H jak hołd

Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!

– Proszę włożyć kamizelki – sympatyczny Amerykanin w cywilu powiedział to tonem nieznoszącym sprzeciwu, choć przez cały czas na jego twarzy malował się uśmiech. Kilkanaście minut wcześniej wylądowaliśmy w Bagram, a dosłownie przed chwilą pod nasz samolot – rządowy Tupolew 154M – podjechał swojski Star z ekwipunkiem na pace. Ówczesny wiceminister obrony Janusz Zemke i jego obstawa wsiedli do wygodnych dżipów i właśnie zjeżdżali z płyty lotniska. My – dziennikarska obsługa wizyty – mieliśmy jechać do polskiej części obozowiska specjalnym autokarem, ubrani w kamizelki kuloodporne i prowadzeni przez amerykańskiego przewodnika.

Dziś, przypominając sobie tę historię z czerwca 2004 roku, nie jestem w stanie ukryć rozbawienia. Nigdy później nie spotkałem się w Bagram z takimi procedurami i środkami bezpieczeństwa, choć nadal wprawia mnie tam w zdumienie widok amerykańskich logistyków, pomykających meleksami w hełmach na głowach. Cóż, takie przepisy…

Mniejsza jednak o to. Gdy ubrani jak na patrol wsiedliśmy do autokaru, ten – minąwszy punkt kontrolny – wyjechał na regularną, asfaltową jezdnię, którą płynęła rzeka samochodów, w większości cywilnych. Po bokach stały… latarnie, a chodnikami przemieszczały się bynajmniej nie mundurowe tłumy. Na taki widok wojennej bazy nie byłem przygotowany. A już zwłaszcza na to, co usłyszałem z ust przewodnika, który poinformował nas, że oto jedziemy „centralną aortą” (dosłownie takiego określenia wtedy użył) bagramskiej bazy – ulicą… Disneya. Szczerze przyznam – „kurwa mać, niezły Disneyland…” – taka myśl przyszła mi wówczas do głowy.

O tym, że ulica Disneya nie ma nic wspólnego z twórcą kreskówkowego imperium, sympatyczny Jankes nie zdążył nam już powiedzieć. A może mówił, tylko tego nie dosłyszałem, przejęty – jak każdy nowicjusz – obrazkami zza okna. Historię nazwy przybliżyli mi stacjonujący wówczas w Bagram polscy saperzy. To, czego się od nich dowiedziałem, i wcześniej, i później musiało usłyszeć z ust także innych wojskowych wielu polskich dziennikarzy. Twierdzę tak, gdyż do dziś natykam się w polskojęzycznych mediach na informację, że nazwa głównej bagramskiej ulicy to wyraz hołdu dla pierwszego amerykańskiego żołnierza, nazwiskiem Disney właśnie, który poległ w Afganistanie.

– Wiesz, pierwszego oficjalnie. Bo kto wie, czy wcześniej nie stracili tu jakiegoś specjalsa, o czym przecież się nie informuje… – jeszcze w 2009 roku, nieco konfidencjonalnie, mówił mi znajomy major z polskiego kontyngentu.

Co do hołdu wszystko się zgadza, reszta to świetna ilustracja przysłowia o kościelnych dzwonach, które gdzieś tam biją, ale nie do końca wiadomo gdzie. Specjalista Jason Disney – w kraju żołnierz 7 Batalionu Transportowego z Fortu Bragg w Północnej Karolinie – rzeczywiście stracił życie w Afganistanie. Stało się to 13 lutego 2002 roku. Pochodzący z Fallon w Newadzie 21-latek padł ofiarą wypadku, do którego doszło w Bagram. Disney, ojciec trzyletniego chłopca, był spawaczem. W oficjalnym komunikacie z tamtego okresu mowa była o tym, że „zmarł wkrótce po tym, jak został przygnieciony ciężkim sprzętem”. Trudno zatem uznać Jasona za poległego, choć gwoli rzetelności dodać należy, że był pierwszym zmarłym w Afganistanie Amerykaninem, pochodzącym ze stanu Newada.

