Zagrożenie

Z zainteresowaniem przeczytałem dziś wywiad, jakiego mjr Michał Fiszer – popularny analityk i komentator spraw militarnych – udzielił „Gazecie Wyborczej”. Z rozmowy wynika, że rosja patrzy dalej niż na Ukrainę – i że po pokonaniu Kijowa od razu przystąpi do ataku na Polskę. Ba, pójdzie dalej, próbując zawojować całą Europę. Ponieważ pytają mnie Czytelnicy, co o tym sądzę, odpowiadam: wizja rosjan szturmujących nasze granice w nieodległej przyszłości (w 2026 r.) jest w mojej ocenie grubą przesadą. Moskwie marzy się podbój Europy Środkowo-Wschodniej, marzy hegemonia na całym kontynencie – dość poczytać rojenia Dugina i jemu podobnych ideologów rosyjskiej państwowości. Ale chcieć a móc to dwa różne porządki.

„Federacja Rosyjska jest najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem dla bezpieczeństwa sojuszników oraz dla pokoju i stabilności w obszarze euroatlantyckim”, czytamy w obowiązującej od zeszłego roku Koncepcji Strategicznej NATO. Tymczasem w Polsce – mimo tak zdefiniowanych priorytetów – stacjonuje niespełna 12 tys. żołnierzy z innych krajów NATO, 10 tys. z nich to wojskowi z USA. W całej Europie jest niemal 100 tys. Amerykanów – pięć razy mniej niż w latach 60. minionego wieku. Oczywiście, są jeszcze armie poszczególnych krajów, ale o sile Sojuszu od zawsze decydują Stany Zjednoczone. Czyżby Waszyngton niespecjalnie poważnie traktował swoje zobowiązania? A może rosja – także wbrew temu, co mówi w wywiadzie mjr Fiszer – wcale nie jest dla Sojuszu poważnym zagrożeniem?

Od zakończenia zimnej wojny Waszyngton ograniczał obecność wojskową w Europie. W 2014 r. po „naszej” stronie Atlantyku przebywało już tylko 60 tys. żołnierzy USA. To agresywna polityka Moskwy zatrzymała odpływ wojska, czego symbolicznym przejawem był powrót amerykańskich czołgów do Europy w 2017 r. Dziś na kontynencie są trzy pancerne brygady US Army, z których każda ma niemal setkę czołgów i 130 wozów bojowych. Znaczna siła, ale nadal trudno mówić o poważnym potencjale odstraszania. Chyba że spojrzymy na sprawy szerzej…

By to wyjaśnić, cofnijmy się o kilka lat. W czerwcu 2016 r. niebo nad podtoruńskim Kijewem zaroiło się od czasz spadochronów. Dwa tysięcy żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Polski desantowało się wówczas z ponad 30 samolotów. Zrzut był częścią ćwiczeń „Anakonda 16”, a biorący w nim udział Amerykanie z 82 Dywizji Powietrznodesantowej przylecieli nad Polskę bezpośrednio z Fortu Bragg w USA, wykonując lot transatlantycki (Brytyjczycy startowali wtedy z bazy w Ramstein, Polacy z Krakowa). Amerykańscy spadochroniarze dotarli nad Europę na pokładach samolotów C-17 Globemaster – konia roboczego powietrznej logistyki USA. „Ta operacja udowadnia, że możemy współpracować (…). Z Fort Bragg wylecieliśmy 25 godzin temu. Bez specjalnych przygotowań, na bojowo”, mówił gen. Richard D. Clarke, ówczesny dowódca 82 DPD, który jako jeden z pierwszych wylądował na polskiej ziemi.

I właśnie w tym rzecz – w zdolności przerzutu straży przedniej, w skład której wejdą żołnierze elitarnych formacji. Taką możliwość daje gigantyczna flotylla C-17 (a to niejedyne amerykańskie transportowce). Spośród 220 maszyn, 80% utrzymywanych jest w stanie pełnej gotowości, co – uwzględniając także inne zadania – pozwala na otwarcie mostu powietrznego, zdolnego do jednorazowego transportu kilkunastu tysięcy ludzi.

