Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 11 lat temu. Zapraszam do lektury rozdziału „D jak dom”!
Gdyby doszukiwać się jakichś zasadniczych różnic między żołnierzami z Polski i Stanów Zjednoczonych, wiek byłby cechą pierwszoplanową. Kiedyś w Bagram obserwowałem kilku Amerykanów, którzy rozłożyli się na ławeczkach przy tamtejszym barze kawowym. Wesołe towarzystwo emocjonowało się bliską perspektywą powrotu do domu, dając upust młodzieńczej hałaśliwości. Pamiętam, co przyszło mi wówczas do głowy. Że gdyby nie te mundury, byliby zwykłymi nastolatkami. I że wówczas można by ich wziąć za grupę uczniaków, którzy właśnie zakończyli semestr w odległym od domu college’u, a teraz planują rozrywkową inaugurację wakacji.
Amerykanie wysyłają na wojnę całe rzesze osiemnasto-, dziewiętnastolatków, podczas gdy miażdżąca większość polskich żołnierzy jest co najmniej o kilka lat starsza. W efekcie wyjeżdżający do Afganistanu Polacy relatywnie częściej niż ich amerykańscy koledzy zostawiają w kraju regularne rodziny. Nie twierdzę, że młokosom rozłąka przychodzi łatwiej – po prostu, żona i dzieci wymagają innych, a już z pewnością częstszych kontaktów niż rodzice, rodzeństwo czy znajomi.
Kiedyś namiastkę tych relacji zapewniały listy. Sam kilka lat temu w Iraku skorzystałem z usługi wojskowej poczty i wysłałem kartkę do domu, choć bardziej chodziło tu o widokówkę z egzotycznego miejsca, niż o dzielenie się informacjami czy emocjami. Już wtedy jednak był to anachronizm, gdyż kontakty z najbliższymi utrzymywało się za pomocą telefonów i internetu.
Tak samo jest w Afganistanie. Każdy żołnierz (i pracownik cywilny), ma prawo do rozmowy telefonicznej, z limitem dziesięciu minut na telefon stacjonarny i czterech minut na komórkę dziennie, ma też dostęp do internetu – w niektórych bazach za sprawą Wi-Fi, a w biurach i kafejkach internetowych przez kabel. W tych ostatnich dostęp jest reglamentowany – jednorazowo można „siedzieć na necie” od trzydziestu minut do godziny.
Kafejka w Ghazni, mieszcząca się w tak zwanym klubie, obok pomieszczenia z telefonami i biblioteki będącej jednocześnie pokojem telewizyjnym, prawdziwe oblężenie przeżywa w godzinach wieczornych. Spośród kilkudziesięciu osób surfujących w sieci co najmniej kilka „nawija do monitora”.
– Skype rządzi… – skomentował to kiedyś jeden z moich kolegów w mundurze.
Internetowy komunikator ma nie lada zaletę – pozwala widzieć żonę, dziewczynę, córkę czy syna, siedzących po drugiej stronie łączy. Lecz obrazkom na monitorze daleko do doskonałości – non stop się haczą, widać, że docierają z opóźnieniem. I choć nie jest to wina odległości – tych 4,5 tysiąca kilometrów – a słabego łącza, w takich momentach najłatwiej uświadomić sobie, jak daleko od domu człowieka pognało…
To nigdy nie jest wesoła refleksja, ale trzeba sobie z nią radzić. Jak?
– No i chociaż mieliśmy być między piętnastą a szesnastą, zjechaliśmy do domu dopiero na dwudziestą – tłumaczył swoją nieobecność na Skypie o umówionej godzinie siedzący obok mnie żołnierz. Nie miał słuchawek, za chwilę więc usłyszałem głos jakiejś kobiety, najpewniej żony. Lekko skonsternowanej…
– Do domu? – pytała, kładąc nacisk na drugie słowo.