By zakończyć ten wątek, dodam, że Disney został patronem „bagramskiej aorty” 30 kwietnia 2002 roku. A pierwszym poległym na afgańskiej ziemi Amerykaninem był trzydziestodwuletni oficer Centralnej Agencji Wywiadowczej, Johnny Michael Spann, którego śmierć dopadła 25 listopada 2001 roku w trakcie tłumienia buntu talibskich jeńców w więzieniu Qala-i-Jangi, położonym nieopodal Mazar-i-Sharif.

Pożegnanie amerykańskiego żołnierza, baza Ghazni, lato 2010 roku/fot. Adam Roik

Gdy wspominam o ulicy Disneya, nie chodzi mi wyłącznie o fakt upamiętnienia tragicznie zmarłego kolegi. Oddaję głos „misjonarzowi”, który swego czasu – po śmierci jednego z Polaków – napisał na moim blogu:

„(I znów odbędzie się – dop. MO) smutna, ale zarazem wzniosła i wspaniała ceremonia w bazie Bagram, jak za każdym razem, gdy ginie żołnierz koalicji. Od samego rana jest ogłaszana wiadomość o pożegnaniu, następnie kondukt żałobny bardzo wolno przejeżdża główną ulicą bazy. Żołnierze wszystkich nacji, niezależnie od narodowości i wyznania, wychodzą, ustawiają się wzdłuż ulicy i, oddając honory, żegnają kolegę w ostatniej drodze. Naprawdę, ceremonia robi wrażenie (…)”.

Z relacji świadków wiem, że na czas przejazdu konduktu ulica Disneya była zamykana. Celowo piszę o relacjach i świadkach, bo choć w dniach, w których przebywałem w Bagram, ginęli żołnierze ISAF, nie było mi dane na własne oczy zobaczyć takiej ceremonii. Szczęśliwy (w gruncie rzeczy) zbieg okoliczności? Niekoniecznie. Otóż po 2009 roku, kiedy doszło do gwałtownej eskalacji afgańskiego konfliktu, liczba zabitych żołnierzy koalicji znacznie wzrosła, co przełożyło się na ograniczenie bagramskich rytuałów.

– Słyszałem, że czasami jeszcze te przejazdy robią – mówił mi jesienią 2010 roku jeden ze stacjonujących w Bagram logistyków – ale ja czegoś takiego nie widziałem. Chyba wszystko odbywa się na płycie (lotniska – dop. MO), pewnie dlatego, że gdyby robić to z taką pompą jak kiedyś, Disneya musieliby zamykać codziennie…

Pożegnanie Marcina Poręby, Ghazni, wrzesień 2009 roku/fot. Marcin Ogdowski

– Lecisz do Ghazni, masz śmigła za piętnaście do dwudziestu minut – poinformował mnie młody podoficer nad ranem 5 września 2009 roku. Zrobiłem wielkie oczy, gdyż wydawało mi się, że mam zgodę na znacznie dłuższy pobyt w Giro. Wyszedłem z kampu, ostentacyjnie trzaskając drzwiami i pobiegłem do dowódcy bazy. Ten nie miał dobrych wieści – twierdził, że polecenie, by zapakować mnie do śmigłowca, przyszło z dowództwa kontyngentu i nie mógł nic w tej sprawie zrobić. Chciałem czy nie, poszedłem się pakować.

Kilka tygodni później – już po powrocie do Polski – uświadomiono mi przyczyny nagłego wycofania z Giro. Otóż nigdy wcześniej w towarzystwie dziennikarza nie poległ w akcji polski żołnierz. Także w tym aspekcie śmierć Marcina Poręby (do której doszło 4 września 2009 roku, o czym szerzej w rozdziale „I jak ’Indianie’”) miała charakter przełomowy.

– Byłeś za blisko, a w MON-ie się tego przestraszyli… – relacjonował mi zaprzyjaźniony mundurowy urzędnik. – To dlatego do pees-zetu [1] poszło polecenie, by ściągnąć cię do bezpieczniejszej „Gazowni”.

