Wojenno-reporterskie abecadło nakazuje, aby zaraz po przybyciu w nowe miejsce ustalić, gdzie w razie konieczności – ostrzału czy ataku – można by się schronić. Tak też uczyniłem, gdy razem z Rafałem dotarliśmy do ostatniego blok-postu armii ukraińskiej pod Debalcewem, o które wówczas zaczynały się walki.
Żołnierz, którego zaczepiłem, z trudem oderwał wzrok od mojej kamizelki. Później dowiedziałem się, że z tej, którą miał na grzbiecie, ktoś ukradł tylny wkład balistyczny.
– Moździerze walą tu regularnie – zaczął, pokazując wgłębienia w asfalcie i dziury na poboczu drogi. – Jak usłyszymy świst, spieprzamy tu.
„Tu” na pierwszy rzut oka wyglądało jak zrujnowana szopa, która jakimś cudem znalazła się na części jezdni. W istocie jednak był to niewysoki budyneczek ze sporej wielkości pustaków, obłożony workami z piaskiem. Typowa wojenna improwizacja, mająca wszak pewne cechy solidności. Tak przynajmniej sobie wmawiałem, zakładając, że pianka izolacyjna widoczna w szczelinach ścian służy izolacji właśnie – nie zaś, że jest spoiwem łączącym bloczki.
„Przed odłamkami na pewno ochroni” – kalkulowałem, idąc za wojskowym.
– Ale jest jeden problem – Ukrainiec miał brudną twarz, a w niej wielkie niebieskie oczy. Strasznie zmęczone, ale w tej chwili – dałbym sobie rękę uciąć – zerkające na mnie trochę zawadiacko.
Spojrzałem na niego pytająco. Obrócił się i jako pierwszy wszedł do ciemnego pomieszczenia, w którym strasznie śmierdziało spalenizną.
– Wczoraj przywalili nam w dach – powiedział, a ja dostrzegłem solidną wyrwę w żelbetowej płycie. Nakrytą jakąś dyktą, podwiewaną przez wiatr. – Chyba się donieckie pederasty wstrzeliły – dodał.
Tym razem to ja się uśmiechnąłem.
Ale ciężki wojskowy dowcip nie zmieniał faktu, że wcale nie było mi do śmiechu.
– A schron jakiś macie? – odezwał się zza moich pleców Rafał.
– Uhm – potwierdził wojskowy.
Dziura w ziemi znajdowała się kilkanaście kroków dalej, już na poboczu.
– Grady i granaty zniszczyły dreny – mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku pobliskiego pola. – Wykopaliśmy schron, ale podszedł wodą i zatonął. A jak przyszedł mróz, to woda zamarzła.
Faktycznie – jama niemal po sklepienie wypełniona była lodem.
– Nie rozkuwaliście? – spytałem.
– A po co? – Ukrainiec wzruszył ramionami.
„Pierdolony wschodni fatalizm” – zakląłem w duchu, choć nie bez cienia podziwu.
Wokoło, jak okiem sięgnąć, było płasko – a my staliśmy w samym środku tej patelni.
—–
Żołnierze chętnie nas przyjmowali, mniej chętnie godzili się na robienie fotografii i filmów. Czasami jedyną możliwością udokumentowania pobytu w jakimś miejscu było robienie sobie zdjęć nawzajem – przez członków naszej ekipy. Nz. Rafał Stańczyk – na poddebalcewskim blok-poście/fot. Marcin Ogdowski