– Kochanie, bichatka w Gazowni to teraz mój dom – wyjaśniał wojskowy, mając na myśli barak wykonany z dykty. To prawda – nieraz na odprawach przed patrolami byłem świadkiem szacowania czasu „powrotu do domu”. Bo baza, na czas misji, staje się domem – faktycznie jego namiastką, ale jak się nie ma, co się lubi…
Giro to typowo przyfrontowa placówka – o ile w tej wojnie można mówić o jakimkolwiek froncie. Przypominająca z daleka mały, warowny obóz rodem ze średniowiecza baza położona jest w płytkiej dolinie, otoczonej kilkoma wzniesieniami. Za tymi pagórkami, zaadaptowanymi na punkty obserwacyjne, znajduje się kilka wiosek, do których czasem zaglądają talibowie. Stąd właśnie ów przyfrontowy charakter.
Trafiłem tam na początku września 2009 roku, gdy Giro obsadzała setka Polaków i kilkunastu afgańskich policjantów. Warunki spartańskie: sikanie we wkopane w ziemię rury, grubsze sprawy – w rozmieszczone pod sławojkami beczki, których zawartość, z dodatkiem ropy, palono w ramach codziennego rytuału, zwanego z angielska „burningshit”. Gdy po raz pierwszy byłem jego świadkiem, przypomniałem sobie niemal identyczną scenę z filmu „Pluton” Olivera Stone’a. Cóż, czterdzieści lat kolejnych wojen niewiele w tej materii zmieniło, przynajmniej w najmniejszych bazach.
Postęp był za to widoczny w większych obozach, choć i tam nie brakowało powodów do narzekań, czego przykładem historia „Spłuczki”. Tak nazwano pilota śmigłowca, który podczas wizyty ówczesnego ministra obrony Bogdana Klicha w Ghazni we wrześniu 2009 roku poskarżył się na stan sanitariatów. Jednak złośliwość kolegów nie zmieniała faktu, że problem istniał. Minister co prawda – obejrzawszy pierwszy z brzegu kontener – stwierdził, że nie wygląda to źle. Z kolei w opinii żołnierzy z mniejszych baz Ghazni to „cywilizacja”, między innymi dlatego, że prysznice i toalety są w kontenerach. I że w ogóle są. Tyle że nawet w tej cywilizacji co trzeci ustęp i co drugi zlew nie nadawały się do użytku. A serwisująca wówczas sanitariaty amerykańska firma logistyczna zdawała się zbytnio tym nie przejmować. Jak się później okazało, kończył się jej kontrakt na obsługę ISAF i nie miała szans na odnowienie zlecenia.
Wróćmy jednak do ministra – będąc w bazie Giro, jeszcze podczas tej samej wizyty, nie dotarł już za patio, gdzie w najlepsze płonęły beczki z odchodami. Zapłonęły zresztą celowo nieco wcześniej niż zwykle, by w ten sposób zwrócić uwagę szefowi resortu na problem sanitarny. Tym razem się nie udało…
Jesienią 2009 roku – będąc już w Polsce – sprawie socjalu poświęciłem wpis na blogu. Szybko dostałem zwrotkę od kolegi, który na co dzień stacjonował w Ghazni:
„Za sanitariaty to chyba podziękują Ci wszyscy” – pisał. A ja – choć w komentarzach dominowały opinie o „wojsku, któremu się w dupie poprzewracało” – miałem nadzieję, że będzie za co dziękować. Bo problem wcale gówniany nie był. Na tych łamach wspominałem już o atrakcjach Bagram – wszystkich tych barach, restauracjach itp. I o tym, że uznałem je za dowód schlebiania fanaberiom. I choć istotnie kursy salsy nijak się mają do wojny, wyjazdy z liniowym wojskiem uświadomiły mi, jak bardzo ważne dla żołnierskiej psychiki są wszelkie namiastki normalności. Jak dosadnie ujął to jeden z żołnierzy V zmiany, służący w Giro:
„Nie oczekujemy wanien z jacuzzi, ale na porządne kible chyba naszą armię stać?” – pytał retorycznie.