Dziękując za okazaną troskę, dodam tylko, że słowo „wkurwienie” najlepiej oddaje stan moich ówczesnych emocji. W każdym razie spakowawszy się i pożegnawszy z nowo poznanymi kolegami, poszedłem na helipad. W Giro lądowisko znajduje się poza murami bazy, więc gdy przekraczałem bramę, odwróciłem się, by zrobić ostatnie zdjęcie. I wtedy ją ujrzałem – biało-czerwoną flagę z kirem, spuszczoną do połowy sterczącego na placu manewrowym masztu. Znak żałoby, a jednocześnie dowód hołdu, jaki koledzy oddali Marcinowi. Choć aparat mi wówczas szwankował, a zdjęcie jest kiepskiej jakości, zachowałem je do dziś. Bo nigdy wcześniej nie widziałem w Afganistanie takiego widoku. Był to mój pierwszy, lecz niestety, niejedyny raz…

I wtedy ją ujrzałem…/fot. Marcin Ogdowski

Tłum żołnierzy przewalał się koło biura prasowego kontyngentu, zmierzając w kierunku polskiego helipadu w Ghazni. Patrzyłem na nich, lekko otumaniony po nieprzespanej nocy i wydarzeniach dnia poprzedniego. Nadal był 5 września 2009 roku – wszyscy ci ludzie planowali wziąć udział w uroczystym pożegnaniu ciała Marcina Poręby.

– Idziemy! – Marcin, ówczesny szef PIO, klepnął mnie w ramię i chwilę później byliśmy już częścią tej mundurowej masy. Gdy dotarliśmy na lądowisko, żołnierze w zwartych oddziałach stanęli wzdłuż pasa rozbiegowego. Nie zabrakło wśród nich również stacjonujących w „Gazowni” Amerykanów, co – jak pamiętam – przyjąłem z poczuciem satysfakcji. Na pasie stał już śmigłowiec transportowy Mi-17, a za nim, ustawieni w dwa szpalery, żołnierze w hełmach, kamizelkach i pod bronią. Wkrótce obok nich pojawił się dowódca kontyngentu w towarzystwie zastępców i kapelana. „Boże, gdyby teraz zaczął się ostrzał bazy, byłaby prawdziwa masakra…” – pomyślałem, patrząc na kilkaset osób zgromadzonych na tak niewielkim obszarze. Ale z drugiej strony było coś budującego w tym widoku – wszyscy ci ludzie zdecydowali się przyjść, by oddać koledze ostatni hołd.

Tymczasem na rozbiegówkę bardzo powoli wjechał Hummer z odkrytą paką, na której stała – przykryta biało-czerwoną flagą – trumna z ciałem poległego. Po bokach auta szło uroczystym krokiem sześciu kolegów Poręby, siódmy – niosąc w ręku jego zdjęcie – otwierał kolumnę. Dość mocno dmuchało, dźwięki marsza żałobnego, a później słowa dowódcy PSZ i kapłana, rwały się na wietrze…

Kilka dni później, z okrutnym uczuciem déjà vu, brałem udział w kolejnej takiej ceremonii, z tą różnicą, że żegnający Piotra Marciniaka spadochroniarze zamiast hełmów i kapeluszy włożyli bordowe berety. W obu przypadkach zaimponował mi ówczesny dowódca kontyngentu, wtedy jeszcze pułkownik Rajmund Andrzejczak. Gdy uroczystości dobiegały końca, w pełnym rynsztunku wsiadał do helikoptera, by po raz ostatni towarzyszyć swoim podkomendnym w drodze do Bagram. Hołd oddawali im również sami piloci, tak śmigłowca z trumną, jak i maszyny asysty – wykonując pożegnalne rundy honorowe przed odlotem znad Ghazni.

W przypadku Marcina Poręby nie zabrakło również palby karabinowej. Gdy trumna z jego ciałem znalazła się już na pokładzie Mi-17, rozległo się kilka serii, najprawdopodobniej z pobliskiej strzelnicy. Cóż, śmierć śmiercią, ale misyjne życie musiało się toczyć dalej…

Pożegnanie amerykańskiego żołnierza, baza Ghazni, lato 2010 roku/fot. Adam Roik

Ciała poległych żołnierzy, nawet jeśli ci nie stacjonowali w Ghazni, zawsze trafiają do głównej polskiej bazy. Dopiero stamtąd – po uroczystym pożegnaniu – są transportowane do Bagram. Do kraju przewozi się je, korzystając z amerykańskiego transportu, co zwykle oznacza konieczność wysłania polskiego samolotu do Niemiec, do bazy Ramstein.

