– To był już piąty dzień po trzęsieniu ziemi – fetor rozkładających się ciał musiał mocno wam dokuczać.
– Momentami był nie do zniesienia. A mimo to miejscowi próbowali odzyskać z gruzowisk jakieś okna, drzwi i inne przydatne przedmioty.
– I pewnie wciąż szukano przysypanych.
– Oczywiście. W Melamchi skierowano nas do pobliskiej bazy armii nepalskiej. Lądowały tam małe helikoptery, przewożące rannych z okolicznych wsi. Następnie większe maszyny – należące do armii indyjskiej – zabierały poszkodowanych do Katmandu. Przed naszym przyjazdem wyglądało to tak, że każdy ranny przywieziony z górskich wsi był potem transportowany do Katmandu. Tymczasem w wielu przypadkach nie miało to sensu. Niewielkie rany równie dobrze można było zaopatrzyć na lądowisku.
– Potrzebny był sensowny triaż, by nie zapychać szpitali w stolicy.
– Nie tylko dlatego. Osoba, która tam poleciała, z reguły nie miała przy sobie pieniędzy, więc jej powrót do rodzinnej miejscowości był nie lada wyzwaniem.
– Zajęliście się więc selekcją pacjentów.
– Rozstawiliśmy namioty na lądowisku, gdzie przez kolejne pięć dni przywożono rannych z doliny. Lekarze i ratownicy na miejscu pomagali lżej poszkodowanym, natomiast osoby z cięższymi obrażeniami przygotowywali do dalszego transportu lotniczego. Indyjski Mi-17 – na pokładzie którego mieściło się osiem noszy – przylatywał dwa-trzy razy dziennie.
– Mi-17 ma potężną moc…
– Po tym, jak wznoszący się helikopter porwał nasze namioty, przed każdym kolejnym startem Mi-17 trzymaliśmy je z całych sił, przy wydatnej pomocy nepalskich żołnierzy. O zakotwieniu schronień w betonie nie było mowy.
– W przypadku klęsk żywiołowych często korzysta się z zasobów armii, nawet obcych państw. Jak to działało w tym przypadku?
– Bardzo dobrze. „Siedemnastki”, które przylatywały do naszej bazy, przywoziły pomoc humanitarną, głównie jedzenie, natomiast zabierały rannych. W żadną stronę nie leciały „na pusto”. Widać było, że ktoś to wszystko sensownie koordynował. W Nepalu działali wtedy także wojskowi z Chiny i USA. Amerykanie zresztą mieli pecha – nad Himalajami rozbił się jeden z ich śmigłowców. Zginęło wówczas kilku wojskowych medyków i załoga.
– Najwyższe góry świata wymagają od pilotów doskonałych umiejętności, a od maszyn potężnej mocy rotorów…
– Któregoś razu wylądował u nas Mi-17, który wcześniej zabrał z więziennego szpitala pięciu rannych. My tymczasem przygotowaliśmy do transportu siedmiu ludzi w bardzo ciężkim stanie. Wszyscy wymagali pilnej ewakuacji medycznej do Katmandu. Kapitan indyjskiej maszyny załamał ręce i mówi: „wszystkich nie wezmę, a wrócić po resztę nie zdążę. To Himalaje, tu nie lata się w nocy”. Ja na to, że wszystko rozumiem, ale ci ludzie do rana nie przeżyją.
– Paskudna sytuacja…
– Trochę nawet się pokłóciliśmy, więc poprosiłem nepalskich, żeby nosze z siódemką naszych rannych położyli przed nosem helikoptera. „Dobra, wybieraj, których czterech ma umrzeć” – usiłowałem zagrać z Hindusem va banque. Nie udało się – pilot zabrał tylko trzy osoby. Przekonani, że nasi pacjenci umrą, jakiś czasu później usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk rotorów. Było tuż przed zachodem słońca, a mimo to „siedemnastka” wróciła po zagrożonych rannych.
– Z kolejnych, podobnych dylematów, wyratowali was sąsiedzi.
– Kilka dni po naszym przyjeździe w dole doliny pojawił się czeski zespół medyczny. Czesi rozlokowali się w częściowo zniszczonym budynku kliniki i mieli więcej sprzętu niż my. Od tej pory osoby, które wymagały obserwacji, a nie zdołały załapać się na transport do Katmandu, zwoziliśmy samochodem do doliny.
– Zwykle po kilku dniach intensywność działań ratowniczych mocno spada.
– W siódmym dniu pobytu w Melamchi nie przyleciał żaden helikopter. Nic się nie działo. Lecz dobrze wiedzieliśmy, że koniec ostrej fazy wcale nie oznacza, że nie ma już co robić. Medycy znów wsiedli na motocykle i ruszyli do okolicznych wsi. Dom po domu sprawdzali, czy ktoś nie potrzebuje pomocy. To samo robiły inne zespoły ratunkowe, które w międzyczasie zaczęły docierać do doliny. W pewnym momencie ekipa z Tajlandii przywiózł nam kobietę z zawałem serca. Wezwałem przez telefon satelitarny helikopter z Katmandu, ale pacjentka wymagała natychmiastowego działania. Nam tymczasem rozładował się defibrylator – i nie było żadnej sposobności, by go naładować. Zawołałem więc przez radio Czechów, którzy szybko pojawili się ze swoim sprzętem. W chwili, gdy go odpalili, maszyna przemówiła: „odstupte se od pacienta”. Wiesz, jak na nas, Polaków, działa język czeski – z miejsca poczułem, jak wraz ze śmiechem schodzi ze mnie napięcie.