Gdy czytałem te słowa, przypomniałem sobie innego szturmana z Giro. Ów chłopak latem 2009 roku opowiedział mi podczas patrolu historię sprzed kilku lat, gdy brał udział w obronie ratusza w irackiej Karbali. Gdy rebelianci na chwilę odpuścili, wraz z dwoma kolegami zabrał się za zwiedzanie budynku. I w jednym z pomieszczeń za ścianą z desek odkrył łazienkę, którą wybudowano zapewne dla jakiegoś notabla. Porządny sedes, umywalka – żadne tam dziury w podłodze, z których korzystać musiała oblegana polsko-bułgarska załoga, a wcześniej petenci.
– Zerwaliśmy deski i załatwiliśmy sprawę jak ludzie, na normalnej porcelanie – relacjonował, wyraźnie zadowolony. – Wiem, że dla kogoś, kto nigdy nie walczył i nie musiał przy tym spinać pośladków, brzmi to głupio. Ale my poczuliśmy się jak nowo narodzeni. Po czymś takim mogliśmy napierdalać się z każdym.
Przed południem zapach smażonych kotletów i rzewne kawałki Stachurskiego, dochodzące z rozklekotanego magnetofonu stojącego w kuchni, przywołały wspomnienia niedzielnych sielanek, typowych dla kamienicy, w której mieszkałem jako dziecko i młody chłopak. Ale kilka godzin później, wieczorem 3 września 2009 roku, nad Giro rozległy się strzały.
Siedziałem wówczas nad tekstem, który rano zamierzałem wysłać do Polski, lecz gwałtowność kanonady zmusiła mnie do wyjścia z kampu. Tuż obok znajdował się ceglany budynek, którego część przekształcono w prowizoryczną siłownię. Jak się wkrótce okazało, pełną ubranych na sportowo żołnierzy. Uśmiechnąłem się pod nosem, łącząc w myślach dwa równolegle toczące się zdarzenia – w tle w najlepsze waliła jakaś armatka, tymczasem na siłce nikt nie przerwał wyciskania…
Dopiero jakiś czas później nauczyłem się, że ów dźwięk należy do działka Zu-23-2, które ulokowano na jednym z punktów obserwacyjnych na naczepie Stara. Ale tego wieczoru ustaliłem jedynie, że strzelają Polacy.
„Przecież muszą mieć jakiś powód?” – przyszło mi do głowy, gdy wracałem do siebie. I choć już wcześniej w Iraku przeżyłem kilka „mokrych sytuacji”, poczułem lekki niepokój. Chyba przez świadomość, że Giro to niewielka baza. A i widok mojego kampu miał na to niemały wpływ. Na jego dachu leżało kilka warstw worków z piaskiem, niemal szczelnie otaczały go tak zwane hesco – szmaciano-druciane zasobniki również wypełnione piachem, tworzące wysoki na trzy metry i szeroki na półtora metra mur. Wszystko to razem przypominało całkiem niezgorszy polowy bunkier. Ale nie miałem złudzeń, że powstrzyma rakietę.
Owszem, ochroni przed odłamkami. Reszta to kwestia szczęścia.
Gdyby przyjrzeć się oficjalnym komunikatom z Afganistanu (a wcześniej z Iraku), wyłoni się z nich obraz bezpiecznej, a momentami wręcz sielankowej bazy. Znam wyjaśnienia MON-owskich urzędników, którzy twierdzą, że chodzi o uspokojenie rodzin żołnierzy, co ma znaczenie zwłaszcza wtedy, gdy na miejscu dojdzie do jakiejś tragedii. Bo zginie lub zostanie ranny jeden, dwóch czy trzech wojskowych, ale pozostaje jeszcze wiele osób, które drżą o swych mężów, synów bądź ojców.
To jednak tylko część prawdy – gra toczy się również o to, by przekonać opinię publiczną, że mimo wszystko wysłaliśmy wojsko na w miarę bezpieczną misję. Niezamierzonym, jak mniemam, skutkiem ubocznym takiej strategii jest niszczenie wizerunku żołnierzy, z których robi się przysłowiowe wołowe dupy i cwaniaczków zarazem. Do dziś bowiem wśród wielu Polaków panuje przekonanie, że „nasi to tylko siedzą w bazach i obżerają się w amerykańskich stołówkach”. A do tego „piją i liczą kasę, która wpływa na ich konta”.
