Kulisy (nie)zwyciężania

Oto esej pt.: „Kulisy (nie)zwyciężania”, który wraz z pracami innych autorów ukazał się w książce wydanej w sierpniu 2023 roku przez Instytut Europy Środkowej. „Z Wami wolność. O wojnie i z wojny” ma również formę e-booka – publikacja jest darmowa, jej pełną treść znajdzie pod tym linkiem.

Tymczasem zapraszam do lektury mojego tekstu.

—–

WPROWADZENIE

A miało być tak pięknie…

„Mrugniemy powieką i Kijów będzie nasz!” – deklarował w jednym ze swoich programów telewizyjnych Władimir Sołowiow, znany rosyjski dziennikarz i celebryta. Działo się to w lutym 2022 roku, kilkanaście dni później armia rosyjska wkroczyła do Ukrainy. Nie wiem, z jaką prędkością rusza powiekami Sołowiow, u reszty ludzi ta czynność w pojedynczej odsłonie zajmuje jedną trzecią sekundy. W ciągu minuty mrugamy 15-20 razy, co po uśrednieniu (i odliczeniu czasu na sen) daje nieco ponad sześć milionów powtórzeń rocznie. Kijów zatem winien być rosyjski już dawno-dawno temu, tymczasem wciąż dumnie powiewa nad nim ukraińska flaga.

Oczywiście, Sołowiow nie traktował literalnie wypowiadanych przez siebie słów. Szło mu o efektowną frazę, jakby określenie „błyskawicznie” brzmiało niedostatecznie dosadnie. Nie zmienia to faktu, że jakby się nie nadął i po jakie słowne gierki nie sięgnął, i tak wyszedłby na durnia. Podobnie jak jego imiennik, prezydent Rosji, wybornie podsumowany w komentarzu satyrycznym Tygodnika NIE. „No geniuszu, dziś setny dzień twojej trzydniowej operacji wojskowej”, drwił sobie admin facebookowego profilu pisma, ilustrując okolicznościowy post fotografią zafrasowanego Putina.

Zostawmy propagandystę i jego pryncypała – poważni ludzie na Zachodzie również nie dawali Ukraińcom szans. Na początku lutego 2022 roku, podczas niejawnego briefingu dla kongresmenów, najwyższy rangą amerykański dowódca gen. Mark Milley ocenił, że rosyjski pełnoskalowy atak na Ukrainę może doprowadzić do upadku Kijowa w ciągu trzech dni. Zginąć miało przy tym do czterech tysięcy rosyjskich i 15 tys. ukraińskich żołnierzy. Według dziennika „Washington Post” – który ujawnił szczegóły spotkania szefa kolegium połączonych sztabów z parlamentarzystami – Milley oszacował liczbę cywilnych ofiar takiej agresji na 50 tys. (w tym przypadku mógłby mieć powody do gorzkiej satysfakcji…).

By nadmiernie nie rozbudowywać wstępu oddajmy głos Tarasowi Kuzio, profesorowi nauk politycznych na Uniwersytecie Narodowym Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. W artykule opublikowanym w „Geopolitical Monitor” w listopadzie 2022 roku Kuzio przypomniał poglądy zachodnich analityków militarnych. Przed inwazją większość z nich twierdziła, że Rosja – dzięki potędze posiadanej armii – pokona Ukrainę w ciągu dwóch-trzech dni. Eksperci uważali więc dozbrajanie zagrożonego kraju za bezsensowne, wspierając tym samym polityki własnych rządów sceptycznie nastawionych do idei pomocy wojskowej dla Kijowa.

Trzy dni minęły, a Ukraina nadal się broniła. „Pytanie nie brzmi: czy Kijów padnie, ale kiedy?”, zastanawiano się w CNN. Paski podobnej treści towarzyszyły wówczas programom wielu innych renomowanych stacji. Szacowni goście w studiach – mundurowi, cywilni specjaliści z naukowymi tytułami oraz wszelkiej maści znawcy Rosji i wschodu – mieli poważne miny i kiwali smutno głowami. W tym czasie ukraińska armia kiwała rosyjską, a Rosjanie przecierali oczy ze zdumienia. 27 lutego przypadało ustanowione kilka lat wcześniej święto sił operacji specjalnych. Tego dnia hołubiono „zielone ludzki”, w 2022 roku obiektami celebracji mieli być wszyscy uczestnicy z-w-y-c-i-ę-s-k-i-e-j „specjalnej operacji wojskowej w Ukrainie”. A tu zonk, jak mawia młodzież – powodów do szczególnej pompy nie zebrało się za wiele. Ani po trzech dniach, ani po roku i trzech dniach w kolejnej odsłonie święta.

Koncepcja „trzech dni”/„mrugnięcia powieką” przeszła długą drogę między 2022 a 2023 rokiem, z obaw lub buńczucznych deklaracji zmieniając się w powód do wstydu. Zachód wstydzi się dziś swojej niewiary, Rosja własnej słabości. Rosyjska propaganda wręcz wyparła się, że kiedykolwiek sugerowała szybkie zwycięstwo.

Jak do tego doszło? Dlaczego Ukraina nadal stawia opór Rosji? Co sprawiło, że staliśmy się świadkami upadku mitu „drugiej armii świata”, który na dekady zamulił postrzeganie Rosji i jej militarnych możliwości? Jak narodziła się nowa opowieść – mimo usilnych rosyjskich prób dotąd niesfalsyfikowana – o niepokonanych Siłach Zbrojnych Ukrainy (ZSU)? Na te pytania postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście. Punktem wyjścia będzie ustalenie, jak rozumieć określenia „zwycięstwo” i „klęska”, „sukces” i „porażka”, a także rozmieszczenie tych pojęć na osi czasu. Ich znaczenia mają bowiem charakter dynamiczny – czym innym było „zwycięstwo” zimą 2022 roku, czym innym zaś wiosną 2023, i to dla obu stron konfliktu. Rozważania na ten temat stanowią pierwszą część materiału.

CZĘŚĆ I

Nie znamy dokładnych planów rosyjskiego sztabu generalnego, które pozwoliłyby na precyzyjne określenie pierwotnych zamiarów interwencji. Musimy więc sięgnąć po dostępne dane – propagandowe narracje, w tym wystąpienia przedstawicieli Kremla, oraz przyjrzeć się ruchom wojsk. 24 lutego 2022 roku armia rosyjska uderzyła na sześciu zasadniczych kierunkach – na północy napadniętego kraju dwa natarcia wyprowadzono na Kijów (w tym jedno z Białorusi), kolejne zaś na Charków. Wschód to uderzenie w Donbasie z terytoriów tak zwanych ludowych republik (donieckiej i ługańskiej). Z kolei na południu siły inwazyjne ruszyły z zajętego w 2014 roku Krymu na wschód – ku Mariupolowi – oraz na zachód, z zamiarem zdobycia Odessy i odcięcia Ukrainy od morza. Ten ostatni kierunek operacyjny na dalszym etapie działań miał zostać wsparty desantem morskim, do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to desant śmigłowcowy, wysadzając spadochroniarzy na podkijowskim lotnisku w Hostomelu. Elitarne oddziały miały przejąć port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa pomaszerowałby na Kijów z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku ukraińskiej stolicy lądem.

