Dupochron

I mamy kolejną medialną burzę związaną z sytuacją na polsko-białoruskiej granicy. Oto bowiem wyszło na jaw, że Żandarmeria Wojskowa zatrzymała trzech żołnierzy, którzy oddali strzały ostrzegawcze w kierunku napierającej grupy migrantów. Do zdarzenia doszło na przełomie marca i kwietnia br., wojskowych – tak wynika z relacji ich kolegów – skuto kajdankami i pozostawiono samych sobie (ich macierzysta jednostka nie zapewniła im wsparcia prawnego).

W debacie publicznej dominuje ton oburzenia, pojawiają się porównania do innego skandalu, związanego ze sposobem, w jaki swego czasu potraktowano „żołnierzy z Nangar Khel”. „Znów zafundujemy sobie syndrom Nangar Khel”, wieszczą co poniektórzy.

Mam nieodparte wrażenie, że nie mają pojęcia, o czym piszą…

Sama analogia ze sprawą Nangar Khel jest mocno powierzchowna. W 2007 roku mieliśmy do czynienia z podejrzeniem popełnienia zbrodni wojennej, dziś mowa jest o przekroczeniu uprawnień; to skrajnie różne zarzuty. W afgańskiej wiosce – na skutek polskiego ostrzału – zginęło sześciu cywilów, trzy osoby zostały poważnie ranne. W incydencie granicznym nikomu włos z głowy nie spadał (a przynajmniej nie ma na ten temat żadnych informacji). Zatrzymanie wojskowych przed 17 laty było wyreżyserowanym spektaklem – tragedię usiłowano wykorzystać politycznie, by wykazać skuteczność nowopowołanej Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Za kulisami tej szopki stał Antoni Macierewicz, wtedy i dziś wpływowy polityk Prawa i Sprawiedliwości. Zatrzymań, które od wczoraj rozpalają emocje, dokonano z dala od kamer. Jeśli ktokolwiek chce je wykorzystać politycznie, jest to… środowisko PiS, krytykujące podległe rządowi służby, także poprzez dostrzeganie analogii z Nangar Khel. Tyleż to zrozumiałe (biorąc pod uwagę logikę politycznej napierdalanki), co obrzydliwe zważywszy na rolę pisowskiego tuza w tamtym dramacie. Historii, która wydarzyła się na wojnie (asymetrycznej, antypartyzanckiej, ale wojnie), nie zaś podczas kryzysu, który w swojej najpoważniejszej odsłonie zasługuje na miano co najwyżej zamieszek.

Rozumiem potrzebę efektownych porównań, ale nie idźmy tą drogą przez wzgląd na pamięć o zabitych, bogu ducha winnych Afgańczykach. A jeśli to nas nie rusza, to choćby z szacunku dla cierpienia żołnierzy i ich bliskich, którzy przez lata musieli mierzyć się ze skutkami najgorszych dla ludzi w mundurach oskarżeń.

Dajmy sobie też spokój z „syndromem Nangar Khel” – i predykcjami, wedle których ta zmora znów nasze wojsko sparaliżuje. Sprawi, że żołnierze będą się bali korzystać z uprawnień, przede wszystkim związanych z użyciem broni – z uwagi na ewentualne skutki prawne. Taka narracja jest bezpodstawna. Nie, nie dlatego, że wojskowi się nie boją; obawy związane z uruchamianiem procedur sprawdzających i karnych są pośród personelu Wojska Polskiego powszechne. Nasi wojskowi nie ufają żandarmerii, prokuraturze, a na końcu klasie politycznej, której decyzje wypracowują rutynę wymiaru sprawiedliwości. Ale tak jak w 2007 roku nie miało to związku z Nangar Khel, tak dziś nie będzie miało z incydentem na granicy. Problem jest głębszy i poważniejszy, zaś „syndrom” to nade wszystko figura publicystyczna, a niekiedy też dogodne usprawiedliwienie.

Spędziłem w Afganistanie mnóstwo czasu i nie raz miałem okazję przekonać się, że nie było czegoś takiego jak „syndrom Nangar Khel” w realiach bezpośredniej walki. „Indianie”, jak mówiło się o zwykłym liniowym wojsku, nie zastanawiali się, czy mogą strzelać, gdy „tamci” usiłowali wysadzić ich w powietrze czy sami walili z karabinów. Dynamikę zdarzeń – co w sumie powinno być oczywiste – definiowała reguła: „albo oni, albo my”. Wątpliwości pojawiały się wyżej – pamiętam sytuację, gdy plutonowi w „tiku” (w kontakcie ogniowym z przeciwnikiem) odmówiono wsparcia artyleryjskiego, bo kilkaset metrów od rejonu potyczki znajdowały się zabudowania cywilne. „I a nuż przeniesie”.

