„World War Z” – kasowa produkcja sprzed niemal dekady – to opowieść o zombiakach. Niezbyt mądra (jak na gatunek przystało…), ale diabelnie widowiskowa. W istotnym jej fragmencie główny bohater – grany przez Brada Pitta – dostaje się do Izraela – jedynej zorganizowanej struktury państwowej na świecie, która wciąż opiera się straszliwej epidemii. Żydzi bowiem, wcześniej niż inni, wyczuli nadchodzące niebezpieczeństwo i ogrodzili kraj bardzo wysokim murem, przy którym militarna aparatura słynnej berlińskiej ściany to dziecięcy plac zabaw. Jest zatem Izrael prawdziwą twierdzą, otoczoną przez zainfekowane i zzombifikowane populacje sąsiadów.
Ten fabularny zabieg, przy całej swojej politycznej niepoprawności, co do zasady dobrze oddaje rzeczywistą sytuację żydowskiego państwa, na które z trzech stron napiera kilkusetmilionowy żywioł arabski (czy szerzej, muzułmański). I jakkolwiek sytuacja polityczna na Bliskim Wschodzie jest dziś nieco lepsza niż kilkadziesiąt lat temu, Żydzi wciąż mają prawo sądzić, że są maleńka wysepką w morzu wrogów. Śmiertelnych wrogów, którzy chcieliby ich zepchnąć do morza i w nim utopić.
Efektem tego stanu rzeczy jest fakt, że Izrael to bodaj najbardziej zmilitaryzowane państwo na świecie. Z doskonałą, nieproporcjonalnie silną armią, wyposażoną także w broń jądrową. To kraj bazujący na powszechnym zaciągu, którego infrastruktura i organizacja publicznych instytucji dostosowana jest do nadrzędnego celu – sprostania nawet najpoważniejszym trudnościom. Zapewne nie bez znaczenia są tu też wątki epigenetyczne – dziedziczona społecznie trauma Holocaustu, rodząca przekonanie o konieczności zabezpieczenia się na przyszłość, by już nigdy więcej nie stanąć na krawędzi biologicznej zagłady.
Bez tej wiedzy nie będziemy w stanie zrozumieć fenomenu izraelskiego sukcesu w zakresie szczepień przeciw COVID-19. Dla tamtejszej służby zdrowia to kolejne z serii wojennych wyzwań.
Nie da się też, tak po prostu, tego sukcesu skopiować. Właściwie nigdzie nie jest to możliwe i Polska nie stanowi tu wyjątku. W sieci pojawiają się odwołania do akcji, która miała miejsce po wybuchu w Czarnobylu. W trakcie której, w ciągu kilku dni, państwo polskie było w stanie podać płyn Lugola i zabezpieczyć w ten sposób przed skutkami promieniowania kilkanaście milionów dzieci. Zgoda, to była perfekcyjnie przeprowadzona operacja, ale…
– ale z uwagi na wiszące nad światem widmo wojny jądrowej, wiele państw magazynowało wówczas wielkie ilości wspomnianego płynu. Szczepionki na COVID-19 nikt nie składował, bo do niedawna jeszcze jej nie było.
– ale – z tego samego powodu (perspektywy konfliktu, nawet jeśli nie atomowego, to z pewnością gigantycznego) – struktury krajów adwersarzy były mocno zmilitaryzowane. Przy czym w znaczenie większym stopniu dotyczyło to członków Układu Warszawskiego, także Polski. I jej służby zdrowia.
Po 1989 roku roku nastąpił szybki demontaż tych zbędnych już – jak się wydawało – elementów organizacji państwa. Zdemilitaryzowała się nie tylko Polska i Wschód; na Zachodzie działy się podobne procesy, towarzyszące stopniowym redukcjom armii. Jednym z nich była zgoda na ekspansję rosyjskich koncernów energetycznych w Europie, niosąca częściową utratą kontroli nad strategicznie ważnymi elementami gospodarek. Takie podejście skutkowało też brakiem sensownej wizji kompleksowych zadań służby zdrowia. Kruche zapasy na czas poważnego kryzysu najlepszym tego dowodem.
Pierwsza poważna refleksja, że trochę za bardzo poszliśmy w kierunku demilitaryzacji, przyszła wraz z rosyjską agresją na Ukrainę. Wtedy dotyczyła ona ściśle wojskowego potencjału. O tym, jak fatalnie jest z zapleczem, przekonaliśmy się wraz z wybuchem pandemii.
Dekad zaniedbań nie da się odrobić w kilka czy kilkanaście miesięcy nawet przy najlepszych chęciach. Z pewnością zaś nie sposób tego zrobić przy tak nieudolnej władzy, którą zarządzanie państwem wyraźnie przerosło. W efekcie my, Polacy, i nasz kraj, nie jesteśmy dziś ani mentalnie, ani organizacyjnie przygotowani do masowej akcji szczepiennej.
—–
Fot. Kadr z filmu „World War Z”/mat. dystrybutora