Utrata Kijowa miał być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Ukraińców, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak Kreml nie zakładał poważniejszej akcji obronnej, zwłaszcza na zamieszkałym przez rosyjskojęzyczną mniejszość wschodzie. Nie ma jasności, czy Moskwa planowała wkraczać do zachodniej Ukrainy, stanowiącej kolebkę ukraińskiej myśli narodowo-i-państwowotwórczej. Na początku inwazji wielu analityków militarnych sądziło, że generalne powodzenie rosyjskich ataków skusi białoruskiego dyktatora Aleksandra Łukaszenkę do włączenia się do wojny, z zamiarem opanowania wspomnianego regionu – rzecz jasna przy pomocy Federacji. Osobiście skłaniam się ku opinii, że Rosjanie zamierzali dokonać aneksji Zadnieprza i południa Ukrainy. W centralnej części kraju chcieli zaś ustanowić marionetkowe rządy, a decydującą rolę odegrałaby tu wola podporządkowania się lokalnych administracji nowym władzom w Kijowie, a nie fizyczna obecność rosyjskich oddziałów. W wersji zakładającej pełen sukces, prorosyjski rząd objąłby wpływami również Zakarpacie i dawną Galicję Wschodnią. W opcji mniej korzystnej, ograniczony obszar jego jurysdykcji stanowiłby dla Rosji bufor od „banderowskiej macierzy”. Cechą planów wojskowych jest wariantowość i otwartość na „wykorzystanie powodzenia”. Fakt, iż Rosjanie nie użyli Białorusi do uderzenia wzdłuż granicy Ukrainy z Rzeczpospolitą pozwala przyjąć, że temat „zapadu” zostawili sobie na później.

„Duży” Zachód, rozumiany przede wszystkim jako NATO, także był celem „specjalnej operacji wojskowej” – oczywiście pośrednim. W wymiarze geopolitycznym zajęcie i zwasalizowanie Ukrainy nie tylko fizycznie poszerzyłoby strefę wpływów Rosji, ale stanowiłoby również ostrzeżenie. Pokazało krajom wschodniej Europy (i Azji Centralnej), czym kończy się próba „zerwania” z Moskwą. Również „stary” Zachód mógłby się przeląc. Jedną z reakcji obronnych na ekspozycję brutalnej siły jest wycofanie – w tym przypadku byłoby to zaprzestanie rozbudowy możliwości obronnych Sojuszu na wschodnich rubieżach. Bo czy dla Polski lub Litwy warto narażać się na wojnę z „nieprzewidywalną” Rosją? Taka demobilizacja z czasem przyniosłaby demoralizację – świadomość występowania różnych kategorii członkostwa i nieoczywistego charakteru gwarancji bezpieczeństwa podważyłaby sens istnienia NATO. Mnóstwo wschodnich Europejczyków zaczęłoby zastanawiać się, po co być częścią „papierowego sojuszu”, gdy już sama przynależność naraża ich na gniewne reakcje potężnego sąsiada. Erozja dotknęłaby też zachodnioeuropejskiego „korzenia” NATO. Skoro jesteśmy tacy słabi, tamci zaś tak bardzo lubią ryzyko, może lepiej się z tym pogodzić? – kalkulowano by, mając Rosjan za krnąbrnych uczestników biesiady, z którymi jednak nadal można robić niezłe interesy. Narrację w tym akapicie poprowadziłem w trybie przypuszczającym, ale mamy dość dowodów, by uznać, że tego właśnie pragnął Władimir Putin, że ramy jego „wielkiego zwycięstwa” wykraczały daleko poza granice Ukrainy.

A co planował wobec samych Ukraińców? Gdy jesienią 2021 roku amerykańskie media donosiły o istnieniu list proskrypcyjnych zawierających nazwiska osób przeznaczonych do likwidacji po zajęciu przez Rosjan Ukrainy, niewielu w to wierzyło. Powszechnym było naiwnie założenie samoograniczającego się charakteru ewentualnej rosyjskiej agresji. Już po rozpoczęciu inwazji usłyszeliśmy Putina podważającego ideę ukraińskiego narodu oraz prawo Ukraińców do samostanowienia. 24 lutego 2022 roku można było o tym myśleć w kategoriach wojennej retoryki, która nie przełoży się na realne działania. Ale potem przyszła Bucza, zaś 3 kwietnia 2022 roku RIA Novosti – państwowa rosyjska agencja prasowa – opublikowała obszerny artykuł pt.: „Co Rosja powinna zrobić z Ukrainą”. Miejsce publikacji ma kluczowe znaczenie dla stwierdzenia, że nie chodzi o publicystyczne enuncjacje, a o rządową agendę. Plan. Przyjrzyjmy się jego szczegółom. Otóż Ukrainę trzeba „zdenazyfikować”, w całości, gdyż „operacja specjalna” ujawniła, że nie tylko przywództwo polityczne, ale i większość ludności jest „nazistowska”. Wszyscy Ukraińcy, którzy chwycili za broń, muszą zostać wyeliminowani – co ma być karą za „ludobójstwo narodu rosyjskiego” (dokonane rzekomo w Donbasie). Niepodległość i proeuropejskość to dla Ukraińców „zasłony dymne skrywające nazizm”, zaś Ukraińcy to „sztuczny konstrukt antyrosyjski”, który nie powinien mieć tożsamości narodowej. Zatem „denazyfikacja” oznacza „deukrainizację” i nieuniknioną „deeuropeizację”. Eliminacja elity politycznej jest konieczna, bowiem nie można jej reedukować. Reedukacja zwykłych Ukraińców ma się z kolei sprowadzić do doświadczenia okropności wojny – co będzie lekcją historii i nauczką na przyszłość. Po „wyzwoleniu”, przez kolejne ćwierć wieku, Rosja nie może ustawać w wysiłkach „denazyfikacyjnych”. Innymi słowy, rosyjskie zwycięstwo to również wynarodowienie i częściowa biologiczna zagłada ukraińskiej wspólnoty.

Czas utemperował ambicje Rosjan. Po pięciu tygodniach ciężkich walk okazało się, że muszą uciekać spod Kijowa, że Charków jest nie do wzięcia, Odessa poza zasięgiem. Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o Donbas nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem armii ukraińskiej. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” obwody ługański i doniecki. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Ługańszczyznę i połowę Doniecczyzny. Gwoli rzetelności dodać trzeba, że w rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie obwodu charkowskiego, zaporoskiego, chersońskiego i mikołajowskiego. Ale potem nastąpiła ukraińska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Charkowszczyzny, a jesienią przepędziła ich również z Chersonia, jedynego zajętego miasta obwodowego. W tamtym czasie przedstawiciele Kremla przekonywali, że „cele Rosji w Ukrainie się nie zmieniły”, ale był to zaledwie rytualny bełkot, bo na poziomie codziennego przekazu mieliśmy do czynienia z konsekwentnym budowaniem u Rosjan (i nierosyjskich stronników Federacji) coraz niższych oczekiwań wobec armii i tego, co robi w Ukrainie. Sukcesem było wówczas wycofanie się za Dniepr na lepsze pozycje obronne.

Zimowe ofensywy – powietrzna i lądowa – ani nie przeniosły Ukrainy w średniowiecze, co miało być skutkiem zniszczenia jej systemu energetycznego, ani też nie doprowadziły do kaskadowego załamania się linii frontu. Lotnictwo Rosji okazało się niedostatecznie mocne w konfrontacji z ukraińską obroną powietrzną, a wojska lądowe zbyt wyczerpane, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż kilka punktowych uderzeń. W takich okolicznościach zaczęło się fetyszyzowanie Bachmutu, czemu sprzyjała reaktywna postawa ukraińskiej propagandy, która także nadała miastu duże symboliczne znaczenie. Jego upadek w połowie maja 2023 roku był ostatnim akordem rosyjskiej zimowej ofensywy na lądzie. W jej trakcie zdobyto 80 km kwadratowych terenu, za cenę 100 tys. zabitych i rannych żołnierzy i najemników. Ta dramatyczna nieefektywność jedynie uwypukliła potrzebę propagandowego rozdęcia bachmuckiego „sukcesu”.

Piszę te słowa na przełomie maja i czerwca 2023 roku, kiedy Rosjanie wciąż usiłują przedstawiać „Bachmut” jako wielkie zwycięstwo. Zerknijmy na wspomnianą oś czasu – w lutym 2022 roku mamy zapowiedzi typu „trzy dni i Kijów nasz” (trzymilionowa metropolia…), w maju 2023 roku wielką radość z powodu zdobycia 70-tysięcznego przed wojną miasteczka. Tak właśnie dewaluowało się rosyjskie postrzeganie „zwycięstwa”. I owszem, Putin oraz jego współpracownicy konsekwentnie powtarzają, że Rosja będzie dążyć do pokonania „kijowskiego reżimu”. Nie sądzę jednak, by generałowie Federacji – znający realne możliwości sił zbrojnych, które nie pozwalają na pokonanie Ukrainy w konwencjonalnym konflikcie – mierzyli dalej niż „dowiezienie” przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych.

—–

A co z percepcją ukraińską? Tu również nastąpiły poważne zmiany, przebiegające w myśl popularnego powiedzenia, że „apetyt rośnie w miarę jedzenia”.

I w tym przypadku nie znamy dokładnych wyjściowych planów dowództwa ZSU. Nie wiemy, czy zamierzało ono bronić całości Ukrainy w jej granicach z 23 lutego 2022 roku, czy dopuszczało utratę części terytoriów jako koszt ochrony terenów uznanych za priorytetowe (na przykład stolicy). „Miękkie wejście” rosyjskich oddziałów w południowo-wschodnie rubieże (łatwość, z jaką zyskano lądowe połączenie z Krymem), może sugerować, że tamta część kraju została poświęcona. Lecz istnieją na ten temat konkurencyjne wyjaśnienia, gdzie wspomina się o zdradzie wyższych rangą wojskowych, przedstawicieli spec-służb i cywilnej administracji, którzy „wpuścili” Rosjan bez walki. Podkreśla się również charakter sił inwazyjnych operujących na południowym teatrze działań. Armia Federacji przygotowywała się do zbudowania „korytarza” od kilku lat, delegując do tego zadania elitarne jednostki, którym wojska ukraińskie w pierwszych dniach inwazji zwyczajnie nie sprostały.

Zostawmy jednak spekulacje i skupmy się na ewidentnych zamiarach. Z chwilą, gdy Moskwa zdecydowała się na pełnoskalową wojnę, bez wątpienia należały do nich ocalenie podmiotowości i niepodległości Ukrainy, ochrona jak największych grup ludności przed rosyjskimi prześladowaniami oraz utrzymanie strategicznych obszarów kraju. Poza wymienioną w tym kontekście stolicą, właściwie wszystkich dużych miast będących zarazem ośrodkami przemysłowymi, Odessy jako „okna na świat”, kontrolowanej po 2014 roku części Donbasu oraz rozległych areałów „spichlerza Europy” w środkowej i wschodniej części Ukrainy.

To skrótowe z konieczności zestawienie należałoby rozszerzyć o ukraińskie roszczenia wobec zrabowanych wcześniej przez Rosjan ziem – Krymu, Ługańska i Doniecka. Odzyskanie tych terenów pozostawało w latach 2014-2022 aktualnym postulatem politycznym obu prezydenckich administracji (Petra Poroszenki i Wołodymyra Zełenskiego). Jednocześnie, wobec braku wojskowych możliwości oraz niemożności osiągnięcia celu na drodze negocjacji z Moskwą, odkładano jego realizację na niezdefiniowane „później”. W 2022 roku udana operacja obronna, kontrofensywa i przejęcie inicjatywy operacyjnej na froncie, rozbudziły nadzieje Ukraińców. Wydarzenia z pierwszych miesięcy 2023 roku – w trakcie których to Rosjanie na powrót stali się bardziej aktywną stroną konfliktu – wobec mizerii rosyjskich sukcesów tylko ugruntowały przekonanie o możliwym zwycięstwie Ukrainy. Mglista wcześniej perspektywa powrotu do granic sprzed 2014 roku stała się dla Kijowa jasno zdefiniowanym warunkiem zakończenia działań zbrojnych. Oto maksimum ukraińskiego sukcesu, choć należy zauważyć, że w obliczu różnicy potencjałów między Rosją a Ukrainą, już sam fakt, że ta druga przetrwała jako państwo i obecnie walczy „tylko” o granice, zasługuje na miano wielkiego zwycięstwa.

—–

Trudno i łatwo zarazem uznać Zachód za uczestnika konfliktu. Natowscy żołnierze nie walczą w Ukrainie, ale z drugiej strony, kraje Sojuszu ślą na wschód mnóstwo pomocy wojskowej, wspierają Kijów wywiadowczo i szkoleniowo, wywierają też potężną presję ekonomiczną i polityczną na Moskwę, znacząco podnosząc jej koszty udziału w wojnie. Trzeba docenić ukraińską determinację i bohaterstwo, ale po kilkunastu miesiącach zmagań oczywistym jest, że bez „zachodniej kroplówki” Ukraina byłaby stracona. Otwartym pozostaje pytanie, w jakim zakresie, lecz odpowiedź wykracza poza ramy tego eseju. Istotnym jest, byśmy dostrzegli, że Zachód również ma swoje oczekiwania, które da się umiejscowić na wykresie „porażka-sukces” i że są one kluczowe dla trwania ukraińskiego oporu.

O czym konkretnie mowa? Zachód, choć reprezentowany przede wszystkim przez NATO, nie jest bytem jednorodnym – to konglomerat kilkudziesięciu podmiotów, z których każdy ma nieco inny stosunek do Rosji i Ukrainy. Jest on sumą wielu zmiennych, głównie potencjału militarnego i ekonomicznego (a więc skali partycypacji w geopolitycznych rozgrywkach) oraz położenia geograficznego względem Federacji. Im dalej od rosyjskich granic, tym mniejszy niepokój wywoływany poczynaniami Moskwy, im więcej „twardej” siły, tym większe możliwości, a często i wola powściągnięcia Rosji – tak to wygląda w sporym rzecz jasna uproszczeniu. Inaczej na sprawy patrzy maleńka Estonia, dla której Federacja stanowi egzystencjalne zagrożenie, inaczej mocarstwowa Francja, funkcjonująca bez obaw przed napaścią, za to z doświadczeniem intratnych interesów z Rosją.

Mimo takich różnic wypracowano konsensus, lecz i on zmieniał się w czasie. Nim wojska Putina wkroczyły do Ukrainy, plan sojuszników zakładał ekonomiczną ripostę w postaci sankcji i szerokie wsparcie dla partyzantki, która – jak zakładano – pojawi się na okupowanych terenach. Sukcesem byłyby wówczas słabsze wskaźniki rosyjskiej gospodarki oraz „podpalona” Ukraina. Twardy opór ZSU (ale i na przykład rosyjskie bestialstwo), zmieniły znaczenie „wygranej” w rozumieniu NATO. Stało się nim – cytując Jensa Stoltenberga, sekretarza generalnego Sojuszu – „pełne zwycięstwo”, czyli powrót do granic Ukrainy sprzed 2014 roku, czemu m-u-s-i towarzyszyć jak najtrwalsze osłabienie możliwości militarnych Rosji.