Spadochroniarzami, czyli lekką piechotą, wojny wygrać nie sposób – w ostatecznym rozrachunku liczy się ciężki sprzęt. W tym zakresie nawet Amerykanie nie są w stanie oszukać czasu – transport czołgów i wozów bojowych to zadanie dla floty, a morska podróż przez ocean trwa zwykle tydzień. Dlatego tak ważne jest budowanie odpowiedniego zaplecza tu, na miejscu – z czym już od kilku lat mamy do czynienia nie tylko w Polsce. I nie chodzi jedynie o magazyny, z których przybyli wojskowi pobiorą broń, ale też o zaplecze funkcjonalne, w postaci dowództw znających teren, lokalne uwarunkowania, nawykłych do działania w ramach wielonarodowych struktur. W takim celu powołano dowództwo V Korpusu armii amerykańskiej. Jego część znajduje się w Fort Knox w USA, a wysunięte placówki w niemieckim Heidelbergu i w naszym Poznaniu.

Na wojnie ważne jest lotnictwo, a o tym, że można je szybko i w dużej ilości przebazować na wysunięte rubieże, przekonaliśmy się po 24 lutego 2022 r. Nad Polską zrobił się wówczas – z dnia na dzień – prawdziwy lotniczy kocioł.

I zrobiłby się znów – w razie potrzeby. Tyle że takiej nie ma – rosja to państwo-zbir, ale prawdopodobieństwo rosyjskiego ataku na Polskę, bądź inny natowski kraj flanki wschodniej, jest znikome. Wojna w Ukrainie ujawniła relatywnie niskie możliwości armii rosyjskiej w zakresie prowadzenia konwencjonalnego konfliktu o dużej skali i wysokiej intensywności. Obecnie angażuje ona ogromną część potencjału federacji, a efektem tego wysiłku jest zaledwie walka o utrzymanie dotychczasowych zdobyczy. Co więcej, starcie to wydrenowało siły zbrojne rosji z najwartościowszego materiału ludzkiego, sprzętowego i zapasów – na tyle głęboko, że proces odbudowy zdolności bojowych zajmie wiele lat. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego 400-tysięczny kontyngent – ponad dwa razy większy od pierwotnego – nie jest w stanie bić się o całe regiony Ukrainy, a stać go najwyżej na próby przejęcia Kupiańska czy Awdijiwki? Ano dzieje się tak, bo oddziały liniowe mają kilka razy mniej czołgów, bewupów, dział i innego sprzętu, niżby to wynikało z etatowych przydziałów i realnych potrzeb. A mają tego żelastwa mniej, bo spopieliło się w Ukrainie. Zaś zapasy i produkcja nie wystarczają do uzupełnienia.

Ponadto Moskwa nie była i nie jest w stanie przeprowadzić skrytej koncentracji wojsk. Pamiętacie, jak „na żywo” – dzięki natowskiemu zwiadowi satelitarnemu i powietrznemu – śledziliśmy postępującą mobilizację rosjan przeciwko Ukrainie? Teraz miałoby być inaczej? Transfer wojska na Białoruś i do obwodu królewieckiego miałby zostać niezauważony? Wolne żarty. Odpada zatem czynnik strategicznego zaskoczenia, co dla drugiej strony oznacza możliwość przygotowania się do obrony.

No i nie zapominajmy, że warunkiem koniecznym dla ewentualnej agresji byłoby uprzednie pokonanie Ukrainy. A następnie jej sterroryzowanie, by nie stała się „płonącym zapleczem” kolejnego konfliktu. Naiwnością byłoby założenie, że kraj, który tak zaciekle bronił się w otwartym starciu, nie zmieni się w arenę partyzanckiej wojny. Tymczasem nic nie wskazuje na to, by rosjanie byli w stanie zrealizować taki scenariusz – doprowadzenia Ukrainy do całkowitej klęski – w ciągu najbliższych kilku lat.

A jeśli pomoc dla Kijowa ruszy wartkim strumieniem, nie zrealizują go nigdy. Marzenia o Kanale La Manche topiąc w Kanale Siewierodońskim.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu i Kazimierzowi Mitlenerowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ukraina dziś popołudniu. W oparciu o dane z obserwacji satelitarnej nie dało się wyrysować linii frontu. W całym kraju były zaledwie dwa poważne ogniska pożarów, oba z dala od linii rozgraniczenia wojsk. To pośredni dowód na niską intensywność walk, co w kontekście tekstu nie ma wielkiego znaczenia, ale jest informacją godną odnotowania.

Budżet

Prognozowanie dalszego przebiegu wojny w Ukrainie nie może opierać się wyłącznie o dane ściśle militarne – musi też uwzględniać kwestie makroekonomiczne. W popularnej, wzmacnianej przez kremlowską propagandę narracji, rosja sankcjom się nie kłania, nie istnieje zatem sposobność, by presją ekonomiczną nakłonić Moskwę do zrewidowania swojego stosunku wobec Ukrainy. Czy rzeczywiście?