– Pacjentka przeżyła.
– Tak, została dostarczona do indyjskiego szpitala polowego. Na wszelki wypadek poleciał z nią nasz ratownik. Reszta, koszmarnie zmęczona, spakowała się i zjechała do Katmandu, a potem do kraju.
– W tym czasie na miejsce dotarł kolejny wasz zespół.
– Nastąpiło drugie trzęsienie ziemi, bardzo silny wstrząs wtórny na wschód od prowincji, gdzie pracowaliśmy. Spowodował on dodatkowe zniszczenia i konieczne było przesunięcie operacji ratunkowej na nowy obszar.
– Ta ekipa przyleciała Herculesem Polskich Sił Powietrznych.
– Polski rząd zorganizował przerzut pomocy humanitarnej, zebranej przez Caritas i PCK. Zostało trochę wolnego miejsca, akurat tyle, by zmieścił się zespół ratunkowy PCPM. Nie obyło się jednak bez kłopotów, bo lotnisko w Katmandu ma tylko osiem miejsc postojowych. A władze nepalskie nadal zmagały się z kłopotem w postaci zagranicznych turystów koczujących w porcie, wciąż utrzymując priorytet dla samolotów pasażerskich. Nam to wcześniej pomogło, ale druga ekipa zahaczyła najpierw o Delhi. Polski C-130, tak samo, jak inne samoloty, musiał czekać w stolicy Indii na zielone światło z Katmandu.
– Wasz team miał się jeszcze czym zająć, ale szybko okazało się, że pomocy doraźnej – typu koce czy materace – przywieziono do Nepalu za dużo.
– Był już początek maja, a pod koniec czerwca zaczyna się pora monsunowa. Przez dwa miesiące spada około półtora metra deszczu na metr kwadratowy, czyli mniej więcej tyle, ile w Polsce w ciągu dwóch-trzech lat. Najlepszy koc nie stanowi wówczas żadnego zabezpieczenia, jeśli ludzie nie mają dachu nad głową. Namioty też nie były żadnym rozwiązaniem, bo nie były w stanie wytrzymać naporu wody – jak nie z góry, to z dołu. Koniecznym było znalezienie rozwiązania odporne na te warunki i jednocześnie bezpiecznego w przypadku wstrząsów wtórnych. A przy tym wszystkim w miarę taniego.
– Bambus nadaje się do tego idealnie.
– Jeżdżąc po zniszczonej dolinie natknąłem się na ogromną stodołę, wysoką na 10 metrów, w której mieszkało kilka rodzin, pozbawionych wcześniej domów. Wykonany z bambusa budynek nie poddał się wstrząsom. Bambusowych konstrukcji nie zbija się gwoźdźmi, tylko się je wiąże, całość więc – poza tym, że trwała – jest również w miarę elastyczna. Przyszło mi do głowy, że o to właśnie chodzi – że rozwiązaniem są chatki z bambusowymi ścianami, przykryte blachą falistą. Ostatnim, dużym projektem PCPM w Nepalu, była budowa ponad trzydziestu takich domów w dwóch wsiach.
– Wróćmy do zespołu ratunkowego. Podczas trzęsienia ziemi w Nepalu zginęło prawie 9 tys. osób. Rannych było trzy razy tyle. W sumie pomogliście 450 osobom, zbierając przy okazji masę doświadczeń. Co było dalej?
– Po powrocie z Nepalu otrzymałem maila ze Światowej Organizacji Zdrowia, a w nim zaproszenie dla zespołu ratunkowego PCPM do przejścia certyfikacji w ramach systemu Emergency Medical Team. Przejrzałem wytyczne dla tego systemu – pokrywały się z tym, co robiliśmy i zamierzaliśmy robić. Chodziło w nich o dwudziestokilkoosobowy team, wyposażony w sprzęt o wadze do kilku ton, zdolny dotrzeć na miejsce samolotem komercyjnym. No więc podjęliśmy wyzwanie zbudowania EMT pierwszego poziomu, którego zadaniem jest triaż i stabilizacja rannych, a następnie pozostanie w miejscu katastrofy przez kilka tygodni, jako zastępczy ośrodek zdrowia dla osób chorych i cierpiących na wtórne konsekwencje kataklizmu.
– To był proces, który zajął wam cztery lata.
– W tym czasie waga naszego wyposażenia wzrosła z 400 kilogramów do prawie pięciu ton, liczba namiotów zaś z dwóch do dziesięciu. Ze względu na coraz bardziej wygórowane wymagania Światowej Organizacji Zdrowia, zespół wzbogacił się o sale do przyjmowania porodów, sale dla lżej i ciężej rannych, systemy dekontaminacji chorych na choroby zakaźne, izolatki, systemy spalania śmieci medycznych, oczyszczania wody, no i całe zaplecze socjalno-obozowe dla 20 osób.
– Mały szpital polowy…
– Jesteśmy dwudziestym dziewiątym certyfikowanym zespołem na świecie. Siódmym prowadzonym przez organizacje pozarządowe.
– Dziękuję za rozmowę!
—–
Nz. Przylot rannej ofiary trzęsienia ziemi w Nepalu/fot. z archiwum PCPM
Wywiad opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 24/2022
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu: