczyzn – wywołał moje wahania.

– Ja niewojenna ofiara, pewnie was nie interesuję… – kobieta machnęła ręką z rezygnacją i wlepiła wzrok w ścianę.

Zaprzeczyłem. I kilka razy zwolniłem migawkę.

Absurdem było twierdzenie, że siedząca na szpitalnym łóżku była urzędniczka kolejowa nie zasługuje na miano ofiary wojny. To fakt, nie raniły ją odłamki Grada czy moździerza, ale gdyby nie toczący się na wschodniej Ukrainie konflikt, kobieta najpewniej żyłaby sobie w spokoju ze swoją skromną emeryturą.

Pech chciał, że pochodziła z zajętego przez separatystów Doniecka. Gdzie człowiek bez gotówki skazany jest na pomoc humanitarną. Trafiającą do miasta nieregularnie, w niewystarczających ilościach.

A jeść i pić trzeba.

Wyśrubowane ceny w nielicznych otwartych sklepach tylko wzmagają głód pieniądza. Którego brakuje, gdyż rząd ukraiński zatrzymał transfery gotówki na ogarnięty rebelią wschód. W tej sytuacji co odważniejsi decydują się na wyjazdy na drugą stronę – by w działających po ukraińskiej stronie bankomatach i bankach podjąć swoje oszczędności. Można to zrobić samemu, można – za dziesięcioprocentową opłatą – zlecić owo zadanie pośrednikowi.

Tak czy inaczej, wyprawa wiąże się z koniecznością przekroczenia kilkunastu (!) blok-postów – trzymanych zarówno przez separatystów, jak i ukraińską armię. A i tak efekt końcowy nie jest pewny.

– Wiedzieli, po co jadę. Obserwowali. Napadli, gdy miałam już gotówkę – mimo swojej zdawkowości relacja mieszkanki Doniecka pełna była dramatyzmu. – Wszystko zabrali – kobieta zamilkła na chwilę. – Wszystko.

—–

Ofiara pobicia z selidowskiego szpitala/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Łada

Surrealizm. Takie poczucie towarzyszyło mi, gdy stałem przed bankomatem wmontowanym w ścianę dworca autobusowego w Artiomowsku. Wkładałem kartę do urządzenia, gdy rozległy się pierwsze wystrzały. Spojrzałem za siebie, dostrzegając przechodniów niezrażonych odgłosem artyleryjskiej salwy.

– Nasi pracują – skomentował stojący za mną w kolejce żołnierz. – Pospieszcie się, proszę – powiedział, patrząc mi w oczy. – Musimy zaraz jechać – wskazał głową na dwóch swoich kolegów opartych o maskę UAZ-a.

– Jasne – odrzekłem i zacząłem wbijać kod, ponownie słysząc charakterystyczny odgłos. Ukraińska artyleria musiała być gdzieś w okolicy miasta. I, zdaje się, była bardzo zapracowana.

Z hrywnami w portfelu wróciłem do chłopaków, którzy zajęli się organizacją transportu do oddalonego o trzydzieści kilometrów miasta Popasna. Od kilku dni intensywnie ostrzeliwanego przez separatystów. Jeszcze poprzedniego dnia jeździły tam autobusy, ale gdy dotarliśmy do Artiomowska okazało się, że komunikacja w tamtą stronę została wstrzymana.

– Facet jednak zrezygnował – Rafał miał na myśli taksówkarza, który kilka minut wcześniej, jako jedyny spośród kilku mężczyzn, zgodził się z nami pojechać. Oczywiście za większą niż standardowa opłatą.

– Dorzucę wam jeszcze dwieście hrywien – młoda kobieta z dwiema kilkuletnimi dziewczynkami patrzyła błagalnie na taksiarza. Chciała dopłacić do naszego kursu, by w drodze powrotnej kierowca wywiózł z niebezpiecznego miasteczka jej przyjaciółkę.

– Ni-chuja! – taksówkarz był już zdecydowany. – Droga ostrzeliwana, boję się.

– Ehh… – kobieta machnęła ręką i odwróciła się na pięcie. Śledziłem ją wzrokiem przez jakiś czas, po czym podszedłem do pobliskiej budy z jedzeniem i kawą. Poprosiłem o cappuccino i gdy mieszałem drewnianym patykiem spienioną zawartość papierowego kubka, w oddali znów zagrzmiała artyleria.

– Dobra kawa? – babuszka z kramiku obdarzyła mnie przyjaznym spojrzeniem.

– Dobra – skrzywiłem usta w uśmiechu, choć po głowie pętała mi się natrętna myśl. „Kompletny, kurwa, surrealizm”.

*         *         *

Taksówkarz pozostał nieugięty, ale ostatecznie dał się przekonać do pomysłu, by podrzucić nas na podmiejski blok-post. „Może uda nam się zabrać z jakąś wojskową kolumną” – kalkulowaliśmy, słysząc wcześniej, że Ukraińcy koncentrują w tym rejonie znaczne siły. Wsiedliśmy więc do rozklekotanej wołgi i kilkanaście minut później zatrzymaliśmy się na posterunku przecinającym jedną z wylotówek.

– Spokojnie, jakoś wam pomożemy – dowódca blok-postu, wielki facet z AKS-74, chwilę wcześniej nie był tak pozytywnie nastawiony. Zdenerwowały go nasze aparaty i kamera; dobitnie dał nam do zrozumienia, że nie wolno nam robić zdjęć i filmować. – Na pewno chcecie tam jechać? – spytał. – Droga niebezpieczna. Popasna pod ogniem. Walą moździerze, walą grady. Ludzie stamtąd uciekają.

