Rozmawiam z generałem brygady Stanisławem Koziejem, byłym szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, byłym wiceministrem obrony narodowej, obecnie profesorem w Uczelni Łazarskiego w Warszawie.
Kilka dni temu prezydent Andrzej Duda wysłał dwa listy do ministra Antoniego Macierewicza. Sądząc po ich treści, zwierzchnika sił zbrojnych niepokoi stan polskiej armii. Czy to próba odzyskania podmiotowości w kwestiach obronności, czy pusty gest pod publikę?
Po pierwsze, trzeba podkreślić, że ta sytuacja świadczy o braku dobrej komunikacji między prezydentem a ministrem obrony narodowej. Coś szwankuje, skoro Andrzej Duda musi pisać listy do Antoniego Macierewicza i ogłaszać to publicznie. Nie przypominam sobie, żeby prezydent Komorowski stawał wobec takiej konieczności. Sprawy załatwiało się na bieżąco, za pośrednictwem moim, jako szefa BBN, a jak trzeba było, to prezydent osobiście spotykał się z kierownictwem resortu. Po drugie, obserwacja dotychczasowej działalności pana prezydenta skłania mnie do wniosku, że to nie była jego własna inicjatywa. Nominalny zwierzchnik sił zbrojnych pozostawał dotąd bierny w sprawach wojskowych, nie miał pomysłów, co najwyżej reagował na wnioski, które przychodziły z MON. Przypomnijmy sprawę zmiany dowódcy generalnego, którą – mimo braku formalnych kompetencji – ogłosił minister obrony, stawiając Andrzeja Dudę w niezręcznej sytuacji.
Kto nakłonił prezydenta do działania?
Uważam, że z obozu rządzącego dano sygnał, że pora uporządkować działalność w zakresie obronności, bo to, co dzieje się w wojsku, jest coraz mniej zrozumiałe dla Polaków i naszych sojuszników.
Ten sygnał wyszedł z dołu, od prezydenckich doradców, czy z góry, od szefa partii?
Nie mam powodów wątpić, że w BBN-ie pracują kompetentne osoby, które widzą, co się dzieje. I one z pewnością dzielą się uwagami ze swoim przełożonym, szefem Biura. A ten sygnalizuje problemy prezydentowi. Jestem wręcz pewien, że Andrzej Duda już wcześniej miał wszystkie dane, by reagować. Ale do tego trzeba woli politycznej i mocy sprawczej. Te zaś są w gestii szefa partii rządzącej. Myślę, że to z kierownictwa PiS przyszło polecenie, by zmitygować ministra Macierewicza. A formalnie najlepiej nadaje się do tego zwierzchnik sił zbrojnych. Niezależnie od tego prezydentem mogła kierować chęć zaistnienia w swojej funkcji – i wreszcie zyskał pretekst i wsparcie.
Ciekaw jestem kolejnych reakcji Macierewicza. W pierwszych dał panu prezydentowi Dudzie do zrozumienia, że ten nie wie nawet, o co pyta.
Bo i nie jest łatwo rozgryźć Macierewicza. Pan generał rozumie, o co chodzi ministrowi obrony?
To proste, minister traktuje wojsko jako instrument w polityce partyjnej, a nie kieruje się tym, czym powinien.
Czyli?
Powinien, chroniąc wojsko przed politycznymi sporami, kierować się wyłącznie interesem obronności Rzeczpospolitej, dobrem wojska, tym, by było ono właściwe przygotowane do konstytucyjnych zadań.
Podział wojska na tych, którzy są z nominacji poprzedniej ekipy i tych, którzy są z „naszej”, raczej temu nie służy…
Dla każdego zdroworozsądkowego człowieka jest oczywiste, że to szkodzi armii. A mimo to oficjalnie dokonano takiego podziału. Pozwala on łatwiej manipulować wojskowymi, gdyż u wielu z nich wywoła odruch potulności, posłuszeństwa, u innych złość i pretensje do tych pierwszych. Podzielenie armii, tak jak w przypadku całego społeczeństwa, to postępowanie zgodnie ze znaną zasadą „dziel i rządź”. Tak stwarza się grunt pod realizację przedsięwzięć, które są potrzebne partii, a niekoniecznie mają związek z obronnością.
Na przykład?
Wymuszanie na żołnierzach, na kompaniach honorowych, udziału w apelach smoleńskich. To jest gwałt na wojsku – wszystkie te próby włączania go w spory polityczne. Część osób, które przysłuchują się tym apelom, wiecom, krzyczy na żołnierzy. Wyobraża pan sobie? Traktuje ich jak uczestników walki politycznej. Po co to? Z tak wielkim szczęściem oderwaliśmy się od upartyjniana spraw wojska po 1989 roku…
Analogia między tym, co dziś, a czasami sprzed 1989 roku, rysuje się coraz wyraźniej?
Owszem, ale wciąż nie mamy prostego powtórzenia, bo żołnierze nie są – póki co – członkami partii. I nie daj Boże, by pomysł upartyjnienia przyszedł komuś do głowy. Bo w warunkach wielopartyjności efektem byłoby rozbicie wojska na różne frakcje partyjne, co de facto oznaczałoby jego koniec.
Czy partyjne zawłaszczanie armii ma „obsłużyć” jedynie sferę symboliczną, czy chodzi o coś więcej? Nie brakuje Polaków, którzy obawiają się, że wojsko stanie się kijem, użytym w warunkach społecznego buntu.
Nie sądzę, aby ta myśl była na poważnie rozważana przez obecnych przywódców. To byłoby samobójstwo.
Czyje?
No przede wszystkim Polski.
