…życia to 72 godziny. Jak wygląda ratowanie ofiar trzęsień ziemi.
Rozmawiam z dr Wojciechem Wilkiem – współzałożycielem i prezesem Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), niegdyś pracownikiem, obecnie ekspertem Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ). Mój rozmówca kieruje Medycznym Zespołem Ratunkowym PCPM, działającym w ramach systemu Światowej Organizacji Zdrowia (WHO).
– W potocznym wyobrażeniu ziemia drży dziś wyłącznie od armat. Wojna zdominowała naszą percepcję, ale natura dalej robi swoje. Przeglądam doniesienia ze świata – w ciągu ostatnich kilkunastu dni doszło do poważnych wstrząsów w Timorze, Peru i w Chinach. Dla organizacji humanitarnych stan pogotowia trwa cały czas, ale rozumiem, że nie każde trzęsienie ziemi wymaga reakcji.
– W ich przypadku istotne są dla nas trzy czynniki. Po pierwsze, siła. Dziś mierzymy ją w magnitudzie, przy czym każda z tych wielkości jest dziesięć razy większa niż poprzednia. Zatem trzęsienie ziemi o magnitudzie 9 jest 1000 razy silniejsze od tego o magnitudzie 6. Drugi czynnik to głębokość. Jeśli do rozładowania naprężeń w skorupie ziemskiej dochodzi poniżej 20 km od powierzchni, a już szczególnie jeśli jest 10 km i mniej, wstrząsy będą bardzo odczuwalne. I w tym momencie dochodzi trzeci czynnik – gęstość i rodzaj zasiedlenia dotkniętego kataklizmem obszaru. W 2012 r. w Japonii mieliśmy jedno z najsilniejszych trzęsień ziemi w historii pomiarów. Zniszczenia przez nie wywołane były minimalne. To, co działo się później w Fukushimie, było efektem tsunami.
– Dokonania japońskich inżynierów są już legendarne. Ale nawet oni nie byli w stanie zapobiec katastrofie, która w 1995 r. nawiedziła Kobe. W trzęsieniu ziemi zginęło wówczas 6,5 tys. mieszkańców.
– Zwróć uwagę, że do wstrząsów doszło pod 1,5-milionowym miastem. A śmiertelne żniwo zebrały przede wszystkim walące się wiadukty i inne elementy infrastruktury. Budynki mieszkalne, spełniające wyśrubowane japońskie standardy bezpieczeństwa, przetrwały.
– Co prowadzi nas do wniosku, że skutki trzęsienia ziemi są wprost związane z zamożnością dotkniętych nimi regionów. Bogatsze kraje mają własne zespoły ratunkowe i medyczne, biedniejsze muszą liczyć na zagraniczną pomoc. W kwietniu 2015 r. w takiej sytuacji znalazł się Nepal.
– A my, PCPM, właśnie wtedy zakończyliśmy kompletowanie zespołu ratunkowego. Odwiedzałem przy tej okazji media i za którymś razem, gdy czekałem na wejście do studia TVN, na skrzynkę pocztową w telefonie przyszedł mail z GDACS (ang. Global Disaster Awareness and Coordination System – Globalny System Informowania o Katastrofach).
– Czyj jest ten system?
– Prowadzi go ONZ przy współfinansowaniu Unii Europejskiej. W alercie mowa była o trzęsieni ziemi w Nepalu o magnitudzie 8,8, na głębokości 10 km. Musiałem wyłączyć komórkę, wszedłem na wizję, ale z tyłu głowy wciąż miałem ten alert. Odpaliłem komórkę zaraz, gdy skończyło się nagranie. W skrzynce był już drugi alert – ta sama siła, głębokość. Byłem pewien, że tak płytkie rozładowania naprężeń musiały spowodować duże ofiary na powierzchni. I że Nepal będzie potrzebował natychmiastowej pomocy medycznej. W ciągu 2-3 godzin zebraliśmy pierwszy zespół ludzi i kupiliśmy bilety na następny dzień na lot do Nepalu. Taki zespół medyczny winien liczyć 15-20 osób, nas tymczasem było sześcioro.
– Problemy z mobilizacją?
– Skąd! Szybko pojawiły się informacje, że na skutek wstrząsów pękła nawierzchnia pasa startowego w Katmandu, stolicy kraju. A to jedyne lotnisko w Nepalu. Ryzyko, że lecąc samolotem komercyjnym nie dotrzemy na miejsce, było zbyt duże. A wówczas utrzymywanie 15-20 osób, powiedzmy w Katarze, przez tydzień – gdzie czekalibyśmy na jakiś lot – było poza naszymi możliwościami finansowymi.
– No i zespół musiał być lekki, mobilny – właśnie z uwagi na konieczność lotu samolotem komercyjnym.
– Od początku budowaliśmy go z założeniem, że przemieszczać będziemy się głównie zwykłymi liniami lotniczymi. Widzieliśmy, jak długo trwał proces decyzyjny, żeby wysłać samolot rządowy z grupą ratowniczą na Haiti – kilka dni. Tymczasem w przypadku trzęsień ziemi, pomoc medyczna jest potrzebna jak najszybciej. „Okno życia” na wyciągnięcie ludzi spod gruzów to 72 godziny. Potem śmiertelność bardzo szybko rośnie. W szóstej dobie od wstrząsów przeżywalność pośród zawalonych osób nie przekracza trzech procent.
