– Po siódmym czy ósmym ostrzale naszej okolicy, kiedy rakiety zaczęły spadać mniej niż sto metrów od okien, postanowiłem uciekać z miasta – mówi Andriej, 40-latek z Doniecka. – Nie dla siebie, ale dla Eveliny – mężczyzna kładzie dłoń na ramieniu ośmioletniej dziewczynki. – Wyjechaliśmy na kilka tygodni, a minęły już dwa lata, odkąd nie było nas w domu. I nie wrócimy tam tak długo, jak długo będą strzelać. Nie zamierzam narażać życia córki – deklaruje mój rozmówca.
„Modułowe miasteczko” – jak mówią o nim miejscowi – znajduje się na obrzeżach Zaporoża, przytulone do osiedla z wielkiej płyty. Na pierwszy rzut oka wygląda jak zaplecze socjalne dla ekip budowlanych. Wrażenie jest tym bardziej zasadne, że kilkaset metrów dalej wciąż powstają kolejne bloki. Tymczasem poustawiane w kilka grup kontenery, to prowizoryczne domy dla niemal 450 uchodźców z Donbasu – głównie matek i babć z dziećmi. Miały być schronieniem „na chwilę” – taka idea przyświecała oenzetowskiej agencji UNHCR, ze środków której powstało „miasteczko”. Czas jednak płynie, a końca wojny – choć tak straciła na intensywności – nadal nie widać. W efekcie uliczki „miasteczka” właśnie pokrywane są solidną brukową kostką.
Wcześniej między blaszakami zbudowano plac zabaw, a tuż za siedliskiem niewielkie boisko ze sztuczną nawierzchnią. W zestawieniu z koszmarnymi obrazkami – jakie znamy z „dżungli” w Calais – „modułowe miasteczko” zdaje się być wzorcowym obozowiskiem.
Z dnia na dzień
Ale względny komfort tylko łagodzi traumę wygnania.
– Miałem mieszkanie, pracę, przyjaciół, a co mam i kim jestem dziś? – Andriej z trudem panuje nad głosem.
– Większość z 19 tysięcy uchodźców, którzy przebywają w Zaporożu, ma kłopoty ze znalezieniem pracy – mówi Anastazja Golikowa z ukraińskiej misji Polskiej Akcji Humanitarnej (PAH). – Szczęściarze dostają zwykle posady, które nie wymagają specjalnych kwalifikacji. Rzecz jasna, są to zajęcia nisko płatne.
Andriej nie ma nawet takiej pracy – pieniądze na żywność i media (samo użytkowanie kontenera jest bezpłatne), otrzymuje od rozmaitych organizacji, w tym PAH-u. Żyje, jak sam mówi, z dnia na dzień, dla Eveliny.
Jest tak sobie
Podobna motywacja zdaje się przyświecać Aleksandrze, drobnej, 65-letniej kobiecie. Złamanej artretyzmem, poruszającej się przy pomocy kuli. W przydzielonym jej kontenerze cała jedna ściana zajęta jest rysunkami, wykonanymi przez 10-letnią wnuczkę, Nastię.
– Mądra dziewczynka, dobrze się uczy – babcia zachwala wnuczkę, gdy ta, z torbą na plecach, wraca ze szkoły.
– Nastia nie ma w klasie kłopotów z miejscowymi? – pytam.
Aleksandra zaprzecza ruchem głowy. I powtarza wcześniej wypowiedziane zdanie.
– Jest tak sobie… – Andriej okazuje się bardziej wylewny. – Miejscowi nie są do nas tak dobrze nastawieni, jak w Charkowie, gdzie spędziłem kilka miesięcy. Problemy zaczynają się już pośród trochę starszych dzieci.
Ludzie „stamtąd”
Mężczyzna ma na myśli wyzwiska i poszturchiwania. Te postawy nie biorą się znikąd. Część dorosłych mieszkańców blokowiska nazywa uchodźców pijakami, narkomanami, czy cwaniakami, naciągającymi rząd i organizacje pomocowe. I nie jest to tylko prostacka reakcja na niechciane sąsiedztwo – dla wielu zaporożan uciekinierzy z Donbasu to „oni”, ludzie „stamtąd”. „Od separatystów” czy wręcz „separy”. W bardziej prorosyjskim Charkowie takich postaw jest mniej, w Zaporożu – gdzie idea ukraińskiej niezależności od Rosji cieszy się większym poparciem – są popularniejsze. Zwłaszcza, że w blokach sąsiadujących z „miasteczkiem” mieszka sporo weteranów donbaskiej wojny oraz rodziny wojskowych, służących właśnie na froncie. Żyją tu też najbliżsi poległych żołnierzy i ochotników.
– Nie będę narzekać – zastrzega Aleksandra. – Mam co jeść, dach nad głową, ciepło. Nastia chodzi do szkoły, jeździ na ferie. Ale gdybym tylko mogła, wróciłabym do Charcyza, oj wróciła…
—–
„Modułowe miasteczko” i jego mieszkańcy. Nz. nr 4 Andriej z córką, nz. nr 5 – Aleksandra z wnuczką/fot. Marcin Ogdowski