Jeśli idzie o „siedzenie”, które ma symbolizować wypoczynkowy charakter misji – mnie samego, za każdym razem, gdy patrol zbliżał się już do bazy, na widok otaczającego ją muru ogarniało poczucie ulgi. Faktom jednak nie zaprzeczę – oto kilka przykładów.
W sierpniu 2009 roku na bazę Giro i w okolicy spadło ponad dwadzieścia różnego rodzaju pocisków i rakiet. Dotarłem tam kilka dni później i widziałem pozostałości po ataku. Warrior – nieco większa baza, położona najbardziej na południu strefy – podczas każdej zmiany ostrzeliwana jest średnio pięćdziesiąt razy. Dzieje się tak mimo zainstalowania urządzeń obserwacyjnych, w tym sterowca, monitorujących teren wokół obozowiska. W 2011 roku „sezon na Warrior” – do którego przylgnęła nazwa „rakietowej bazy” – zaczął się pod koniec marca. I choć ostrzałów było mniej niż w poprzednich latach, złowrogie „Incoming!” nadal wybrzmiewało z głośników. Dane z maja i czerwca 2010 roku dla bazy Four Corners mówiły o blisko czterdziestu ostrzałach. Na tym tle „Gazownia” z pojedynczymi incydentami jawi się jako ostoja spokoju, ale z drugiej strony – nie powinno być inaczej, skoro to największa i najlepiej chroniona baza, siedziba dowództwa i zaplecza.
Nie chcę, by nazywano mnie siewcą grozy. Jakiś czas temu obliczono, że ryzyko utraty życia przez dużo podróżującego kierowcę jest porównywalne do zagrożenia, jakie niosło za sobą przebywanie w Bagdadzie w czasie największego nasilenia działań terrorystycznych na przełomie lat 2004/2005. Nie sądzę, by prawdopodobieństwo utraty życia w bazach w Afganistanie było wyższe. Jak napisał mi kiedyś jeden z żołnierzy:
„Ostrzały Warriora (…) rzadko wyrządzają prawdziwe szkody. Czasem ktoś zostanie lekko ranny albo rakieta zniszczy pralnię. (…) Tak naprawdę niebezpieczny jest tylko pierwszy pocisk, bo tylko on jest niespodziewany. Drugi nadlatuje po około 60 sekundach, więc prawie wszyscy są już wtedy w schronach”.
Zdaniem żołnierzy, najgorszy jest efekt psychologiczny, jaki wywołują ostrzały nękające – ciągła niepewność, czy aby w danej chwili nie leci na ciebie jakaś niespodzianka. Pisząc o tym, nie zamierzam uchodzić za panikarza ani robić panikarzy z żołnierzy; w Afganistanie człowiek dość szybko się do tego zagrożenia przyzwyczaja. Ale mówienie o bezpiecznych bazach ma się nijak do rzeczywistości – bo takich baz na wojnie nie ma.
Bo i nie ma w pełni bezpiecznych schronów. Kiedyś otrzymałem list od żony jednego z żołnierzy, która pytała:
„Marcinie, mąż nie chce, albo nie może o tym mówić. A ja chciałabym wiedzieć, czy oni w tych schronach, gdy chowają się przed ostrzałem, są bezpieczni?”.
Poproszony napisałem, że schron to nic innego jak żelbetowy odlew w kształcie litery U, odwróconej o 180 stopni, obłożony workami z piaskiem. Jeszcze w Iraku zapewniano mnie, że taka konstrukcja przetrwa bezpośrednie trafienie granatem moździerzowym (gorzej z bębenkami w uszach), ostrzegając jednocześnie, że krzywdę mogą zrobić odłamki, które dostaną się przez źle zabezpieczone wejścia. Choć podkreślano, że jest bezpieczniejsze niż namiot czy blaszany kamp, nikt jednak nie robił złudzeń, że takie schronienie wystarczy na „sto siódemkę” – rakietę używaną zarówno przez irackich, jak i afgańskich rebeliantów.