Czy to możliwe? Tak, jeśli donatorom Ukrainy nie zabraknie determinacji w udzielaniu wsparcia. Sądząc po dotychczasowej dynamice pomocy – w ramach której Ukraińcy otrzymują coraz więcej, coraz cięższej i bardziej efektywnej broni – pozwoli ona na dalsze wzmacnianie potencjału armii ukraińskiej, niezależnie od ponoszonych strat osobowych i sprzętowych. ZSU w maju 2023 roku były znacznie silniejsze niż w lutym 2022 roku. Armia rosyjska z kolei po 16 miesiącach wojny wykazywała cechy solidnego poturbowania, a na odbudowę zdolności sprzed 24 lutego 2022 roku potrzebowała dekady. Tymczasem nieposiadanie tych zdolności to brak realnych szans na poważny sukces. Oczywiście, Rosjanie od początku inwazji trzymają w rękawie potencjalnego asa – jest nim taktyczna broń jądrowa. Użyta w Ukrainie, mogłaby z dnia na dzień w istotnym zakresie zmienić sytuację na polu bitwy. Z uwagi na ultimatum Stanów Zjednoczonych, które zagroziły Moskwie „adekwatnym” odwetem w razie sięgnięcia po „atom”, ten scenariusz wydaje się mało prawdopodobny, więc nie warto mu poświęcać dalszej uwagi.

CZĘŚĆ II

No więc co się stało, że armia rosyjska zawiodła oczekiwania, ukraińska zaś „urosła”? Jak w przypadku każdego poważnego zjawiska, mamy tu do czynienia z masą zmiennych. Wskazując najistotniejsze, przypiszę je do dwóch zasadniczych zbiorów. W pierwszym znajdą się czynniki techniczne/technologiczne, w drugim kulturowe. To oczywiście uproszczenie – dość wspomnieć, że oba zbiory się przenikają, wiele zmiennych nosi cechy i techniczne, i kulturowe, jedne wynikają z drugich. Postaram się te ciągłości na bieżąco wskazywać.

Weźmy przykład korupcji i złodziejstwa trawiących Rosję, w szczególności zaś instytucje związane z obronnością. Na przestrzeni dekady – jaka minęła od objęcia przez Siergieja Szojgu funkcji ministra obrony, do pełnoskalowej inwazji na Ukrainę – Kreml wydał na cele wojskowe ponad 500 mld dol. Część tych środków została przeznaczona na pensje, emerytury i inne koszty stałe. Zakładając, że pochłonęły one maksymalnie 50 proc. corocznych budżetów (co odpowiadałoby strukturze wydatków wojskowych typowej dla mniej zamożnych krajów), nadal mamy gigantyczną kwotę na mnożenie potencjału i jego modernizację. Tymczasem już w pierwszych dniach wojny wyszło na jaw, że gros zdobytych lub zniszczonych rosyjskich czołgów – „na papierze” poddanych wcześniej kolejnym udoskonaleniom – prezentowała poziom sprzed 30-40 lat i stosowne do wieku zużycie. Czym zatem były rzekome remonty, no i gdzie podziały się zamontowane jakoby nowe podzespoły (jak choćby znacząco podbijająca wartość bojową wozów opto-elektronika)? Ilja Szumanow, dyrektor generalny spenalizowanej przez Putina Transparency International Russia szacuje, że „premie korupcyjne” w sektorze wojskowym sięgały nawet 80 proc. wartości kontraktów. Kradli generałowie, kradli właściciele i dyrektorzy fabryk, w mniejszym zakresie, ale za to liczniej okradali armię niżsi rangą wojskowi oraz pracownicy przemysłu. Gdy w marcu 2022 roku zdemolowana pod Charkowem 1. Armia Pancerna sięgnęła do rezerw, tylko jeden na dziesięć zmagazynowanych T-80 nadawał się do służby. W pozostałych czołgach brakowało m.in. bloków elektroniki, wytrzebionych przez złodziei metali (pół)szlachetnych. Nie czas i miejsce na rozważania o tym, skąd bierze się status Rosji jako jednego z najbardziej skorumpowanych krajów świata. Na potrzeby tego artykułu wystarczy stwierdzenie, że zjawisko to wprost przekłada się na obniżoną wartość bojową armii.

Ukraińcy – podobnie jak inne wspólnoty z posowieckiego uniwersum – również borykali się z ogromną korupcją, która wojsko naznaczyła w sposób szczegóły. Ikonograficzne obrazki żołnierzy, wysyłanych wiosną 2014 roku do Donbasu w cywilnym obuwiu sportowym, nie były rosyjskimi fałszywkami. Tak jak informacje o ograbionych składach paliw i smarów, zdekompletowanych ciężarówkach czy czołgach widniejących w ewidencji jednostek, a faktycznie wojujących bądź zmienionych już we wraki w którejś z afrykańskich wojen. W wolnej Ukrainie zasoby armii przez lata podlegały procesom nielegalnej prywatyzacji. Zapasami wojska – od samolotów i czołgów po pistolety – na masową skalę handlowali oligarchowie do spółki z generalicją, na mniejszą, szefowie pododdziałów. „Tuczyły” się na tym rozmaite państwa i państewka, doposażały międzynarodowe i lokalne grupy przestępcze. Rozważając fenomen ochotniczych batalionów powstających w Ukrainie po 2014 roku, nie sposób pominąć kondycji regularnej armii – jej technicznej degrengolady. Ktoś musiał wojsko wyręczyć, i wyręczył, tyle że na dłuższą metę obywatelski entuzjazm to za mało, by ocalić państwo. To właśnie ta refleksja leżała u postaw całej serii działań podjętych przez ukraińskie władze po 2014 roku, mających na celu uzdrowienie sił zbrojnych i przemysłu obronnego. I choć w 2022 i 2023 roku nadal ujawniano skandale korupcyjne – na przykład związane z dostarczaniem przepłaconej żywności dla ZSU – skala kryminalnych nadużyć dramatycznie spadła, podobnie jak tolerancja dla nich. Sądząc po wysokiej efektywności sił zbrojnych, rak korupcji i złodziejstwa przestał być dla armii śmiercionośną chorobą (co nie znaczy, że przestał być problemem).

—–

W 2010 roku armia rosyjska ogłosiła światu, że rezygnuje z onuc. Poza praktycznym sprawa miała również charakter prestiżowy, ocieplacze do stóp bowiem na tyle zrosły się z wizerunkiem rosyjskiego żołnierza, że uchodziły wręcz za jego symbol. Stąd „onuce” jako zamienne określenie dla sołdatów Federacji, zaadoptowane także przez internautów do opisu Rosjan jako takich. Określenie pogardliwe z uwagi na anachroniczność okrycia i towarzyszący mu często nieprzyjemny zapach. „Żołnierze dostaną nowe wyposażenie osobiste!”, chwaliły ministerstwo obrony rosyjskie media. Szybko okazało się, że w garnizonach narażonych na najniższe temperatury wojskowi masowo rezygnowali z przydziałowych skarpet i kalesonów. Marzli, odmrażali kończyny, więc onuce po cichu wróciły do łask. I musiało minąć kolejnych kilka lat, żeby zastąpiła je nowoczesna bielizna termo-aktywna. Ale materiały, z których ją wykonano, nie pochodziły z Rosji; miejscowy przemysł nie potrafił opanować technologii wykorzystujących zjawisko hydrofobowości. Wyprodukować ciuchów, które utrzymałyby ciepłotę, jednocześnie odprowadzając wraz z wilgocią jej nadmiar, dając tym samym stałe uczucie suchości i komfortu termicznego. Patenty były zachodnie, no i chińskie (będące podróbkami tych pierwszych), nigdy zaś rodzime.