A jeśli ci przywódcy, w imię sprawowania władzy, są gotowi podjąć ryzyko?
Polacy szanują wojsko, chcą widzieć w armii strukturę stojącą obok, niezaangażowaną w paskudne polityczne boje. Myślę, że większość obywateli Rzeczpospolitej odczuwa dyskomfort, obserwując wciąganie wojska w politykę. A gdyby jeszcze zrealizowała się opcja użycia siły… Dla rządzącej partii też byłoby to samobójstwo. Władzy na bagnetach nie da się utrzymać. A i bagnety mają swoją pamięć historyczną. W poprzednim systemie używane były z tragicznymi skutkami w wewnątrznarodowych sporach i konfliktach. Nie wierzę, aby żołnierze ponownie chcieli wystąpić w takiej roli.
Nawet ci z wojsk obrony terytorialnej?
Nawet. Choć oczywiście nie podoba mi się fakt, że WOT są ideologizowane, i to wedle jednego, zbieżnego z linią PiS wzorca. Że ich ideowe fundamenty buduje się na jednej tradycji, po wykluczeniu innych. Przyjdą wybory, przyjdzie inna ekipa do władzy – i co wtedy? Zacznie się likwidacja, rozwiązywanie jednego z rodzajów sił zbrojnych, bo został partyjnie zideologizowany? Wojsko musi być neutralne ideowo. Jego kościec musi być budowany na podstawie wartości propaństwowych, a nie partyjnych.
Ale mamy to, co mamy. Jak pan ocenia kondycję WP w tej chwili?
Rozpocznijmy od systemu dowodzenia. W najtrudniejszej sytuacji jest ta jego część, która funkcjonuje na styku dowodzenia wojskowego z cywilnym kierowaniem politycznym. Mówię o szefie sztabu generalnego, dowódcy generalnym i operacyjnym, inspektorach rodzajów sił zbrojnych oraz ich zastępcach. O strukturach sztabowych i dowódczych na poziomie strategicznym. W wyniku karuzeli kadrowej są one w znacznej mierze zdezorganizowane.
Armia nie ma głowy?
Ta głowa jest, tylko że zmuszona do działania w trybie przyśpieszonego zdobywania doświadczenia. Na najwyższe stanowiska wyrwano ludzi z zaskoczenia. Ci generałowie na chwilę przed swoimi nominacjami nie mieli pojęcia, że będą musieli dowodzić całymi siłami zbrojnymi, lub kierować strategicznym mózgiem armii. Do takiej służby trzeba się przygotowywać latami. I także mieć czas na spokojne, mierzone co najmniej tygodniami, jeśli nie miesiącami, przejmowanie obowiązków od swoich poprzedników, a nie spadać jak spadochroniarz z nieba. Tymczasem w ciągu roku w taki właśnie chaotyczny i błyskawiczny sposób przeprowadzono wymianę na dziesięciu najważniejszych stanowiskach w WP.
Nowi, to dobrzy generałowie – większość z nich znam, także jako moich studentów w Akademii Obrony Narodowej – i wierzę, że dadzą radę. Ale potrzebują czasu. Miną trzy lata nim sytuacja się ustabilizuje. Na razie mamy do czynienia z, jak to nazywam, „destrategizacją WP”.
Jak wygląda sytuacja na niższych szczeblach dowodzenia?
Nie ma powodów do tak dużego niepokoju, choć i tam widoczna jest niebezpieczna tendencja. Mam na myśli wysysanie kadr z regularnej armii do WOT. Żołnierze, którzy odeszli do obrony terytorialnej, są straceni do dowodzenia na najbliższych kilka lat. Nie będą już służyć swoim potencjałem w armii regularnej i nie będą jeszcze służyć tym potencjałem w WOT, nim te nie uzyskają zdolności operacyjnych.
Tę cenę można ponieść przy założeniu, że WOT będą wartościowym elementem sił zbrojnych…
Przecież mówimy o formacji rezerwowej. Żołnierze WOT, poza częścią kadry, będą przedstawiać taką wartość, jaką przedstawiają rezerwiści. Może troszkę większą niż inni rezerwiści, bo jednak będą systematycznie raz na miesiąc doszkalani. Ponadto są to ludzie z dodatkowymi motywacjami i umiejętnościami. Ale mimo to nigdy nie dorównają regularnemu wojsku. Tymczasem pojawiają się dziwaczne koncepcje wykorzystania WOT. Bardzo mnie one niepokoją…
Jako formacji policyjnej?
Nie. Mówię o założeniach czysto wojskowych. Z jednej strony dobrze, że szefem obrony terytorialnej został generał Kukuła – człowiek od specjalsów, prawdziwy żołnierz. Z drugiej, efektem tej nominacji jest przekonanie, że przed WOT będzie można postawić najbardziej wymagające taktycznie i operacyjnie zadania. Jeśli słyszę, że formacje WOT mają prowadzić dywersję na tyłach wroga, to jest to dla mnie totalne nieporozumienie.
Szkolenie w tym kierunku będzie marnowaniem środków?
Tak jest. Zresztą spójrzmy na sprawę szerzej. WOT oznacza dla armii nie tylko wysysanie kadrowe, ale też finansowe. Wydatki na obronność są sztywne, jedyna podziałka, z której można pieniądze przesunąć gdzie indziej, nazywa się „modernizacja techniczna”. Obrona terytorialna jest zatem budowana kosztem unowocześniania pozostałych elementów armii. Tymczasem efektywność wydania złotówki, która zostanie zainwestowana w nowoczesne uzbrojenie dla regularnego wojska, w porównaniu ze złotówką zainwestowaną w WOT, jest nieporównywalna.