Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!
Wiem, jak funkcjonuje afgański wymiar sprawiedliwości. Wiem, że z byle powodu można w tym kraju trafić do więzienia z zarzutem działalności terrorystycznej. Dlatego – gdy któregoś jesiennego dnia 2010 roku patrzyłem na zgromadzonych na dziedzińcu więzienia w Ghazni mężczyzn – starałem się dopasować ich twarze i sylwetki do moich wyobrażeń i wiedzy o talibach. Wychwycić wzrokiem tych, którzy dla towarzyszących mi żołnierzy byli „tymi złymi”. I co? I najzupełniej w świecie nic. Tak naprawdę każdy z osadzonych mógł być groźnym rebeliantem, „zwyczajnym” kryminalistą albo bogu ducha winnym człowiekiem. Oczywiście, nie trzeba więzienia, by mieć wątpliwości, kim jest stojący przed tobą Afgańczyk. Jednak to właśnie w tym miejscu poczucie niepewności doskwierało mi szczególnie. Zwierzyłem się z niego koledze w mundurze.
– Stary, pewność to będziesz miał wtedy, gdy któryś z nich przypierdoli ci z kałacha – odrzekł ten bez ogródek. Ot, uroki partyzanckiej wojny.
Ale chociaż trudny do zidentyfikowania, przeciwnik Polaków nie jest nienazwany. Oficjalnie nie używa się określenia „nieprzyjaciel” ani tym bardziej „wróg”. Ci z drugiej strony to właśnie „przeciwnicy”, dla co poniektórych oficerów mających słabość do trudniejszych anglicyzmów „insurdżenci” (powstańcy), a w sprawozdawczości lubującej się w skrótach występujący jako „TB” (od TaliB/owie – wyj. MO). Zwykli żołnierze rzadko używają określenia „talib”. Dominują „szuszfole” i „brudasy”, a w chwilach walki swojsko brzmiące „skurwysyny”.
No właśnie, skąd wzięli się owi „szuszfole” – nazwa czasami używana nie tylko w odniesieniu do rebeliantów, ale do wszystkich mieszkańców Afganistanu? Pod Hindukusz słowo to przyjechało wraz z weteranami z Iraku, gdzie używano go dokładnie w takim samym zakresie. Jak słusznie można domniemywać, „szuszfol” ma cechy negatywne, lecz mimo dziwnego brzmienia nie jest żadną językową wariacją egzotycznego pochodzenia. Wywodzi się z Pałuk, regionu na granicy Kujaw i Wielkopolski, i w tamtejszej gwarze oznacza człowieka niechlujnego i leniwego. Tym zatem należy tłumaczyć fakt, iż w Afganistanie (a wcześniej w Iraku), stosuje się je zamiennie ze słowem „brudas”. A także z takimi określeniami, jak „arab” czy „arabus”, co jest dowodem na to, że wielu żołnierzom po pierwsze brakuje elementarnej wiedzy na temat kultury i geografii miejsca, w którym stacjonują. Po drugie zaś – że nieobce jest im potoczne i obraźliwe rozumienie niektórych słów, oparte na ksenofobicznych i rasistowskich uprzedzeniach.
Można się na to zżymać, ale nie zapominajmy, że armia nie jest wolna od słabości swoich społeczeństw. A ponadto – mówimy o sytuacji wojny, w której ludzka psychika poddaje się, zwykle nieświadomie, pewnemu prostemu mechanizmowi. Otóż takie słownictwo odbiera przeciwnikowi cześć i powagę. A nieprzyjaciel w ten sposób umniejszony staje się wrogiem trochę mniej strasznym. Dość wspomnieć „szwaby”, które – zarezerwowane w języku polskim dla Niemców – oznaczają również robactwo. Wspominam ten przykład nie bez kozery, w nim bowiem kryje się jeszcze ważniejszy motyw – dehumanizacja. Wroga pozbawionego cech ludzkich czy choćby tylko pozbawionego cech przyzwoitego człowieka po prostu łatwiej się zabija. Czy wręcz „likwiduje”, jak przez dłuższy czas mogliśmy czytać w oficjalnych komunikatach z Afganistanu…
Takie określanie afgańskiego nieprzyjaciela wynika z jeszcze jednego powodu – typowo męskiej frustracji.
– Nie chce mi się z tobą gadać. Te małe gnojki spuściły nam dzisiaj wpierdol… – zbył mnie pewnego jesiennego wieczoru 2010 roku dowódca jednego z patroli, gdy po powrocie do bazy poprosiłem go o rozmowę. Ostatecznie nie pogadaliśmy, choć wyjaśnił mi, na czym owo lanie polegało. Otóż patrol dostał z wioski na odchodne dwa granaty z RPG (oba niecelne), a mimo to TOC zabronił im wrócić do osady. Usłyszawszy tę relację, wyobraziłem sobie chłopca szczypiącego olbrzyma. A zaraz potem przyszła świadomość, że dla większości Afgańczyków – ludzi z naszej perspektywy średniego i niskiego wzrostu – polscy żołnierze to naprawdę rosłe chłopaki.