Zostawmy na chwilę „sprawy przycielesne”. Na początku marca ub.r. na podkijowskim odcinku frontu doszło do pancernej potyczki. Natarły na siebie dwa pododdziały, nim padł ostatni strzał, kilka czołgów i wozów bojowych zostało zniszczonych. „Oszczędziliście nam javelinów” – drwili Ukraińcy, mając na myśli amerykańskie wyrzutnie przeciwpancerne. W istocie bowiem był to przykład friendly fire, jak w natowskiej nomenklaturze określa się pokrycie ogniem własnych wojsk. Rosjanie, nim zorientowali się, że weszli w bratobójczy kontakt, spopielili w trafionych pojazdach wielu towarzyszy (ukraińska propaganda podawała, że zniszczono 13 wozów, ale faktycznie było ich nie więcej niż sześć). Na wojnie – zwłaszcza nocą bądź przy ograniczonej przez pogodę widoczności – takie sytuacje się zdarzają. Dlatego armie starają się wyposażyć żołnierzy w sprzęt poszerzający ich świadomość sytuacyjną. W tej konkretnej sytuacji Rosjan mógłby uratować odpowiednik amerykańskiego systemu BFT (ang. Blue Force Tracker). Pozycjoner własnych (niebieskich) wojsk, coś na wzór cywilnego GPS-a, uwzględniający położenie innych oddziałów do poziomu pojedynczych wozów, oraz zawierający dodatkowe informacje o sytuacji w określonym rejonie. Ów terminal służy również do komunikacji – głosowej i pisemnej – tak, by każdy podpięty operator mógł na bieżąco aktualizować dane. Rosjanie – uważano przed inwazją – mieli i takie rozwiązania, tymczasem szybko wyszło na jaw, że borykają się z technologicznym zapóźnieniem. Świadomość sytuacyjną budując na tradycyjnej łączności radiowej, a gdy ta zawodziła, zbierając informacje jak przed kilkudziesięciu laty, za pomocą prostych technik wizualnych.

Wbrew propagandowym zapewnieniom, rosyjski przemysł nie jest w stanie dostarczyć wojsku wielu zarówno skomplikowanych systemów, jak i prostych elementów wyposażenia. Według źródeł ukraińskich, jedna trzecia Rosjan ewakuowanych medycznie podczas ofensywy zimowej, to ofiary odmrożeń i hipotermii. Dziwne? Mniej, jeśli uświadomimy sobie, że sankcje objęły także przemysł odzieżowy, a chińskie zamienniki często nie trzymają jakości. Dodajmy do tego ustalenia generała Andrieja Guruliowa, członka Dumy Państwowej, który w październiku 2022 roku donosił o „zaginięciu” 1,5 mln sortów mundurowych. Uniformów prawdopodobnie nigdy nie wyprodukowano, ale wydatki związane z ich pozyskaniem zostały przez MON poniesione. Znów więc mamy zmorę korupcji – czynnik kulturowy – która w połączeniu z technologiczną niemocą daje dramatyczne dla Rosjan wyniki. Owa niemoc ma też i kulturowe korzenie – nie tylko poprzez związek z korupcją (nielegalne transfery części środków przeznaczonych na innowacyjne rozwiązania). Coś musi być z rosyjską organizacją pracy i motywacją mocno nie tak, skoro mimo ogromnych pieniędzy przeznaczanych na obronność, ośrodki badawcze i przemysł nie dają armii niezbędnych narzędzi. Bądź dają ich za mało.

I Ukraińcy długo pozostawali „ślepi i głusi”. Lecz gdy zaczęła się inwazja, zaczęło też skokowe budowanie zdolności w obszarze świadomości sytuacyjnej. NATO rzuciło do pomocy Ukrainie zwiad satelitarny i lotniczy, szybko doprowadzając do stanu, kiedy dane przekazywano w czasie rzeczywistym. „Jakość BFT” na poziomie najmniejszych oddziałów ZSU osiągnięto dzięki wykorzystaniu cywilnych technologii – Internetu satelitarnego (starlinków) oraz komputerów i telefonów z odpowiednim (stworzonym już na potrzeby armii) oprogramowaniem. Ta „proteza” dała Ukraińcom przewagę, szczególnie w pierwszych miesiącach wojny. Co zaś się tyczy „spraw przycielesnych” – zimę z przełomu 2022-2023 roku ukraińscy żołnierze przetrwali w dużo lepszej kondycji niż rosyjscy dzięki doskonałym natowskim sortom mundurowym.

—–

Wróćmy do kwestii technologicznego zapóźnienia. W przededniu inwazji spekulowano, że Rosjanie przeprowadzą atak wedle zachodnich wzorców nowoczesnej wojny. Że „od ręki”, korzystając z dalekonośnej precyzyjnej amunicji, dokonają potężnego uderzenia w kluczowe elementy ukraińskiego systemu obronnego. Pierwsze filmy z zaatakowanego kraju zdawały się potwierdzać ów scenariusz – kamery monitoringu kilku ukraińskich lotnisk zarejestrowały ostatnie fazy lotów i upadki pocisków manewrujących. „Wybombardują ich”, myślałem wówczas. Analogie z działaniami Amerykanów w Iraku nasuwały się same. Tymczasem minęła pierwsza doba, a Rosjanie użyli niewiele ponad stu rakiet. W kolejnych dniach jeszcze mniej, w sumie zaledwie tysiąc po trzech miesiącach działań. Intensywność precyzyjnego ognia dramatycznie niska jak na „drugą armię świata”. Ba, nawet podczas jesienno-zimowej kampanii rakietowej, w ramach której zamierzano zniszczyć ukraińską energetykę, Rosjanie używali 50-60 skrzydlatych pocisków w pojedynczym uderzeniu. W największym ataku – z 15 listopada 2022 roku – wykorzystali 96 rakiet Ch-101 i Ch-555. W całym pierwszym roku inwazji wystrzeli nie więcej niż trzy tysiące tego rodzaju środków bojowych. By rzucić na kolana kraj wielkości Ukrainy, musieliby strzelać cztery-pięć razy więcej. Musieć a móc robi różnicę…

Armia rosyjska weszła do wojny z Ukrainą bez należytego zapasu precyzyjnej amunicji. W tym wątku skupiamy się na lotniczych pociskach manewrujących, ale dotyczy to całego spektrum „inteligentnych” środków rażenia – z braku miejsca jedynie sygnalizuję złożoność problemu. Przestawienie gospodarki na tory wojenne niewiele w tej materii zmieniło – wedle szacunków ukraińskiego wywiadu, przemysł Rosji wiosną 2023 roku mógł wytwarzać około 70 skrzydlatych pocisków – i był to znaczący wzrost w porównaniu z poprzednimi miesiącami. Takie wyniki nie pozwalały ani na odtwarzanie zapasów, ani na skuteczną kampanię rakietową, zwłaszcza w obliczu rosnącej wydajności ukraińskiej obrony powietrznej, od jesieni 2022 roku zasilanej zachodnimi systemami. Dość wspomnieć, że z tych 70 rakiet zaledwie kilkanaście miało szanse dolecieć do celu.

Zwiększenie produkcji raczej nie wchodzi w grę. Rosjanie mogą bez istotnych problemów wytwarzać kolejne korpusy, silniki oraz głowice bojowe, jednak „sercem” nowoczesnej amunicji są systemy nawigacyjne i celownicze. Stare, analogowe rozwiązania nie gwarantują właściwej precyzji i niezawodności, dlatego tak dużo rosyjskich rakiet używanych w wojnie z Ukrainą – pamiętających jeszcze czasy ZSRR – „gubi się” lub spada przed dotarciem do celu, a jeśli doleci, razi jego okolice. Rewolucja cybernetyczna – szczególnie związana z nią miniaturyzacja – okazała się niewdzięcznym wyzwaniem najpierw dla sowieckich, a potem dla rosyjskich naukowców. W zbrojeniówce poradzono sobie z tym w duchu niegodnym oficjalnej ideologii – już na etapie projektowym przewidując zastosowanie zachodniej elektroniki. Pozyskiwanej na różne sposoby, od oficjalnych zakupów po nielegalne transakcje, które z nadejściem reżimu sankcyjnego – „delikatnego” po roku 2014 i ostrego po zeszłorocznej inwazji – stały się dużo trudniejsze do przeprowadzenia. A bez „elektro-wsadu” ani rusz. Abstrahując na moment od tematu rakiet – wielu obserwatorów zastanawia się, gdzie są rosyjskie super-czołgi T-14 Armata. Ano nie ma ich, bo brak nowoczesnej opto-elektroniki (oraz problemy z napędem, który „od zawsze” pozostaje piętą achillesową radzieckiej/rosyjskiej technologii), właściwie przesądził o niepowodzeniu programu.

—–

Wróćmy do precyzyjnej amunicji – w lutym 2022 roku potencjał ZSU wykazywał cechy głębokiej asymetrii w zestawieniu z możliwościami armii rosyjskiej, szczególnie jeśli idzie o systemy dalekiego zasięgu. Ukraińcy nadal nie posiadają pocisków zdolnych razić cele na odległość 2000-2500 km. Nie dysponują również nośnikami – bombowce strategiczne, które znajdowały się na terenie Ukrainy po rozpadzie ZSRR, zostały w latach 90. XX wieku przekazane Moskwie. Ma więc Kijów problem z adekwatną odpowiedzią na rakietowe ataki, częściowo tylko niwelując dysproporcje sięganiem po drony latające na odległość do 1000 km. Dużo lepiej – patrząc z ukraińskiej perspektywy – mają się sprawy na bliższych dystansach. Wprowadzenie na obszar działań bojowych wiosną 2022 roku amerykańskich wyrzutni Himars znacząco pogorszyło sytuację Rosjan. Dobrze ilustrują ów stan rzeczy wydarzenia z 1 stycznia 2023 roku. Wówczas to, dwie minuty po północy, kilka rakiet uderzyło w zajmowany przez żołnierzy kompleks szkolny w okupowanej Makiejewce pod Donieckiem. Zginęło lub zostało rannych od 400 do 600 wojskowych. Pojedynczy atak, przeprowadzony bez szkód dla okolicznej infrastruktury i ludności, wyeliminował z walki ekwiwalent batalionu – to jeden z lepszych przykładów efektywności zachodniej broni.

Ale himarsy mają dużo większe zasługi. Ich zasięg (do 80 km) i przede wszystkim precyzja, zmusiły Rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych w miejscach rozlokowania artylerii bądź w niedużej odległości od stanowisk bojowych. Od lata 2022 roku takie magazyny znajdują się zwykle 100 km od frontu. Daleko? Dość, by chronić się przed rakietami i wystarczająco, żeby sprawić nie lada kłopot. Rosyjska logistyka bazuje na transporcie kolejowym, co wraz z innymi słabościami – przede wszystkim niedostateczną liczbą aut i opartym o siłę ludzkich rąk załadunkiem – skutkuje „zjawiskiem zasięgu ciężarówki”. Maksymalnie 100 km od najbliższej linii kolejowej – tyle wynosi odległość pozwalająca na efektywne działania rosyjskich jednostek wojskowych. Im ten dystans się zwiększa, tym bardziej szwankują dostawy. I głównie stąd bierze się lęk Moskwy przed himarsami o zasięgu do 300 km – rosyjscy politycy i generałowie nie tyle boją się ataków na cele w Rosji, co większego paraliżu logistyki. W czerwcu 2023 roku Ukraińcy takich rakiet z USA jeszcze nie otrzymali, dostali za to inne precyzyjne systemy, jak choćby brytyjskie pociski Storm Shadow. Gdy piszę ów esej, nie znamy zbyt wielu przykładów użycia tej broni, ale jasnym jest, że jej liczne zastosowanie zmusi rosyjską logistykę do kolejnego „odskoku”.

—–

Tymczasem bez sprawnej logistyki ani rusz. Niezależnie od tego, jak wyszkolona i wyposażona będzie armia, pozbawiona na czas amunicji, paliwa, jedzenia i zaplecza medycznego, w najlepszym razie nie zwycięży, w najgorszym poniesie porażkę. To zagadnienie na osobny artykuł, ale warto Czytelnikowi zobrazować choć trochę skalę wyzwań. Na przykład skutek wysokiej energochłonności radzieckiego/rosyjskiego sprzętu, będącego postawą dla obu armii walczących w Ukrainie. Godzina lotu śmigłowca Mi-24 wymaga tony paliwa. Przy przyzwoitym zużyciu i średnim przebiegu starczyłoby na prawie rok jeżdżenia cywilnym autem. „Weźmy typowy rosyjski batalion czołgów – 31 T-72B czy T-90, trzy ciągniki ewakuacyjne, kilka samochodów osobowo-terenowych, 30 ciężarówek, pluton przeciwlotniczy, pluton łączności”, pisze Michał Fiszer, niegdyś wojskowy pilot, dziś wzięty analityk. Na pytanie, ile paliwa zużywa czołg, odpowiada: 800 litrów na 100 km. Co dla 34 czołgów i ciągników ewakuacyjnych na tym samym podwoziu daje 27 tys. litrów. Z uwzględnieniem innych pojazdów – 35 tys. litrów. „Czyli siedem typowych wojskowych cystern samochodowych dla jednego batalionu na 100 km marszu”, konkluduje Fiszer, autor wydanej razem z synem Jackiem książki pt.: „Wojna w Ukrainie. Od napaści do kontrofensywy”. A przecież czołg zużywa paliwo i na postoju – około 20-30 litrów na godzinę. By mógł w razie potrzeby strzelać, agregat zasilający elektrykę i hydraulikę musi pozostać na chodzie. „Dla jednej brygady mającej cztery bataliony, dywizjon artylerii i kilka samodzielnych kompanii robi się z tego już 200 tys. litrów na każde 100 km lub 5 tys. litrów na każdą godzinę postoju. A to 40 wojskowych cystern paliwowych po 5 tys. litrów”, czytamy. Rosjanie utrzymują w Ukrainie średnio około 800 czołgów, ale był czas (na przełomie lutego i marca 2022 roku), kiedy kontyngent dysponował tysiącem pięciuset maszyn.

Amunicja? Na przełomie maja i czerwca 2022 roku Rosjanie zużywali dziennie od 40 do 60 tys. pocisków artyleryjskich. Uśredniając, 1,5 mln na miesiąc, 3 mln we wspomnianym okresie. Wcześniej wojna nie miała tak artyleryjskiego charakteru, rosyjskie wielkokalibrowe lufy wyrzucały nie więcej niż 10 tys. pocisków. W lipcu zużycie spadło do poziomu z zimy i nie przebiło tego pułapu do końca grudnia, co znaczy, że w pierwszym kalendarzowym roku inwazji Rosjanie wystrzelili 5,5 mln sztuk amunicji artyleryjskiej. Tymczasem nabój do haubicy waży 60 kg (45 pocisk i 15 ładunek miotający). „A co z amunicją dla czołgów, piechoty i jej wozów bojowych, co z rakietami przeciwpancernymi, granatami do moździerzy?”, pytają retorycznie Fiszerowie. Przy tak wysokiej intensywności ognia nie sposób zachować ciągłości bez tworzenia podręcznych zapasów. „A jak przechowywać amunicję w polowym składzie? To nie ziemniaki, jak zawilgotnieje, będzie do niczego. A zabezpieczenie przeciwpożarowe, ochrona przed dywersja? To mnóstwo organizacji, sprawności, zaradności”, przekonują autorzy „Wojny w Ukrainie”. Owe cechy – okazuje się – nie są najmocniejszą stroną agresorów. Ukraińcom w zakresie logistyki również można sporo zarzucić. Z wieloma słabościami nadal się borykają, nie będę więc ich wymieniał. Tym niemniej posiadają nad Rosjanami zasadniczą przewagę – mają bliżej. Uważana za atut rozległość Rosji – w sytuacji, gdy trzeba sięgać po zapasy schomikowane daleko za Uralem – srodze jej doskwiera.