Amerykańscy oficerowie, którzy generalnie dobrze oceniali współpracę z Polakami, dociśnięci, wskazywali zwykle jedną istotną słabość – coś, co można nazwać „kulturą dupochronu”, a co ujawnia się poprzez niedecyzyjność i unikanie odpowiedzialności. Poprzez „robienie tylko wtedy, gdy jest na to kwit”, zgoda, najlepiej pisemna, dupochron właśnie.

Kilkanaście miesięcy temu tak pisałem o rosyjskiej armii:

„(…) Nawet w najlepszym składzie osobowym (przed dotkliwymi stratami w Ukrainie), pozostawała ona mocno zakorzeniona we wschodniej tradycji wojskowej. Dla której charakterystyczna jest silnie zhierarchizowana struktura, z kompetencjami delegowanymi maksymalnie ku górze. Średni i niższy szczebel dowodzenia niewiele może, o wszystkim decyduje wyższe dowództwo. Model się sprawdza, jeśli najwyżsi rangą oficerowie dysponują technicznymi możliwościami zarządzania polem walki. Gdy ich zabraknie, bądź zabraknie dowódców, do głosu dochodzą negatywne skutki treningu kulturowego, osadzonego na braku poczucia sprawczości i odpowiedzialności – nieumiejętność podejmowania inicjatywy i (jak mawiają w Wojsku Polskim) „a-chuj-mnie-to-obchodzizm”. „Nie wiem”, „nie potrafię”, wreszcie „boję się”; strach jest bowiem wzmacniany doświadczeniem, w którym zbytnia samodzielność niosła ryzyko kary. Równowaga w pionowo zorientowanych systemach zarządzania opiera się na wybitnie nierównomiernym dostępie do wiedzy i władzy. Ktoś z nieswojego, niższego poziomu, traktowany jest jako intruz/uzurpator. W wojsku, gdzie system kar – oficjalnych i nieoficjalnych – jest bardziej dotkliwy niż w cywilu, „panoszenie się” to niebezpieczny proceder, zwłaszcza w obliczu porażki (…)”.

Lepiej więc się „nie panoszyć” – nie podejmować decyzji, nie brać odpowiedzialności.

Jako się rzekło, pisałem o rosyjskiej armii, ale problem dotyczy również Wojska Polskiego. Wróćmy na moment do Afganistanu – decyzje o użyciu bojowym armato-haubic Dana – które stały w bazach Ghazni i Warrior – często podejmowane były na gorących łączach między dowództwem kontyngentu a Warszawą. O użyciu artylerii w sytuacji taktycznej, dotyczącej plutonu wojska (!), nierzadko decydowali najwyżsi rangą generałowie w kraju, niekiedy do spółki z najważniejszymi politykami. Decydowali, albo i nie, warto podkreślić…

Historia? No nie. Mimo upływu lat i postępującej westernizacji, wiele mentalnych nawyków z czasów sowieckiej dominacji wciąż jest reprodukowanych i obecnych (co dotyczy nie tylko armii, lecz nie o tym teraz mowa). Śmiejemy się ze słabości rosjan, tyle że oni od ponad dwóch lat są na prawdziwej wojnie – i powoli, ale jednak się zmieniają. A my mamy za sobą ośmioletnie rządy, w trakcie których systemowo łamano kariery nazbyt samodzielnych oficerów, a o awansach bardzo często decydowały przymioty, które z efektywnym dowodzeniem nie mają nic wspólnego.

Więc jeszcze raz proszę, by nie wieszczyć kolejnego „syndromu Nangar Khel” jako skutku incydentu na granicy. Bo to tylko zaciemnia problem.

Ps. Wojska na granicy nie powinno być – to zadanie dla służb porządkowych, nie armii. Rozwinę myśl przy innej okazji. Na zachętę przyjmę każdą liczbę subskrypcji i „kaw”. Żarty żartami, ale bez Waszego wsparcia nie byłoby mojego pisania – więc znów zapytam „pomożecie?”.

Jeśli tak, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Lead tekstu Onetu, który jako pierwszy napisał o incydencie na granicy.

Autor

Marcin

I am freelance journalist, writer, blogger, author of military-themed blog bezkamuflazu.pl. During my journalist activities, I covered multiple conflicts and humanitarian crisises – in Iraq, Afghanistan, Ukraine, Georgia, Lebanon, Uganda and Kenya. In years 2009-2014, I wrote blog zafganistanu.pl dedicated to Afghan war, deployment of Polish Forces and veteran’s affairs. I am also author or co author of non-fiction books and political-fiction novels including „Międzyrzecze” and recently published „Stan wyjątkowy”.