Była druga połowa listopada 2010 roku. Jeszcze kilka dni wcześniej noce w Ghazni były bardzo jasne; pełna tarcza księżyca pozwalała, by w zaciemnionej – jak wszystkie poza Bagram – bazie poruszać się bez latarek. Jednak gdy na niebie zabrakło flary, wyjście z kampu bez sztucznego światła mogło się źle skończyć. Problemy mógł mieć zwłaszcza ktoś taki jak ja, kto wrócił do bazy po wielu miesiącach. Przez ten czas bowiem poustawiano w „Gazowni” masę zapór, niektóre w poprzek popularnych niegdyś szlaków komunikacyjnych. Przybyło również schronów i murków budowanych z hesco. Innymi słowy, można się było nieźle poobijać.
Jednak absolutnym zaskoczeniem były dla mnie tunele prowadzące do wejść na DFAC. Wykonane z tych samych prefabrykatów, z których buduje się schrony, najlepiej świadczyły o zmianach, jakie zaszły w Ghazni na przełomie 2009 i 2010 roku. Załoga stała się liczniejsza, przede wszystkim o ekipę Amerykanów – i stąd wzięły się kolejki przed wejściem na stołówkę. A że na bazę częściej coś spadało, uznano, że większym skupiskom ludzi lepiej zapewnić żelbet nad głową.
Nigdy nie przeżyłem ostrzału Ghazni, lecz alarmy ostrzegające przed zagrożeniem – owszem. Jeden z nich, właśnie w listopadzie 2010 roku, dopadł mnie w kafejce internetowej. Kod 02 oznaczał konieczność noszenia kamizelki kuloodpornej oraz trzymania hełmu w zasięgu ręki. Przyznam – nie chciało mi się wracać do bichaty po sprzęt, zwłaszcza, że po odejściu od komputera planowałem pójść coś zjeść. Usłyszałem jednak argument, który przywołał mnie do porządku:
– Bez kamizelki nie wpuszczą cię na DFAC – wyjaśnił mi kolega.
I tak chwilę później dołączyłem do kolejki kobiet i mężczyzn w kamizelkach, ba, niekiedy z pełnym oporządzeniem i w hełmach na głowach, czekających na wydanie posiłku. Doprawdy, dziwaczny był to widok… Wystarczyło jednak przejść do części jadalnej, by poczuć więcej luzu. Większość kamizelek lądowała na oparciach krzeseł lub na podłodze. „Byłoby grubo” – pomyślałem, przywołując w pamięci incydent sprzed paru lat z innej polskiej bazy – w irackiej Diwaniji. Wówczas rebelianci wstrzelili się w stołówkę, szczęśliwie nie czyniąc wielkich szkód. „A gdyby teraz im się udało?” – przemknęło mi przez głowę. Choć alarmu nie odwołano, a drewniano-blaszany dach difaku nie stanowił żadnego zabezpieczenia, kod 02 przegrał z wygodą spożycia. Bo przecież jedzenie z kilkunastoma kilogramami ugniatającymi brzuch i plecy do najprzyjemniejszych czynności nie należy…
A skoro o jedzeniu mowa. Kiedy dwa dni po przylocie do Afganistanu we wrześniu 2009 roku trafiłem do bazy Giro, serwowane tego dnia schabowe nie robiły na mnie większego wrażenia. Ot, typowe tłuste polskie żarcie. Po Iraku i wcześniejszych wyjazdach do Afganistanu wiedziałem już, co mnie czeka za kilka dni – gdy tylko opuszczę tę niewielką bazę – lecz to nie przeszkadzało mi w naśmiewaniu się z mundurowego kolegi, który za chwilę miał wracać do Ghazni. I w pośpiechu pakował kilka kotletów do plastikowego pojemnika – na zapas. Ależ byłem głupi…