No właśnie – duże, a tak często bezsilne…
O tym, że bywają i złośliwe, przekonują także inne określenia z misyjnego slangu. Dla Polaków żołnierz ANA to najczęściej „anals”, ewentualnie „anusiak”. Deprecjonowanie afgańskich sojuszników do poziomu tylnej części ciała bądź śmiesznej postaci z kreskówki jest efektem nie tylko kulturowego, ale i zawodowego poczucia wyższości.
– My to byśmy dopiero zrobili zasadzkę… – tak latem 2009 roku jeden z żołnierzy skomentował nieudaną akcję ANA. A kolejny, w zupełnie innych okolicznościach, śmiał się z „cudacznych czapek, mundurów i starych kałachów” afgańskiej armii. I tego, że „my mamy MRAP-y i Rośki, a oni w najlepszym razie zapierdalają Hummerami”.
Zresztą złośliwość wcale nie jest zarezerwowana wyłącznie dla obcych. Wspominane już kwasy między bojówką a zapleczem przyniosły kreatywne rozwinięcie skrótu NSE, jak oficjalnie nazywa się komponent logistyczny [1]. I tak w ocenie „Indian” zasługuje on na miano „Niepotrzebnie Sprowadzonego Elementu”, którego żołnierze zwykle oddają się czynności określanej mianem „PSL” – „Prostowaniu Sprężyn Leżąc”. Przywołane wcześniej animozje na linii żołnierze–oficerowie skutkują nazywaniem tych drugich „dzbanami” (bo pusto w środku, w domyśle – w głowie). W cywilnym języku „dzban” kojarzy się z pojemnikiem na wodę – jego wojskowa i misyjna odmiana ma jak widać dość przewrotną naturę.
Przykłady można by mnożyć. Weźmy słowo „marker”. Pomijam specjalistyczne słownictwo medyczne – zapewne większość z Was na dźwięk tego wyrazu widzi szeroki pisak, służący do zakreślania jakichś partii tekstu. W Afganistanie „marker” też ma związek z oznaczaniem – tyle że może nim być dowolny element krajobrazu, wskazujący rebeliantom miejsce, gdzie zakopali IED. „Kopacz” przywodzi skojarzenia ze sportem bądź rekreacją, na przykład z uprawą ogródka. Afgański „kopacz” niewiele ma wspólnego z piłką, choć z łopatą – owszem. Ale nie „sadzenie” (to skądinąd kolejne słowo w specyficznej wojenno-afgańskiej reinterpretacji) roślin, lecz ajdików jest jego zajęciem. Pozwalając sobie na odrobinę czarnego humoru – w tym „kopaniu” jest pierwiastek sportowej rywalizacji. Lecz bycie szybszym od BSR-ów – bezzałogowych samolotów rozpoznawczych – uwaga, „czeszących” niebo nad Afganistanem, to zwykle gra, w której stawką jest nie podium, a życie…
„Śpioch” to w normalnych okolicznościach człowiek lubiący sobie pospać, ewentualnie zaschnięta wydzielina w oczach, będąca efektem spania właśnie. Afgański kontekst nadaje temu słowu jeszcze inne znaczenie – „śpioch” to IED z odroczonym terminem użycia, którego zakopaniu towarzyszy przekonanie, że „kiedyś będą tędy jechać”. Pojazdy koalicji, rzecz jasna. Niewykluczone, że odpalonemu wówczas „śpiochowi” będą towarzyszyć również „rury”. I znów – nie o elementy konstrukcyjne tu chodzi, choć „afgańskie rury” także mają przekrój poprzeczny w kształcie pierścienia. „Rura” to wspominany tu często erpeg, czyli wyrzutnia ręcznych granatów przeciwpancernych, skądinąd druga w kolejności – po ajdikach, a przed karabinami PK – ulubiona broń talibów.