—–

Skoro pojawiły się spektakularne dane o zużyciu, wspomnieć należy, że dzięki Zachodowi – który zreorganizował i powiększył produkcję amunicji – ZSU nie zmaga się już z problemami z pierwszych miesięcy inwazji. Rosjanie strzelali wtedy nawet dziesięć razy częściej, w czym tkwiła tajemnica ich początkowych sukcesów w Donbasie. Dziś większa intensywność ognia nie jest stałą cechą żadnej z armii – ma wymiar taktyczny, związany z celami walczących stron na konkretnym odcinku frontu. Przy tej okazji warto wrócić do wątku precyzji. Klasyczna amunicja artyleryjska ma skuteczność liczoną w promilach. Milion wystrzelonych pocisków – z zastrzeżeniem, że mówimy o terenie przygotowanym do obrony, nie zaś o „gołym” placu pełnym ludzi – zrani i zabije co najwyżej kilka tysięcy żołnierzy. Co podkreślam, pamiętając złośliwe reakcje (pro)rosyjskich propagandystów, gdy latem 2022 roku po raz pierwszy wysłano do Ukrainy pociski Excalibur. Ta z wyglądu zwyczajna amunicja leci na odległość do 40 km. Wyposażone w GPS excalibury potrafią uderzyć w cel z dokładnością do dwóch metrów. Są odporne na zakłócenia, przewidziane do operowania w każdych warunkach pogodowych. 900 sztuk zamówionych dla Ukrainy uznano za iluzoryczne, godne wyśmiania wsparcie. Tymczasem to 900 niemal pewnych trafień, gdy pojedyncze oznacza zniszczenie dowolnego wozu z całą załogą. Excalibur jest dziesięć razy droższy od zwykłego pocisku – i setki razy bardziej efektywny. Rosjanie nie mają „anałoga”, ale i bez excliburów przezbrojona w zachodnie armaty ukraińska artyleria bije dalej i celniej.

—–

Jest też inna jakość demolująca rosyjską armię. Nawet w najlepszym składzie osobowym (przed dotkliwymi stratami w Ukrainie), pozostawała ona mocno zakorzeniona we wschodniej tradycji wojskowej. Dla której charakterystyczna jest silnie zhierarchizowana struktura, z kompetencjami delegowanymi maksymalnie ku górze. Średni i niższy szczebel dowodzenia niewiele może, o wszystkim decyduje wyższe dowództwo. Model się sprawdza, jeśli najwyżsi rangą oficerowie dysponują technicznymi możliwościami zarządzania polem walki. Gdy ich zabraknie, bądź zabraknie dowódców, do głosu dochodzą negatywne skutki treningu kulturowego, osadzonego na braku poczucia sprawczości i odpowiedzialności – nieumiejętność podejmowania inicjatywy i (jak mawiają w Wojsku Polskim) „a-chuj-mnie-to-obchodzizm”. „Nie wiem”, „nie potrafię”, wreszcie „boję się”; strach jest bowiem wzmacniany doświadczeniem, w którym zbytnia samodzielność niosła ryzyko kary. Równowaga w pionowo zorientowanych systemach zarządzania opiera się na wybitnie nierównomiernym dostępie do wiedzy i władzy. Ktoś z nieswojego, niższego poziomu, traktowany jest jako intruz/uzurpator. W wojsku, gdzie system kar – oficjalnych i nieoficjalnych – jest bardziej dotkliwy niż w cywilu, „panoszenie się” to niebezpieczny proceder, zwłaszcza w obliczu porażki. W praktyce pozbawione dowództwa jednostki nie są w stanie podjąć sensownych działań. Mimo informacji o nacierającym przeciwniku, ani się nie wycofują, ani nie przygotowują do obrony; żołnierze czekają, aż ktoś wreszcie wyda im jakiś rozkaz. Gdy ten nie nadchodzi, za to pojawia się wróg, opcje w zasadzie są już tylko trzy: można wiać, poddać się, albo podjąć nierówną z powodu nieprzygotowania walkę (oczywiście, możliwy jest scenariusz realizujący w różnym stopniu wszystkie trzy postawy). Gdy wybór pada na walkę, jakkolwiek często nie ma w tym heroizmu a raczej fatalizm, post factum wojenna propaganda nadaje takim wydarzeniom hurrapatriotyczny charakter. Podręcznikowym przykładem ilustrującym opisany porządek było zachowanie rosyjskiej armii w Charkowszczyźnie, podczas pierwszej ukraińskiej kontrofensywy. W oka mgnieniu wojsko zmieniło się w motłoch, który w panice nawiał do Rosji. A walczących kreowano potem na bohaterów, którzy umożliwili „zorganizowany odwrót”.

Armia ukraińska, mimo wspólnych organizacyjnych korzeni z rosyjską, po 2014 roku zaczęła rozwód z wojskowym „wschodniactwem”. Zmiany mentalności to zwykle długotrwały proces, ale w tym przypadku obserwujemy coś na wzór turbo-przyśpieszenia. W transformacji wojska niebagatelną rolę odegrało rosyjskie zagrożenie – to ono wymusiło przejście na bardziej efektywny, zachodni model zarządzania i dowodzenia armią. Dzięki niemu możliwe stało się częściowe zniwelowanie przewagi technicznej Rosjan, co przed 24 lutego 2022 roku uchodziło za pusty frazes, obecnie jest hasłem po korek wypełnionym treścią. Widać bowiem jak na dłoni, że delegowanie kompetencji i odpowiedzialności w dół – przede wszystkim na barki podoficerów i oficerów niższego szczebla, ale i do poziomu zwykłego żołnierza – skutkuje większą żywotnością oddziałów (nie idą tak łatwo w rozsypkę), sprzyja taktycznej inicjatywie, generując korzystne sytuacje, także wcześniej nie do przewidzenia. Ukraińskie chodzenie za ciosem – które z uznaniem obserwowaliśmy we wrześniu 2022 roku podczas charkowskiej kontrofensywy – było również sumą decyzji dowódców plutonów, kompani czy batalionów, którzy nie bali się wykorzystać otwierających się możliwości. Inna sprawa, że pomagała im nieosiągalna dla armii rosyjskiej świadomość sytuacyjna. Wydolniejsza łączność i sieciocentryczność pozwalająca na bieżącą wymianę informacji między nacierającymi jednostkami i dowództwem ułatwiała konsultowanie i podejmowanie decyzji.