Jak na zawołanie pod blok-post podjechał wypełniony po dach – dosłownie – moskwicz. Ciągnący zabudowaną częściowo przyczepkę z dwoma żywymi prosiakami w środku. Z tyłu wiekowego auta siedziała najwyżej trzydziestoletnia kobieta z maleńkim dzieckiem na ręku. Jej smutna, pełna rezygnacji twarz sprawiła, że przeszły mnie dreszcze.

– Zastanówcie się – oficer chyba pożałował swojej wcześniejszej deklaracji i teraz starał się nas zniechęcić.

Nie mieliśmy zbyt wiele czasu do rozmyślań.

– On jedzie do Popasna! – krzyknął jeden z żołnierzy, który chwilę wcześniej zaczął kontrolować starą ładę.

Hmm… Byłem przekonany, że droga do miasteczka została zamknięta. A my pojedziemy z wojskiem.

– Nie można mu zabronić – dowódca blok-postu jakby czytał moje myśli. – Ale on może was zabrać.

Wsiedliśmy więc do łady, czując się trochę głupio, mając wrażenie, że jej właściciel został zmuszony do podróży z intruzami.

– Naprawdę możemy z wami jechać? – zapytał jeden z nas. Mężczyzna po sześćdziesiątce – chyba inwalida, wnioskując pod znaczku na przedniej szybie – pokiwał tylko głową.

– A nie boicie się? – drążyliśmy. – Separatystów…?

– A chuj z nimi wszystkimi! – kierowca machnął prawą ręką. – Co mam zrobić? Do domu nie jechać? Ja tu u siebie jestem.

I wystartował niczym rakieta, mknąc po oblodzonej drodze.

—–

Ostrzelana posesja na drodze między Słowiańskiem a Artiomowskiem/fot. Michał Zieliński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Studzienka

Jeszcze w czwartek wieczorem, gdy odprawiałem się przez Internet, samolot Ukrainian International Airlines był tylko w niewielkim stopniu obłożony. Bez trudu wybrałem sobie inne miejsce niż proponowane przez system (wskazując rzecz jasna rząd trzynasty), chłopakom zaś na Facebooku napisałem:

„Mamy prawie całą maszynę dla siebie. Będziemy się gonić po pokładzie”.

„Wojna” – tłumaczyłem sobie taki stan rzeczy. „Komu chce się tam latać?”. Zwłaszcza, że pod koniec tygodnia z Warszawy do Kijowa latają zwykle Ukraińcy pracujący w Polsce. A nie jest żadną tajemnicą, że wielu spośród nich nie garnie się do wojska. Wolą więc nie wracać do domów, by nie otrzymać wezwania, co po niedawnym ogłoszeniu kolejnej mobilizacji stało się dużo bardziej prawdopodobne.

Tymczasem samolot był niemal pełen, choć rzeczywiście – męskich rówieśników nie znalazłem zbyt wielu.

Obok mnie siedziała młoda matka z najwyżej czteroletnim brzdącem. Strasznie przejętym lotem. Widząc ich ukraińskie paszporty na chwilę zrobiło mi się smutno. „Ja pewnie leciałbym z dzieckiem w drugą stronę, starając się wywieźć je w bezpieczniejsze miejsce” – myślałem. „Tylko że ja mam ‘lepszy’ paszport…”.

Zaraz jednak zganiłem się za takie myśli. Za niepotrzebne wkręcanie się w wojenną retorykę. W Kijowie, dokąd leciała ta para, jest przecież spokojnie – wojna toczy się gdzieś daleko.

Także w oddalonym o kilkaset kilometrów od stolicy Dniepropietrowsku – do którego dotarliśmy wczoraj późnym wieczorem – konflikt wydaje się być odległym bytem.

– Strasznie tu ciemno – zauważyłem, gdy opuściliśmy lokalny terminal.

– Wygląda, jakby mieli jakieś zaciemnienie – dodał Michał, najmłodszy członek naszej wyprawy. – To możliwe?

– Nie, nie – Ziemowit, znający Ukrainę na wylot, uśmiechnął się. – To normalne tutaj.

No cóż, po niemal milionowym europejskim mieście spodziewałem się większej iluminacji.

Nie zawiodło mnie za to ścisłe centrum. Co prawda tuż przed północą większość lokali była już zamknięta, ale młodzi ludzie specjalnie się tym nie przejmowali, pijąc wódkę i imprezując na ulicy. Głośno i radośnie.

Minąwszy jedną z takich grupek, stanąłem zaintrygowany widokiem zarwanej na dobre trzydzieści centymetrów studzienki kanalizacyjnej. Choć po ulicy wciąż poruszały się samochody, dziury nikt nie zasłonił, nie postawiono żadnego znaku ostrzegawczego. Ktoś, po prostu, włożył w otwór oponę – pionowo, tak, by jej część wystawała ponad poziom jezdni.

Pomysłowa improwizacja. Wręcz alegoryczna – gdyby odnieść ją do stanu współczesnej Ukrainy.

—–

To zdjęcie zrobiłem dwa dni później, w okolicach Słowiańska, gdzie obok wysadzonego przez rebeliantów mostu, armia zbudowała pontonową przeprawę. Wydaje mi się, iż ta fotografia ma niemniej symboliczną wymowę niż wspomniana opona w studzience/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to