Każdy z nas widział w życiu rozmaite odmiany słupków, ale czy przyszłoby Wam do głowy, że „pójść na słupek” w Afganistanie znaczy to samo, co „iść na wieżę wartowniczą”? Weźmy kolejne hasło – nagminnie pojawiający się w żołnierskich rozmowach „wiatrak” wcale nie odnosi się do charakterystycznych budowli ze skrzydłami, choć podobne elementy (w postaci wirników) znajdują się na nazywanych tak śmigłowcach, zamiennie określanych też „śmigłami”. A skoro o maszynach mowa – miana „świniaka” dorobił się Rosomak, choć w tym przypadku konieczne jest pewne zastrzeżenie. Otóż okazuje się, że niektóre slangowe określenia mają okresową i terytorialną ważność. Rosomak był „świniakiem” jeszcze podczas V zmiany w Giro, w czasach VIII zmiany w Warriorze w ten sposób ochrzczono MRAP-y. Jeśli idzie o „Rośka” i „Rosia” – zdrobnienia powstałe od polskiej nazwy fińskiego transportera – te już na dobre wpisały się do misyjnego słownika.
– Jadą „naleśniki” – dowódca Rosomaka wskazał mi zbliżającą się w naszym kierunku polsko-afgańską kolumnę. W 2009 roku miałem już za sobą kilka reporterskich wyjazdów w rejony działań polskich kontyngentów, szybko więc skojarzyłem, że chodzi o tak zwane… „omlety”. Owa nazwa powstała od skrótu OMLT [2] i do[1]tyczy zarówno całych oddziałów, jak i żołnierzy, zajmujących się – i tu klasyczny przykład drętwej mowy – „mentorowaniem” ANA. W tym miejscu dodać jeszcze trzeba, że w strukturach kontyngentu funkcjonują również „pomlety” [3], współdziałające z ANP, w których skład wchodzą… „żetony”, czyli żandarmi.
Nad zaciemnionymi bazami każdej nocy można dostrzec mrugające światła sygnalizacyjne trzymanego na uwięzi „oka” – balonu w kształcie cygara (stąd angielska nazwa blimp – sterowiec). Zainstalowane na nim kamery monitorują teren w odległości kilkunastu kilometrów od bazy, przesyłając obraz na ekrany w centrach dowodzenia.
Ale żołnierska fantazja ma również politologiczne aspiracje, o czym świadczy używanie takich terminów, jak „miasta partnerskie” i „oś zła” w odniesieniu do osad współpracujących, bądź nie, z siłami ISAF. To zresztą kolejny przykład misyjno-językowego regionalizmu – owe określenia wywodzą się z Warriora. Ghaznieńska jest za to „Zatoka Świń” – próżno jednak szukać analogii z akwenem w pobliżu Kuby czy z przeprowadzoną tam nieudaną amerykańską operacją wojskową. Ta „zatoka” nawiązuje do nieoficjalnej nazwy osiedla przy ul. Wilanowskiej w Warszawie, gdzie w latach 80. XX wieku mieszkali partyjno-rządowi oficjele. „Zatoka” w Ghazni tym różni się od pozostałych części bazy, że składa się tylko z blaszanych kampów, a dwuosobowe lokale zajmują niemal wyłącznie oficerowie.
Tę złośliwą nazwę uknuto zapewne po drugiej stronie starego muru dzielącego bazę, gdzie znajduje się między innymi „Dystrykt 13” albo – jak kto woli – „13. Dzielnica”. „W tym miejscu rządzi Alfa” – taki komunikat usłyszałem, gdy pojawiłem się w Ghazni po raz pierwszy. Oczywiście, nie chodziło o żaden gang, lecz o nazwę zgrupowania bojowego, niemniej luz panujący między mieszkańcami wieloosobowych bichat w porównaniu z napinką w „Zatoce” zawsze dawał wrażenie lekkiej anarchii. A niedostatek infrastruktury sanitarnej zmuszał czasem do walki wedle praw dżungli („kto pierwszy, ten lepszy”) o dostęp do sedesu czy prysznica z ciepłą wodą.
Wspomniane „oka” czy „Rosie”, ale też saperzy wedle misyjnej nomenklatury „robią robotę”. I nie chodzi o zwykłe wykonywanie jakichś czynności. „Robić robotę”, jeden z najpopularniejszych żołnierskich zwrotów, znaczy tyle samo, co „wykonywać dobrze swoje zadania”. Więc choć brzmi to lekko pokracznie, dobrze jest coś takiego usłyszeć. A skoro o pokraczności mowa – misyjno-afgański slang w sporej mierze bazuje na języku angielskim. Koronny przykład tego zjawiska to rzecz jasna „ajdik”, ale są jeszcze między innymi „tiki” [4], jak mówi się o nawiązaniu walki z przeciwnikiem („mieliśmy dziś tika”). Są „ukso” [5] zamiast poczciwych niewybuchów. I wielokrotnie wspominani „ganerzy”, czyli strzelcy, których zadaniem jest nie tyle obserwacja, co „skanowanie” terenu – z tyłu, z boku, z przodu, w zależności od podziału zadań i miejsca w kolumnie. Językowych purystów taki stan rzeczy zapewne drażni, ufam jednak, że zmiękną, przeczytawszy o misyjnej odzywce na pytanie: „Co się stało?”