W Ghazni kuchnię i stołówkę obsługiwała opłacana przez Amerykanów prywatna firma logistyczna. Wybór jedzenia zawsze był ogromny, choć nie tak duży jak w przypadku Bagram, ale w gruncie rzeczy pozorny. Stek, kurczak, smażona polędwica – wszystko smakowało tak samo. Śruta – to najlepsze określenie, jakie swego czasu przyszło mi do głowy. Nie lepiej było z owocami: choć kolorowe i soczyście wyglądające, dla moich zębów stanowiły prawdziwe wyzwanie. Zmrożone, pozbawione smaku… Ich jedzenie przypominało mi rozgryzanie kostek lodu. No i ta kawa, a właściwie napój kawopodobny…
Latem 2009 roku w Giro pracowało na zmiany czterech polskich kucharzy. Przygotowywali posiłki z tych samych produktów co amerykańscy kontraktorzy. Efekty – palce lizać. Okolice Giro, podobnie jak w przypadku bazy Warrior, to trudny i bardzo niebezpieczny teren, ale fakt posiadania własnej kuchni rekompensował wiele niedogodności. Żołnierzom niższym stopniem dawał też poczucie satysfakcji – oto bowiem pod jakimś względem mieli się lepiej niż „dzbany”, jak pogardliwie określa się oficerów, od których w Ghazni z racji charakteru bazy zawsze się roiło.
– Widziałeś, ile dzbanów się zleciało? – pytał mnie żołnierz z Giro, który zjechał do „Gazowni” i akurat trafił na niespodziankę przyszykowaną przez załogę difaku. Istotnie, wieść o tym, że na stołówce wydają bigos, rozeszła się po bazie lotem błyskawicy – dawno nie widziałem tam takiego tłumu. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi na złośliwą uwagę, ale szczerze przyznam – sam po trzech tygodniach jedzenia „czikenów” z pasją rzuciłem się na „kwaśną kapustę z polską kiełbasą”, jak bezdusznie nazwano nasze narodowe danie. Było nawet niezłe. Nie tak dobre, jak bigos w domu, ale dawało radę.
Ostrzały oraz brak kuchni żony czy mamy to niejedyne wady misyjnego domu. Wysoką pozycję na liście niedogodności od zawsze zajmował… brak okien. Szczęściarze ci, którzy mieszkają w blaszanych kampach – mają bowiem dwa okna, zasłaniane żaluzjami. Używanie żaluzji jest wieczorem obligatoryjne z uwagi na zaciemnienie, jednak za dnia okna mogą być odsłonięte. Rezydenci bichat o takim luksusie mogą pomarzyć. Bo co prawda są w barakach otwory okienne, nikt jednak nie przewidział wprawiania do nich szyb. A że zimą za zimno, a latem za gorąco, przez większość czasu te niby-okna są zasłonięte płytami z dykty.
Efekty psychologiczne – przytłaczające poczucie zamknięcia – to jedno. Szok wywołany wyjściem z takiego pomieszczenia, w momencie gdy nie pali się w nim światło – to drugie. Ci, którzy przekonali się, jak wczesne i jasne są afgańskie poranki, wiedzą, o czym piszę…
„Co to za dom, w którym nie ma psa?” – mawiała bliska mi osoba, a ja powszechności tej opinii doświadczałem również u podnóża Hindukuszu. Zresztą nie tylko…
Skrzynia była ciężka jak diabli, a my – ja i fotoreporter – wykończeni wielogodzinnym lotem. Objuczeni jak osły, z trudem przenosiliśmy dodatkowy bagaż – byle dalej od żandarmerii i straży granicznej, która pastwiła się nad zawartością toreb i plecaków wracających z Iraku żołnierzy. Nie przemycaliśmy dzieł sztuki, cennych rękopisów czy broni. Te trzydzieści kilo towaru, które mieliśmy przenieść za bramę wojskowego Okęcia, żyło. A właściwie spało, otumanione prochami.
X, mniejsza o imię, dostał przyszłego Saddama od jednego z ukraińskich żołnierzy, stacjonujących w Al-Kut. Kilkutygodniowy szczeniak trafił do Diwaniji, gdzie X go odrobaczył, zaszczepił, no i trochę z przekory nadał mu imię irackiego dyktatora. Gdy musiał wracać do Polski, był już z Saddamem związany tak mocno, że nie wyobrażał sobie, by zostawić go w Iraku. Niestety, na przeszkodzie stały przepisy weterynaryjne i zakaz przewożenia zwierząt w samolotach wojskowych. A co gorsza, pupil wyrósł na sporych gabarytów byczka – a takiego nie dałoby się wywieźć za pazuchą.
X nie zamierzał się jednak poddawać. Mniejsza o szczegóły, ale udało mu się skrzynię ze śpiącym Saddamem wnieść do samolotu. Po wylądowaniu w Warszawie zaczęła się rola moja i kolegi – jako dziennikarze przez nikogo nie niepokojeni wynieśliśmy psa za bramę, gdzie czekała już żona X-a. Oczywiście, we wszystko wtajemniczona…
Minęło kilkanaście dni i otrzymałem maila pt. „Saddam rządzi w…” – nieważne już, gdzie. W każdym razie wynikało z niego, że iracki czworonóg łatwo zaadaptował się do polskich warunków. Na dowód czego do maila załączono kilka zdjęć.
Ta historia wydarzyła się w 2005 roku. Cztery lata później byłem pełen nadziei, że taki sam los spotka Dzidka, psiaka z Giro. Że któryś z chłopaków zabierze go ze sobą, wracając do Polski. A w najgorszym razie – że psu dane będzie zestarzeć się na polskim wikcie.
Latem 2009 roku ochrzciłem Dzidka mianem „największego twardziela w Giro”. Psiak bowiem regularnie brał udział w patrolach, biegając za Rosomakami, robiąc w ten sposób nawet po kilkanaście kilometrów. Co prawda, zdaniem niektórych, podczas rekordowego przebiegu w jedną stronę Dzidek biegł po ciemku, więc na oślep, a w drugą – wiał co sił, gdy zorientował się, gdzie dobiegł. Na jego niekorzyść miał również przemawiać fakt, że z wielu patroli nie wracał o własnych siłach, tylko leżąc wygodnie w Rosomaku. Jednak mnie te argumenty nie przekonywały – widziałem Dzidka nonszalancko rozwalonego na ziemi, tuż przy gotującym się do startu śmigłowcu Mi-8. I to mi wystarczyło.
W tamtym czasie nikt nie wiedział, skąd wziął się Dzidek. Tajemnicę rozwiązał żołnierz wcześniejszej IV zmiany, który w komentarzu na blogu napisał:
„Dzidka buchnęliśmy na patrolu z wioski jako małego szczeniaka. Nie wiedziałem, że jeszcze żyje. Mieliśmy się go potem pozbyć, ale nikt nie miał sumienia. Myślałem, że nowa zmiana się tym zajęła”.
Jak widać, spadochroniarzom też zadrżała ręka.
Niestety, pod koniec października 2009 roku Dzidek gdzieś się zapodział.
„Poszedł na patrol i zaginął, ciekawe, czy wróci do bazy? Nie ma go już od soboty, a dzisiaj jest wtorek…” – pisał jeden z żołnierzy z Giro.
Psiaka nie odnaleziono.
Wróciłem myślami do Dzidka ponad rok później, w Ghazni, obserwując wyjątkowo niepokornego szczeniaka, który ostrymi jak igły kiełkami zaznaczył swoją obecność na moich rękach. Adżi, bo o nim mowa, przyszedł za jednym ze swoich opiekunów w miejsce, skąd za moment miały strzelać potężne haubicoarmaty Dana. Nie chciałem, by huk przestraszył szczeniaka, więc przeniosłem go za obwałowanie z hesco. Psiak wrócił i jak gdyby nigdy nic, zaczął się bawić kamieniami, którymi wysypana jest cała baza. Wyniosłem go więc po raz drugi. I trzeci. I czwarty… Stojący obok żołnierze mieli ze mnie niezły ubaw, wyjaśniłem im więc, o co mi chodzi.
– Eee, daj na luz. To pies z Adżiristanu… – rzucił jeden z nich. A mnie olśniło – Adżi! Jak Adżiristan, gdzie znajdował się polsko-afgański posterunek. Lepiej znany jako „kraina latających erpegów”. No tak, Adżi nie takie rzeczy w swoim trzymiesięcznym życiu widział i słyszał…
Uśmiechnąłem się, choć zaraz zrobiło mi się żal czworonoga. Nie pierwszy raz złapałem się na takim odruchu. I tak jak niemal zawsze przedtem, tak i tym razem poczułem się niezręcznie. Bo będąc w kraju ogarniętym wojną – w którym tak często giną niewinni ludzie – przejmowałem się losem jakiegoś psa… Cóż, nie ja jeden. Kilka dni później z satysfakcją przyglądałem się sytuacji, w której jeden z żołnierzy mało nie dostał po łbie od swoich kolegów. Po tym, jak rzucił im pomysł, by za cel fire-testu obrać pętającą się kilkaset metrów dalej zgraję na wpół dzikich psów.
Bo wiele afgańskich psiaków zasadniczo ma szczęście do obcych interwentów. Adoptowane przez całe pododdziały bądź pojedynczych żołnierzy czworonogi widać w każdej natowskiej bazie w Afganistanie. Bawią, wymagają opieki i co najważniejsze – dają namiastkę domu. Zepsute i rozpuszczone jak przysłowiowe dziadowskie bicze. Do dziś gęba mi się śmieje na wspomnienie Dzidka, który starannie obgryzał rzucane mu kawałki z obiadowego talerza, zadowalając się mięsem i gardząc kośćmi.
Owe psiaki w większości przekazywane są kolejnym zmianom, bywa jednak, że rodzą się więzi na tyle silne, że o pozostawieniu kumpla czy kumpelki nie ma mowy. I wówczas dochodzi do konfrontacji żołnierskiej pomysłowości z przepisami sanitarnymi i zasadami transportu w czasie rotacji. Czasem się udaje – wiem o co najmniej kilku zwierzakach, które przyszły na świat u podnóży Hindukuszu, a dziś hulają po polskich podwórkach. Kiedy indziej pozostają tylko wspomnienia. Jeden z żołnierzy podzielił się nimi na moim blogu:
„Przesympatyczny Berylek pomimo wiktu i opierunku nagminnie polował na wiszącą na sznurach bieliznę. Dokonywał wręcz rozpoznania i przewidywał, co w najbliższym czasie wiejący wiatr strąci ze sznura. Komiczność sytuacji, kiedy poszukiwano brakującej skarpetki lub slipek, nadaje się do sfilmowania. Pewnego dnia dokonano rewizji w berylkowym legowisku. O znalezionych tam artefaktach wypadałoby napisać do programu w rodzaju ’Nie do wiary’. Nie mniejszym zaskoczeniem było znalezisko służące za zagłówek dla cichej Szarotki. Były to dwie plastikowe konewki, które stanowiły stały element wyposażenia WC dla pracujących z nami Afgańczyków. Konewki w tych miejscach są im niezbędne i napełnione wodą służą wiadomemu celowi. Dzięki efektom rewizji domyśliliśmy się powodów głośnych debat sprzed paru dni, które toczyli przy niniejszym obiekcie. Tym samym wyjaśniło się też, dlaczego noszą ze sobą prywatne konewki, kiedy udają się w to miejsce. Tak czy inaczej, cykliczne kontrole zapobiegały podobnym niedogodnościom. Bardzo często myślę o Berylku i Szarotce i mam nadzieję, że mają się dobrze”.
Jeśli chcielibyście wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby zainteresowane subskrypcją zapraszam na moje konto na Patronite:
– wystarczy kliknąć TUTAJ –
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Nz. „Burningshit” w Giro. Wrzesień 2009 roku/fot. Marcin Ogdowski