Kto oglądał film „Podróż powrotna” [2] z Kevinem Baconem w roli głównej, ten wie, że w przypadku Amerykanów trudno mówić o bezpośredniej drodze do domu. Szczątki żołnierza transportowane są czasem nawet kilkoma samolotami. I choć z pewnością jest to kłopotliwe, bywa również źródłem silnych wzruszeń. Oto fragment listu, jaki otrzymałem od żołnierza, który asystował w drodze do Polski ciału poległego w czerwcu 2011 roku Jarosława Maćkowiaka:

„Lecieliśmy z Bagram do Kataru i powiem Ci, że pomimo tego, iż w Afganistanie było oficjalne pożegnanie, to w Katarze, gdzie miał nastąpić zwykły przeładunek trumny, zorganizowano uroczystą zbiórkę, był kapelan i przeprowadzenie zwłok do drugiego samolotu w asyście honorowej. Mówię Ci, przyszło naprawdę dużo osób”.

Nie Polaków, nie tylko mundurowych, wielu cywilnych pracowników lotniska – dodam od siebie.

– Takie gesty nie tylko dla rodziny, ale również dla nas, pozostałych żołnierzy, mają znaczenie – przyznał mi kiedyś kolega w mundurze, gdy rozmawialiśmy o „Podróży powrotnej”, w której jest scena bliźniaczo podobna do tej z cytowanego listu. – Jeśli zwykłych, obcych ludzi potrafi wzruszyć nasza śmierć, to cała ta robota zdaje się mieć trochę większy sens – wyjaśniał.

I choć zabrzmiało to mocno patetycznie, wiem, że było autentyczne. Wojskowi, jakkolwiek zrobieni z twardszej gliny, wykazują wielką słabość do patosu, zwłaszcza w obliczu śmierci kolegów. I zwykle nie ma w tym nic z aktorstwa.

Tę opowieść zacząłem w bazie Bagram i w Bagram zakończę. Doktora poznałem w tamtejszym szpitalu na oddziale ortopedycznym. Niestety, zapomniałem jego nazwisko, ale do dziś jestem mu wdzięczny za rozpoczęcie rehabilitacji uszkodzonego mięśnia piersiowego, z którym latem 2007 roku bezmyślnie pojechałem do Afganistanu. Doktora pamiętam także z innego powodu – to od niego wiem, jak na podstawie zachowań szpitalnej ekipy czekającej na przylot śmigłowca medycznego oceniać stan rannego.

– Jeśli po wylądowaniu śmigłowca ekipa gna z noszami czy wózkiem na OIOM, ranny musi być w niezłej kondycji. A w najgorszym razie ma jeszcze szanse. Jeśli wyładunek odbywa się bez pośpiechu, znaczy to, że wysiłek MEDEVAC-u był daremny… – tłumaczył.

Jakiś czas później – siedząc przy samolocie, który lada moment miał mnie zabrać do Polski – obserwowałem lądujący helikopter z czerwonym krzyżem. Maszyna usiadła w sporej odległości od rampy, którą transportuje się rannego wprost na OIOM. Wówczas przypomniały mi się słowa Doktora, które potwierdził nieśpieszny chód noszowych. A zaraz potem kilku amerykańskich żołnierzy (pewnie techników z pobliskich hangarów), którzy na widok przykrytych kocem noszy przystanęli i zaczęli salutować…

[1] Polskie Siły Zadaniowe, zamienna nazwa kontyngentu.

[2] Oryginalny tytuł „Taking Chance”.

—–

Jeśli chcielibyście wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby zainteresowane subskrypcją zapraszam na moje konto na Patronite:

– wystarczy kliknąć TUTAJ –

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Pożegnanie Piotra Marciniaka, Ghazni, lato 2009 roku/fot. Marcin Ogdowski