– Nic się nie stało. Wojna jest – zwykł słyszeć zbyt ciekawski „misjonarz”.
Ale język to również polityka informacyjna. Nim o tym napiszę, chciałbym wrócić do pewnych wydarzeń z lata 2009 roku.
Ten żołnierz miał na głowie dziwny hełm. Bardziej przypominał mi kask rowerzysty niż wojskową skorupę. Niestety, choć bardzo chciałem, nie zrobiłem mu zdjęcia. Wiele godzin później wpadliśmy w zasadzkę – pamiętam, co przyszło mi do głowy, gdy patrzyłem, jak z granatnikiem w ręku wyskakiwał z Rosomaka: „Byłoby fantastyczne ujęcie…”. Jednak zanim jeszcze wyruszyliśmy z bazy, ów żołnierz na widok mojego obiektywu stanowczo zastrzegł:
– Nie chcę żadnych fotek. Rodzina nie wie, co tutaj robię. I niech tak zostanie… – mówił.
Ta historia tylko pozornie pozostaje bez związku z polityką informacyjną. Ilustruje bowiem dość powszechne zjawisko, które w skrajnej sytuacji przybiera takie oblicze: lekko ranny żołnierz prosi, by nie informować najbliższych o kontuzji. „Bo po co ich martwić? Przecież żyję…”. Armia szanuje takie wybory, a wojskowi i polityczni decydenci skwapliwie z nich korzystają. Bo wówczas nie trzeba wysyłać w świat komunikatu, a cisza wokół misji nie podnosi ciśnienia u przeciwnej wojnie opinii publicznej.
Czasem jednak komunikat pójść musi. Lecz wówczas zwykle erpegi nie przepalają pancerzy, a ajdiki nie wdzierają się przez nadkola do wnętrz Rosomaków. Żołnierze, jeśli giną czy zostają ranni w wyniku ataku na kolumnę, to „po opuszczeniu pojazdów”. Gdy wszystko wskazuje na to, że nie zdołali się z nich wydostać, przeczytamy, że „Rosomak po raz kolejny uratował polskich żołnierzy” – w domyśle: zostali „tylko” ranni.
Wedle komunikatów, większość poszkodowanych „odnosi kontuzje”, a stan poważniej rannych jest „ciężki, ale stabilny”. Bez cienia sugestii, że skutkiem poturbowania jest wielodniowy ból, szok, mikrourazy – zwłaszcza głowy – które mogą się okazać śmiertelnie niebezpieczne w dłuższej perspektywie. I bez wyjaśnienia, że „ciężki” tak naprawdę najczęściej znaczy, iż żołnierz pozbawiony został ręki, nogi czy jakichś narządów wewnętrznych.
W informacjach serwowanych przez służby prasowe MON-u próżno szukać danych o skali rotacji „z przyczyn osobistych”, czytaj – z powodu nieradzenia sobie z napięciem. Poza ewidentnymi przypadkami nie sposób znaleźć informacji o utraconym sprzęcie. Epatuje się za to danymi ewidencyjnymi, słusznie zakładając, że spośród tych cyferek nie da się wyczytać, iż kilkanaście, a czasami kilkadziesiąt procent wozów – czasowo lub na stałe – nie nadaje się do użytku.
Znam racje, które przemawiają za taką polityką. Poszanowanie prywatności ofiar i ich rodzin z jednej strony, ochrona danych poufnych, mówiących o słabościach kontyngentu, z drugiej. Wiem też, że plastyczna opowieść nie jest zadaniem służb informacyjnych armii, lecz dziennikarzy i filmowców. Ale wydaje mi się, że często to tylko wygodne preteksty. Bo choć między zdehumanizowanym a plastycznym językiem, między absurdalną tajemniczością a całkowitą jawnością jest wiele innych środków wyrazu, sucha informacja również ma swoje atuty. Nie odda bowiem grozy sytuacji, wszechobecnej, gdy śmiercionośny strumień energii wdziera się do stalowej puszki.
A czy nie o to chodzi?
[1] National Support Element – Narodowy Element Wsparcia.
[2] Operational Mentorand Liaison Team – zespoły szkoleniowo-łącznikowe.
[3] Police Operational Mentorand Liaison Team – policyjne zespoły szkoleniowo-łącznikowe.
[4] Troops in contact – oddziały w kontakcie (bojowym).
[5] Unexploded ordnance.
—–
Jeśli chcielibyście wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby zainteresowane subskrypcją zapraszam na moje konto na Patronite:
– wystarczy kliknąć TUTAJ –
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Nz. Wejście do 13 dzielnicy, Ghazni, listopad 2010 roku/fot. Marcin Ogdowski