W latach 80. ub.w. ówczesny ZSRR – dążąc do zachowania dotychczasowej pozycji supermocarstwa – w ciągu niespełna dekady podwoił wydatki przeznaczone na zbrojenia. Zachód czynił podobnie, choć w mniejszej skali i, nade wszystko, bez szkody dla innych sektorów gospodarki i ogólnego poziomu życia. Tymczasem w sowiecji wywindowanie budżetu obronnego do poziomu niemal jednej trzeciej wszystkich wydatków państwa (29,4 proc. w 1990 roku) poskutkowało potężnym kryzysem gospodarczym i pauperyzacją społeczeństwa, co walnie przyczyniło się do upadku imperium.

Sowiety – z ich nieefektywną gospodarką – nie miały szansy w ówczesnym wyścigu zbrojeń.

Dziś rosja – z jej wciąż źle zarządzaną, przestarzałą i niekonkurencyjną ekonomią – znów jest na wojnie. W oficjalnej propagandzie to zaledwie „specjalna operacja wojskowa”, coś nieszczególnie istotnego, dziejącego się na rubieżach imperium. Ale w sferze faktów sprawy mają się już inaczej. Oto bowiem Duma Państwowa przyjęła wczoraj ustawę budżetową na 2024 rok, która przewiduje drastyczny wzrost wydatków na obronność – do poziomu 29,5 proc. budżetu. Tym samym przebity został pułap z czasów schyłkowego ZSRR. A weźmy pod uwagę dwie istotne zmienne: po pierwsze, to oficjalne dane, po drugie, całość wydatków na aparat bezpieczeństwa – na armię, policję, służby specjalne i gwardię narodową, której istotne komponenty stacjonują w Ukrainie – pochłania 40 proc. budżetu.

Dla lepszego porównania spójrzmy na dynamikę tych wzrostów (dane za ‘Moscow Times’): w tegorocznym budżecie początkowo przewidziano jedynie 19 proc. wydatków na obronność (5 bln rubli z 26,1 bln rubli); w pierwszym roku pełnoskalowej wojny z Ukrainą udział ten wynosił 17 proc. (4,7 bln rubli z 27,8 bln rubli).

A więc toczona niby lekką ręką spec-operacja to de facto gigantyczne przedsięwzięcie.

Odbywające się kosztem naprawdę istotnych zobowiązań państwa. Z przyjętej wczoraj ustawy wynika, że rząd zetnie koszty „wsparcia gospodarki narodowej”: spadną one z 4,1 do 3,9 bln rubli. Fundusze na oświatę i medycynę – po 1,6 bln rubli każde – zostaną „zamrożone”. Ochrona zdrowia dostanie 10 proc. mniej, za to media państwowe (propaganda!) utrzymają wsparcie z budżetu na tym samym poziomie (121,3 mld rubli wobec 122 mld w tym roku). Ot priorytety.

Gwoli uczciwości dodajmy – choć oficjalna inflacja w rosji ma obecnie poziom 6 proc., specjaliści szacują, że jest… dziesięć razy większa. Oficjalne dane RosStatu (tamtejszego GUS-u) wskazują, że w 2023 roku pomidory podrożały o 45,4 proc., ogórki o 35,3 proc., kapusta o 46,7 proc. a marchew o 33,2 proc. Według Rosyjskiego Związku Zbożowego, w przyszłym roku należy spodziewać się wzrostów cen chleba, makaronów i mięsa o 30 proc.

Ta wojna drenuje portfel Kremla i zwykłych rosjan. Jest też rzecz jasna wielkim obciążeniem dla Ukrainy i Ukraińców. Ale za nimi stoi potężny i bogaty Zachód. Dla USA zeszłoroczne wsparcie Ukrainy to wydatek na poziomie 2 proc. federalnego budżetu, ułamków PKB. Podobnie rzecz się ma w przypadku innych państwowych donatorów. Niewielki wysiłek z ich strony i „będzie pozamiatane”. Naprawdę niewiele trzeba (w wymiarze ekonomicznym), by ukraińską wolę walki przekuć na porażkę rosji.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska artyleria na froncie/fot. sztab generalny ZSU

Relatywizacja

Na początku sądziłem, że oglądam niechlujną, zaimprowizowaną instalację elektryczną, służącą do poprowadzenia prądu w głąb piwnicy. Jednak maleńkie klemy wieńczące druty nie pasowały mi do tego wyobrażenia. Oklejone przezroczystą taśmą kartoniki również miały się nijak do pierwotnie przypisanej funkcji. Przytwierdzono je do kabli i opisano po rosyjsku. „Usta”, „oczy”, „nos” – każdy kartonik miał swój własny przewód.