—–

Na gruncie zachodniej tradycji wojskowej elementem kanonu stało się przekonanie o niewalczących „wodzach”. W armii rosyjskiej (wcześniej sowieckiej) sprawy mają się inaczej. Pogarda dla żołnierskiego życia nie dotyczy tylko szeregowych, a wyjątkowe kompetencje wysokich szarż nie dają immunitetu na nietykalność. Dość wspomnieć absurdalne czystki w korpusie oficerskim z końca lat 30. XX wieku, które tak brutalnie osłabiły Armię Czerwoną w przededniu starcia z Wehrmachtem. „Ludzi u nas mnóstwo” – mawiał Stalin, mając na myśli także kandydatów na pułkowników i generałów. Trzeba było milionów ofiar, by ilość przerodziła się w jakość, co i tak nie przyniosło zmiany paradygmatu, bo na czele armii w 1945 roku stał Gieorgij Żukow, bezwzględny wobec podwładnych niezależnie od stopnia. Na to wszystko nakłada się istotny rys kulturowy – zakorzenione przekonanie o wadze osobistego przykładu. Podrywanie żołnierzy do boju wymaga wielkiej odwagi – to kwestia bezdyskusyjna – lecz wchodząc głębiej, dostrzeżemy mniej chwalebne składowe tej postawy. Rosyjskiemu wojsku często brakowało motywacji do narażania życia. Miliony czerwonoarmistów, które poddały się Niemcom w 1941 roku, nie zrobiły tego wyłącznie ze strachu, ale też z niechęci do walki za państwo i ustrój, które kojarzyły im się z terrorem, wyzyskiem, biedą, śmiercią i powszechną nieufnością. Dopiero gdy Niemcy okazali się nielepsi, przysłowiowy „Iwan” stał się dla nich śmiertelnym zagrożeniem.

Obecnie naczelną składową ideologii państwa rosyjskiego jest imperializm, rozumiany jako odbudowa wpływów. I jakkolwiek jest to intelektualnie atrakcyjna oferta dla Rosjan, chłopcy w mundurach nie bardzo garną się, by za coś takiego umierać. Zwłaszcza w Ukrainie, z którą związki kulturowe nadal pozostają bliskie. Moskwa każe żołnierzom wierzyć, że walczą z faszystami, niczym ich dziadkowie i pradziadkowie. Tymczasem wojskowi trafiają do Donbasu i widzą, że to świat podobny do tego, jaki znają. Gdzie trudno poczuć się tak wyobcowanym kulturowo, jak czuł się wspomniany „Iwan”, idąc przez Polskę i rdzennie niemieckie ziemie. Tamto wyobcowanie, ci „ludzie z innej planety”, miały istotny wpływ na mobilizowanie „radzieckich” do walki. Dziś – mimo zabiegów propagandy, która już bez pardonu dehumanizuje Ukraińców – ów czynnik bez wątpienia sprzyja popełnianiu zbrodni, ale niekoniecznie zagrzewa do boju. Stąd kuszenie ludzi pieniędzmi (bardzo wysokie jak na rosyjskie standardy żołdy), stąd narracja o śmiertelnym zagrożeniu dla Rosji ze strony Zachodu. I mimo tych zabiegów żołnierz rosyjski nadal nie wydaje się szczególnie zmotywowany. W efekcie, na pierwszej linii co rusz pojawiają się „wodzowie”, by nakłonić podwładnych do działania. Przykład osobistej odwagi, ale i zastraszenie, tak istotne w armii ułożonej na radzieckich wzorcach, mają działać niczym kopniak. Czasem działają, często nie – nie ta kwestia jest teraz najistotniejsza. Rzecz w tym, że armia rosyjska notuje nieprawdopodobne straty w gronie kadry dowódczej. Kilkunastu generałów, dziesiątki pułkowników, setki majorów i kapitanów – pośród przyczyn rosyjskich niepowodzeń w Ukrainie istotne znaczenie ma również ta swoista auto-dekapitacja.

—–

Przyjrzyjmy się na koniec ukraińskim motywacjom, współtworzą one bowiem istotną jakościową przewagę ZSU nad siłami zbrojnymi Rosji. Ile zarabiają wojskowi? Realnie, w przypadku zwykłego strzelca czasowo angażowanego w operacje bojowe, 80 tys. hrywien (nieco ponad 10 tys. zł), co z pensją bazową daje mniej więcej 12,5 tys. zł. Dużo? Biorąc pod uwagę ukraińskie realia – owszem. Skoro jednak o realiach mowa – intensywność wojny w Ukrainie porównywalna jest z tym, co działo się w Wietnamie i Korei. Prawdopodobieństwo śmierci lub zranienia jest wysokie – do tej pory poległ bądź odniósł rany co siódmy członek personelu sił zbrojnych Ukrainy. Czy są pieniądze, które wynagrodzą takie ryzyko? W armii służy mnóstwo ochotników, lecz zasadniczo opiera się ona o obowiązkowy pobór, co warto podkreślić w odniesieniu do zarzutów „walki za kasę” (i w Polsce formułują je środowiska niechętne Ukraińcom). Istnieją kryteria zwolnienia, jak choćby posiadanie trójki dzieci, tym niemniej do wojska idą wszyscy, od profesora po robotnika. Tak duży przekrój społeczny oznacza różne życiowe doświadczenia, także te z państwem, którego percepcja zależy od subiektywnych czynników, na przykład poczucia życiowego spełnienia. Łatwiej bronić tego, co się ceni, niż czegoś, co rozczarowuje. Ukraińcy po 1991 roku mieli masę powodów, by czuć rozgoryczenie, mimo to po 24 lutego 2022 roku nie zawiedli. Bo jakkolwiek górnolotnie to zabrzmi, biją się również o marzenia. Nie walczą dla łupiących obywateli i obojętnych policjantów, dla złodziejskich oligarchów, a o ideę, nową Ukrainę. Biją się z sentymentu dla swoich miejsc, które trzeba chronić przed zakusami agresora. Ale i o konkret. Przed inwazją jedna trzecia Ukraińców wykazywała sympatie prorosyjskie, dziś jest to kilka procent. Brutalność i barbarzyństwo cechujące Rosjan okazały się ważkim czynnikiem mobilizującym Ukraińców. Po Buczy, Irpieniu czy Izjumie stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. Żaden żołnierz nie chciałby jej dla bliskich czy dla siebie. Zatem „albo oni, albo my”, trzeciej drogi nie ma…

—–

Co dalej? Mógłbym napisać kolejny tekst, dając upust intuicji i snując przewidywania. Nie zrobię tego nie tylko z braku miejsca. Kończę ów artykuł dzień po zniszczeniu zapory w Nowej Kachowce, gdy media zalały już foto-relacje z terenów dotkniętych kataklizmem. Wiem, że na zniszczonym przez wodę obszarze mieszkało znacznie mniej osób niż w normalnych, przedwojennych czasach. Że powódź dotknęła ledwie ułamek ukraińskiego społeczeństwa. Ale przeglądając zdjęcia (co dla mnie szczególnie istotne, z miejsc, w których miałem okazję bywać), czułem przejmujący żal. „Ile ten znękany naród jeszcze wytrzyma?”, zastanawiałem się, wywodząc z tego pytania inne refleksje. Na przykład taką, że w ostatecznym rozrachunku o przetrwaniu Ukrainy nie zadecydują kwestie militarne. Siła i jakość ukraińskich sił zbrojnych – jakkolwiek kluczowa – nie będzie tak ważna jak determinacja stojących za armią cywilów. Z perspektywy zasobnego Kijowa – dotkniętego i straumatyzowanego rosyjskimi atakami, ale w nieporównywalnie mniejszym stopniu narażonego na wojnę niż wschód kraju – sprawy mogą wyglądać inaczej. Nadzieje być większe. Upór silniejszy. Tylko co mają myśleć i robić mieszkańcy Chersońszczyzny – zubożali na długo przed inwazją, w jej trakcie napadnięci i brutalnie okupowani, wyzwoleni, ale wciąż żyjący w cieniu wojny, a potem „dobici” wielką falą? Czy cena, jaką płacą, nie okaże się nie do podźwignięcia? Czy za jakiś czas cena, jaką płaci cała ludność Ukrainy, nie okaże się zbyt wielka? Pękną, nie pękną? W odpowiedziach na te pytania kryje się los naszego sąsiada…

Kraków, maj-czerwiec 2023 roku

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite