Godzina 7.00. „Paramedyk” – ze świeżo zaparzoną kawą – znów siedział przed wejściem do budynku i czytał książkę. Podszedłem się przywitać, mijając po drodze dwóch żołnierzy, rozkładających i czyszczących potężny karabin DSzK.
– Wyspałeś się? – spytał mężczyzna nierozstający się z kamizelką.
Przytaknąłem, rozglądając się po okolicy. Park przed nami miał jeszcze mniej całych drzew, schody prowadzące do „naszego” gmachu były jeszcze bardziej zrujnowane, a ze stojącego obok budyneczku w górę wznosił się już tylko przewód kominowy.
– Kto to wszystko odbuduje? – powiedziałem na głos.
„Paramedyk” uśmiechnął się smutno.
– A to nie koniec – odparł. – I tak właśnie wygląda ten „ruski mir” – dodał po chwili.
„Ruski mir” – powtórzyłem w myślach. W tej grze słów kryły się dwa znaczenia: „rosyjski świat” i „pokój po rosyjsku”.
Godzina 11.00. Przyszedł czas, by się pożegnać. „Nienawiść”, „Sigma” i Wadim poszli nad ranem do okopów, ścisnąłem więc dłonie kilku innym żołnierzom. I gdy doszedłem do „Paramedyka”, ten rzucił:
– Do zobaczenia w Moskwie.
Rozbawiła mnie ta zuchwałość, ale zaraz potem poczułem smutek. Żal mi było tych chłopaków, najpierw skrzywdzonych przez durnych ideologów, a potem przez własne państwo, którego inercja skazywała ich na bezsensowne trwanie w tym gruzowisku.
– Życzę wam szczęścia – odparłem po ukraińsku, zastanawiając się, ilu z nich przetrwa kolejne „małe wojny”.