– Oni tym torturowali ludzi – odezwał się mój przewodnik.

– Jakich? – spytałem.

– Najpierw nauczycieli, urzędników, miejscową elitę, a potem łapali i przetrzymywali w piwnicy kogo popadnie. Z początku krzywdzili naszych planowo, później chyba tylko dla przyjemności – mężczyzna uśmiechał się smutno.

Nie chciał wchodzić do tej piwnicy. Znał jej przeznaczenie z czasów rosyjskiej okupacji, wszyscy w Cyrkunach je znali. Nieduże pomieszczenie pod budynkiem miejscowej szkoły już w pierwszych dniach „ruskiego miru” przekształcono w katownię. A samą szkołę w koszary. Żołdacy putina zmienili budynek w ruinę wymagającą generalnego remontu. O czym do tej pory nie było mowy, bo większość dzieci rodzice wywieźli do pobliskiego Charkowa lub dalej, a i pieniędzy na odbudowę zwyczajnie brakowało. Pozostała więc szkoła zdemolowana i opuszczona, a piwnicę pod nią szerokim łukiem omijały nawet miejscowe żuliki.

– Trochę strach tu siedzieć – usłyszałem z ust przewodnika.

– Te druty, jeśli rzeczywiście nimi torturowano, to narzędzie zbrodni – zauważyłem. – Ktoś powinien je zabezpieczyć.

– Daj spokój, takich piwnic były w Ukrainie setki… – mężczyzna machnął ręką. Wkurzyła mnie ta nonszalancja, ale nie był to pierwszy raz, kiedy się z nią zetknąłem. Zobojętnienie wspólnoty, z której wywodzą się ofiary, to jeden z efektów skali rosyjskich zbrodni. Jest w Ukrainie sporo pieczołowicie prowadzonych śledztw – zwłaszcza te, w które angażują się podmioty międzynarodowe – ale jest też masa jedynie zarejestrowanych zdarzeń, czemu nie towarzyszy gromadzenie obfitego materiału dowodowego. Wspomniane zobojętnienie to raz, dwa, zapewne nie bez znaczenia jest w tym kontekście wschodnie bałaganiarstwo, wzmocnione wojennym chaosem.

Ale w jednym mój rozmówca miał rację – katowni było w Ukrainie mnóstwo.

—–

Kilkanaście dni temu natknąłem się na rysunek francuskiego satyryka. Przedstawiał on karykaturalne postaci putina i szojgu, wpatrzone w ekran telewizora. „Jak ci Żydzi mogą tak bombardować cywilów w Gazie?”, pytał pierwszy. Na co drugi odparł: „Ale panie prezydencie, to są zdjęcia naszych z Ukrainy…”. Satyra wykrzywia świat, w tym konkretnym przypadku przypisując putinowi naiwność, o którą nie sposób go podejrzewać. Ma bawić – temu zwykle służy owo odkształcenie – a zarazem sygnalizować już całkiem poważne problemy. Wojna w Izraelu spadła rosji niczym gwiazdka z nieba, a jeden z najatrakcyjniejszych wymiarów tego daru ma charakter propagandowy. Determinacja, z jaką Izraelczycy przeprowadzają zbrojną ripostę wobec Hamasu – skutkująca dużą liczną ofiar ubocznych wśród cywilnych Palestyńczyków – służy moskalom do relatywizacji zbrodni popełnionych przez nich w Ukrainie. „Spójrzcie na Żydów. My, w porównaniu z nimi, wcale nie jesteśmy tacy źli/rosjanie wcale nie są tacy źli”, przekonują kremliny i pracujący dla nich aktywiści medialni z innych krajów, także ci z naszego podwórka. Narracja ta – żerując na naiwności użytecznych idiotów, antysemityzmie, ukrainofobii, ale i zupełnie zrozumiałym moralnym oburzeniu (wszak każdego zdrowego psychicznie człowieka oburza widok zabitego dziecka) – zyskuje ograniczoną, ale wcale niemałą popularność. Tymczasem jest niczym innym jak gwałtem na logice, faktach i przyzwoitości.