– W tym samym czasie do Nepalu wybierał się też zespół poszukiwawczo-ratowniczy straży pożarnej.
– Strażacy polecieli czarterowanym samolotem, który mieli tylko dla siebie, my zabraliśmy się z Qatar Airways. I gdy dotarliśmy do Kataru okazało się, że loty do Katmandu są poopóźniane albo zupełnie skasowane.
– Dramat…
– Nasz samolot miał startować z kilkugodzinnym opóźnieniem. Poszedłem do stanowiska przebukowywania biletów i od razu prosiłem o rozmowę z szefem zespołu. Tam dowiedziałem się, że trzy godziny przed naszym planowanym lotem, do Katmandu leci inny samolot Qatar Airways, pusty. W stolicy Nepalu czekało wówczas na wylot około pięciu tysięcy spanikowanych pasażerów, których należało jak najszybciej ewakuować. Przebukowaliśmy więc bilety i wsiedliśmy do szerokokadłubowego airbusa, gdzie oprócz naszego 6-osobowego zespołu była tylko załoga i kilku pasażerów.
– Pamiętam ówczesne informacje z mediów – że trzęsienie ziemi dotknęło głównie Katmandu, że są powalone budynki, tysiące ofiar…
– I na bazie tych danych polska straż pożarna i inne jednostki ratunkowe wysłały do Nepalu tak zwane ciężkie zespoły poszukiwawczo-ratownicze. Składające się z minimum 80 osób, mające do dyspozycji psy i, przede wszystkim, sprzęt do cięcia stali i betonu, oraz wszystko to, co niezbędne do wyciągania ludzi spod gruzów wielopiętrowych budynków. My też założyliśmy, że będziemy działać głównie w gruzach Katmandu. Pamiętam więc dobrze swoje zdziwienie, gdy samolot podchodził do lądowania. Patrzyłem przez okno, myśląc sobie „przecież tu nie ma żadnych zniszczeń”.
– Wylądowaliście na lotnisku i…?
– Pierwsze, co powinien zrobić zespół ratunkowy, to zameldować się w specjalnym punkcie przyjęć. W Katmandu pracownik ONZ, który ten punkt obsługiwał, przyleciał dosłownie pół godziny wcześniej. Nie było więc mowy o tym, byśmy dostali informacje na temat bieżącej sytuacji i jakiś konkretny przydział. Wiadomo było tylko tyle, że poza stolicą są poważne zmieszczenia i sporo ofiar.
– Co zrobiliście dalej?
– Mieliśmy szczęście, bo dzięki znajomym odebrał nas Nepalczyk, który zajmował się oprowadzaniem polskich turystów. Zabrał nas do domu, skąd po szybkim prysznicu ruszyłem na rekonesans po Katmandu. Uszkodzonych bądź zawalonych budynków było raptem kilkadziesiąt – w mieście zamieszkałym przez półtora miliona ludzi.
– Najwięcej ofiar pochłonęło zawalenie się wieży w centrum Katmandu, z której można było podziwiać panoramę miasta.
– Zbudowano ją z glinianych cegieł, więc na skutek wstrząsów po prostu się rozsypała. Na miejscu były już ekipy, więc udałem się do OSOCC (ang. On-Site Operations Coordination Center – Lokalne Centrum Koordynacyjne), które znajdowało się na parkingu przy miejscowym biurze ONZ. Tam skierowano mnie do ministerstwa zdrowia.
– Katmandu było wówczas miastem duchów.
– Sklepy pozamykane, pustki na ulicach, niewielki ruch samochodowy. Wszyscy, którzy mogli, wyjechali do rodzinnych miasteczek i wiosek, żeby pomagać poszkodowanym rodzinom. Na piechotę dotarłem do ministerstwa zdrowia, gdzie złożyłem wymagany dokument rejestracji naszego zespołu medycznego. Tam poproszono mnie, byśmy udali się do regionu o nazwie Sindhupalchok. Był poniedziałek rano.
– Sindhupalchok to prowincja przylegająca od wschodu do Katmandu.
– „Nie mamy kontaktu z ludnością w jedenastu dolinach górskich” – przyznali urzędnicy resortu zdrowia. Następnego dnia nasi ratownicy medyczni wynajęli motocykle i pojechali do Sindhupalchok. W samej stolicy prowincji zniszczeń wielkich nie było. Lokalne władze informowały za to o dramatycznej sytuacji niżej, wokół miasta Melamchi, dokąd nie dotarły jeszcze żadne zespoły ratunkowe.
– Co z tą wiadomością zrobiło ministerstwo zdrowia?
– Pod koniec tego dnia zobaczyłem przed gmachem resortu dużą korkową tablicę, a na niej mapę Sindhupalchok. W plamę oznaczającą stolicę prowincji wbito pinezkę, z której na sznureczku zwisała karteczka z napisem Polish Medical Team. Tak dowiedziałem się o przydziale. W środę załadowaliśmy się na samochody i pojechaliśmy do Melamchi. W linii prostej to może 45 kilometrów, ale jechać trzeba było mocno naokoło. I gdy tylko zagłębiliśmy się w dolinę, ukazały nam się apokaliptyczne widoki. Wioska po wiosce – wszystkie leżały w gruzach. Nie przetrwał żaden dom zbudowany w tradycyjny sposób, czyli z kamieni. Ocalały tylko te budynki, których elementy nośne wykonano ze zbrojonego betonu. Ale było ich naprawdę niewiele.