—–

W październiku 2022 roku rosjanie rozpoczęli – idąc tropem ich propagandy – „bój o ukraińską energetykę”. Już wtedy przekonywali, że uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe to oczywisty sposób prowadzenia wojny, próbując odkleić te działania od etykiety zbrodni wojennej. Tymczasem skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Atakowanie infrastruktury krytycznej, jeśli nie jest bezpośrednio wykorzystywana przez wojsko, JEST zbrodnią wojenną. Fakt, że w Ukrainie nie udało się osiągnąć deklarowanego celu – nie doszło do złamania woli walki na skutek „przeniesienia kraju w średniowiecze” i masowych zgonów – nie wynika z rosyjskiej dobroduszności. Nie jest przejawem tejże fakt, że naloty w ramach „boju o energetykę” pozbawiły życia „zaledwie” kilkuset cywilnych Ukraińców. Taki wynik to skumulowany efekt rosyjskich słabości – niedostatku środków walki, ich ułomności, niewłaściwego planowania, rozpoznania itp. – oraz ukraińskiej skuteczności – nade wszystko wysokiej jakości obrony przeciwlotniczej, ale i dobrej organizacji pracy, pozwalającej na szybkie, bieżące remonty uszkodzonej infrastruktury. Tym niemniej – raz jeszcze to podkreślę – cele Moskwy były jak najbardziej zbrodnicze.

Wróćmy do początku pełnoskalowej wojny. Dziennikarskie śledztwo 'New York Timesa’ pozwoliło odtworzyć chronologię masakry w Buczy. Dochodzenie oparto o zapisy z kamer monitoringu, treści przechwyconych rozmów telefonicznych rosjan (w tym rozmów prowadzonych z telefonów ofiar), odszyfrowane wiadomości radiowe i zeznania świadków. W okupowanej między 5 a 31 marca 2022 roku Buczy znaleziono łącznie ponad 400 zabitych cywilów. Mordercami z ul. Jabłońskiej – gdzie było szczególnie dużo ofiar – okazali się żołnierze 234. Pułku Desantowo-Szturmowego z Pskowa, elity rosyjskiej armii. Zidentyfikowano ich na podstawie sprzętu, naszywek, radiowych kodów czy tak banalnych z pozoru danych jak oznaczenia skrzynek amunicyjnych (z NYT współpracowali eksperci z Instytutu Studiów nad Wojną). „Zbrodnia w Buczy była częścią celowego i systematycznego, bezwzględnego aktu zabezpieczenia drogi do Kijowa”, napisano w raporcie. Żołnierze „przesłuchiwali i strzelali do nieuzbrojonych mężczyzn w wieku poborowym i zabijali tych, którzy stanęli im na drodze, niezależnie od tego, czy były to rodziny z dziećmi próbujące wydostać się z miasta, miejscowi wychodzący do sklepu, czy po prostu jadący do domu na rowerze”.

Wiosną br. opublikowano raport komisji dochodzeniowej Rady Praw Człowieka ONZ. Wyszczególnia on cały katalog zbrodni popełnionych przez rosję: umyślne zabójstwa, ataki na ludność cywilną, nielegalne przetrzymywanie ludzi w niewoli, gwałty i przymusowe deportacje dzieci. „Wiele umyślnych zabójstw, przypadków nielegalnego pozbawiania wolności, gwałtów i aktów przemocy seksualnej nastąpiło podczas przeszukań domów, których celem było znalezienie członków ukraińskich sił zbrojnych lub broni”, stwierdza raport. Samowolnie więzieni ludzie byli często przetrzymywani przez rosyjskie siły zbrojne w fatalnych warunkach w przepełnionych celach. „W jednym przypadku dziesięcioro starszych ludzi zmarło z powodu nieludzkich warunków w piwnicy jednej ze szkół, a inne więzione osoby, w tym również dzieci, musiały dzielić to samo pomieszczenie z ciałami zmarłych”. Podczas gwałtów członków rodziny, także tych najmłodszych, zmuszano do oglądania zbrodni.

—–

Według najnowszych danych Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka, od początku inwazji rosji na Ukrainę zginęło ponad 9 tys. cywilów, a blisko 16 tys. zostało rannych. W raporcie podkreśla się, że rzeczywiste liczby ofiar cywilnych są znacznie wyższe, należy bowiem wziąć pod uwagę opóźnienia w otrzymywaniu informacji z miejsc, w których toczą się walki oraz fakt, że wiele doniesień jest wciąż niepotwierdzonych. Dotyczy to w szczególności Mariupola, Lisiczańska, Popasnej i Siewierodoniecka, miast okupowanych przez rosjan, którzy odmawiają przekazywania szczegółowych danych. Zachodnie agencje wywiadowcze szacują – w oparciu na przykład o dane z obserwacji satelitarnej – że tylko w Mariupolu zginęło co najmniej 20-25 tys. cywilów. Do takich wniosków przywodzi m.in. analiza przyrostu obszarów przeznaczonych na pochówki. W związku z tym ogólna liczba ofiar cywilnych może być nawet siedem razy wyższa. I oczywiście, część z tych osób mogła zginąć bezpośrednio na skutek działań armii ukraińskiej. Ale obrońcy Mariupola nie musieliby się bronić, gdyby nie zostali napadnięci. Nie ryzykowaliby życiem cywilów, gdyby rosjanie pozwolili mieszkańcom wyjść z miasta – na co moskale przystali dopiero po pewnym czasie, wcześniej strzelając do kolumn uciekinierów. Niezależnie od przebiegu pojedynczych incydentów, odpowiedzialność za wszystkie śmierci spoczywa na rosji.

To rosja wreszcie ponosi odpowiedzialność za śmierć ćwierci miliona żołnierzy (z czego dwie trzecie własnych) i rany kolejnych ponad 300 tys. (w tym 120 tys. Ukraińców). Tak, takie są statystyki tej wojny. I nie umniejszą ich zabiegi typu „a w Gazie i Izraelu przez miesiąc zginęło 10 tys. ludzi”. Nie wiem, czy rzeczywiście aż 9 tys. Palestyńczyków straciło życie po 7 października br. (Izrael zgłasza śmierć 1,3 tys. własnych obywateli). Mam mocno ograniczone zaufanie do danych napływających z Gazy, niemniej gęstość zaludnienia, gęstość zabudowy, jej fizyczne zintegrowanie z infrastrukturą Hamasu (podwójne zastosowanie szkół, szpitali, piekarni itp., będących zarazem koszarami, pozycjami obronnymi czy magazynami amunicji), oraz intensywność izraelskiego ostrzału skłaniają mnie do wniosku, że ofiar musi być dużo. To oczywisty humanitarny dramat, z którym, mimo wielkiej sympatii dla państwa żydowskiego, nie zamierzam dyskutować. Ale nie stanowi on pretekstu do wybielania rosjan, nie jest dla nich okolicznością łagodzącą czy powodem amnestii. Co się stało, już się nie odstanie – odebranych przez moskali i za ich sprawą żyć, nic nie wskrzesi. Kara zatem musi być, także w postaci napiętnowania rosji i rosjan.

A teraz wyobraźmy sobie armię federacji wysłaną nie do rozległej i słabo zaludnionej Ukrainy, a do niewielkiego ludzkiego mrowiska, jakim jest Gaza. Armię zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, pielęgnującą etniczne uprzedzenia. Dowodzoną przez nieudolnych generałów, nieporadną taktycznie, z powodu technologicznego zapóźnienia i braku precyzyjnej amunicji strzelającą wagonami pocisków. Gdybanie, za którym sam nieszczególnie przepadam, ale warto taki eksperyment myślowy przeprowadzić. Warto też – już na koniec – zwrócić uwagę na wymiar informacyjny i społeczny konfliktu na Bliskim Wschodzie, na to, jak rezonuje on w krajach Zachodu. Wiele wiodących mediów nie szczędzi Izraelowi krytyki, podobne słowa padają z ust polityków, liderów opinii, przedstawicieli elit, mas zwykłych ludzi, którzy wychodzą na ulice. Nie przeszkadza to Moskwie i jej propagandzistom w formułowaniu zarzutów „zachodniej hipokryzji”, co jest zarówno krytyką, jak i sposobem na wykazanie własnej wyższości. No więc w kontekście tej wyższości chciałbym Wam przypomnieć, że w rosji mówienie o zbrodniach armii rosyjskiej jest surowo karane – więc się o tym nie mówi. Ba, nawet masowych wystąpień propalestyńskich w tym kraju nie było, bo władza boi się antywojennych protestów, nawet zgodnych z jej oczekiwaniami. Spec-operacja to nie wojna, ale wiadomo, licho nie śpi…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. szkoła w Cyrkunach. Opisana piwnica znajduje się w starej części kompleksu, w widocznym na pierwszym palnie czerwonym budynku/fot. własne

Fatalizm

Wojenno-reporterskie abecadło nakazuje, aby zaraz po przybyciu w nowe miejsce ustalić, gdzie w razie konieczności – ostrzału czy ataku – można by się schronić. Tak też uczyniłem, gdy razem z kolegą-reporterem dotarliśmy do ostatniego blok-postu armii ukraińskiej pod Debalcewem, o które wówczas – zimą 2015 roku – zaczynały się walki.

Żołnierz, którego zaczepiłem, z trudem oderwał wzrok od mojej kamizelki. Później dowiedziałem się, że z tej, którą miał na grzbiecie, ktoś ukradł tylny wkład balistyczny.

– Moździerze walą tu regularnie – zaczął, pokazując wgłębienia w asfalcie i dziury na poboczu drogi. – Jak usłyszymy świst, spieprzamy tu.

„Tu” na pierwszy rzut oka wyglądało jak zrujnowana szopa, która jakimś cudem znalazła się na części jezdni. W istocie jednak był to niewysoki budyneczek ze sporej wielkości pustaków, obłożony workami z piaskiem. Typowa wojenna improwizacja, mająca wszak pewne cechy solidności. Tak przynajmniej sobie wmawiałem, zakładając, że pianka izolacyjna widoczna w szczelinach ścian służy izolacji właśnie – nie zaś, że jest spoiwem łączącym bloczki.

„Przed odłamkami na pewno ochroni” – kalkulowałem, idąc za wojskowym.

– Ale jest jeden problem – Ukrainiec miał brudną twarz, a w niej wielkie niebieskie oczy. Strasznie zmęczone, ale w tej chwili – dałbym sobie rękę uciąć – zerkające na mnie trochę zawadiacko.

Spojrzałem na niego pytająco. Obrócił się i jako pierwszy wszedł do ciemnego pomieszczenia, w którym strasznie śmierdziało spalenizną.

– Wczoraj przywalili nam w dach – powiedział, a ja dostrzegłem solidną wyrwę w żelbetowej płycie. Nakrytą jakąś dyktą, podwiewaną przez wiatr. – Chyba się donieckie pederasty wstrzeliły – dodał.

Tym razem to ja się uśmiechnąłem.

Ale ciężki wojskowy dowcip nie zmieniał faktu, że wcale nie było mi do śmiechu.

– A schron jakiś macie? – odezwał się zza moich pleców kolega.

– No tak – potwierdził wojskowy.

Dziura w ziemi znajdowała się kilkanaście kroków dalej, już na poboczu.

– Grady zniszczyły dreny – mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku pobliskiego pola. – Wykopaliśmy schron, ale podszedł wodą i zatonął. A jak przyszedł mróz, to woda zamarzła.

Faktycznie – jama niemal po sklepienie wypełniona była lodem.

– Nie rozkuwaliście? – spytałem.

– A po co? – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Niedługo nas stąd wycofają, nie ma sensu się męczyć.

– A jak znów przyleci granat?

– To przyleci.

Westchnąłem. Wokoło, jak okiem sięgnąć, było płasko – a my staliśmy w samym środku tej patelni.

Omiotłem wzrokiem najbliższą okolicę, szukając użytecznego narzędzia, najlepiej kilofu. Gdybym go znalazł, sam wziąłbym się za rąbanie lodu. No ale nie znalazłem, ostatecznie więc machnąłem ręką. Nic złego się nie stało, a my kilka godzin później byliśmy już w innym miejscu.

Wtedy, gdy opisana sytuacja miała miejsce, wziąłem ją za przejaw wschodniego fatalizmu. Tego pogodzenia z losem, któremu towarzyszy umniejszanie własnej wartości i, przede wszystkim, niewiara we własną sprawczość. „Czego bym nie zrobił i tak mnie stłamszą, pokonają, zabiją”, oto esencja takiej postawy. Typowej dla rosjan, ale obecnej także pośród innych etnosów, dotkniętych „dobrodziejstwem” rusyfikacji. Dlaczego tę historię wspominam? Rozmawiałem kilka dni temu z zaprzyjaźnionym oficerem ukraińskiej armii. Mniejsza o region, w którym stacjonuje, w każdym razie w pewnym momencie przyznał, że jego ludzie mnóstwo czasu poświęcają na rozbudowę pozycji obronnych.

– Czyli ani kroku wstecz – stwierdziłem. – A inicjatywa wraca do moskali…

– Nie w tym rzecz – zaprzeczył mój rozmówca, wojujący z rosjanami już od dziewięciu lat (z przerwami). – Żołnierz nam się zmienia, dziś jest bardziej samodzielny, bardziej świadomy tego, jak wiele zależy od niego samego. Moi chłopcy po 10-12 godzinach walki padają na twarz, ale i tak biorą saperki i ryją w ziemi. I nieważne, jakie plany ma dowództwo. Nieważne, że za kilka dni zmienią ich koledzy z innego oddziału. Wiesz, że wiosną i latem zeszłego roku wielu naszych żołnierzy zginęło tylko dlatego, że trafili na pozycje jako zmiennicy, a tam nie było nic poza płytkimi dołami? Bo poprzednikom nie chciało się pogłębiać okopów, bo nikt im nie kazał tego robić. Sowiecka wyuczona nieudolność, jeden z największych wrogów ZSU. Z nim też musimy wygrać, żeby przeżyć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Kazimierzowi Mitlenerowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Jakubowi Dudzie, Łukaszowi Podsiadle, Danielowi Alankiewiczowi i Czytelnikowi o pseudonimie Knurek.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Widok z opisanego w tekście blok-postu/fot. własne

Niepewność

Poproszono mnie, bym napisał, kto moim zdaniem wygra wojnę w Ukrainie i co konkretnie to zwycięstwo będzie oznaczać. „Bo chyba trzeba zrewidować myślenie na ten temat…”, twierdzi podrzucający inspirację Czytelnik.

W moim postrzeganiu konfliktu w Ukrainie nie zaszła żadna rewolucja, którą musiałbym Wam sygnalizować, niemniej nie wszyscy są tu ze mną od dawna, a i pojawiły się nowe zmienne, na jakie warto zwrócić uwagę. Zatem pozwolę sobie na komentarz porządkujący dotychczasowe oceny oraz na odrobinę dywagacji.

Przegląd wielu zachodnich mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – Ukraina wojnę przegrywa, nie ma szansy na zwycięstwo, trwają zakulisowe naciski sojuszników, których celem jest zmuszenie Kijowa do rozpoczęcia rozmów pokojowych. Nie podejmę się oceny, ile z tych ponurych doniesień opiera się o nietrafione analizy, ile zaś jest skutkiem działań rosyjskiej agentury wpływu. Faktem jest, że konflikt wszedł w fazę pozycyjną, która w odległym planie premiuje rosję, jednak w perspektywie „dziś” i „jutro” nie pozwala wskazać zwycięzcy. Obaj zawodnicy pozostają w klinczu, zbyt silni, by paść, za słabi, by zadać sobie powalający cios. Nie sposób też wskazać żadnych publicznych wypowiedzi decyzyjnych osób, które potwierdzałyby dyplomatyczną presję na Ukrainę. Znamienne, że redakcje informujące o naciskach, zawsze powołują się na anonimowe źródła. Te oficjalne dystansują się od takich sensacji.

Tak czy inaczej, owe doniesienia mają realny wpływ na nastroje opinii publicznych w Europie i Stanach. Najogólniej rzecz ujmując, optymizmu co do powodzenia ukraińskiej sprawy jest już znacznie mniej, co dotyczy także Polaków i naszej percepcji zmagań na wschodzie.

Samym Ukraińcom tymczasem daleko od defetyzmu.

– Wszystko będzie dobrze, trzeba nam tylko trochę więcej amunicji – przekonywał mnie niedawno Wiktor, przedsiębiorca ze Lwowa. Mężczyzna przed inwazją handlował specjalistycznymi pojazdami, teraz zajmuje się skupowaniem i sprowadzaniem z całej Europy samochodów terenowych, które następnie trafiają do ukraińskiej armii. – Nasi chłopcy wiedzą, jak tego diabła pokonać.

Słowa wolontariusza dobrze korespondują z oficjalnym stanowiskiem władz w Kijowie, które wciąż obstają przy konieczności przywrócenia granic z 1991 r. Wrześniowy sondaż grupy socjologicznej Rating po raz kolejny potwierdza, że taka jest również wola, i takie są nadzieje, większości społeczeństwa: 68 proc. Ukraińców uważa, że w wyniku wojny Ukraina powróci do międzynarodowo uznanych granic z początków niepodległości.

To tyle, jeśli idzie o diagnozę bieżących nastrojów. A jakie są fakty?

Cele rosyjskiej operacji w Ukrainie daleko wykraczały poza granice tego kraju. Kreml, poza fizycznym rozszerzeniem strefy wpływów, rzucił także rękawice NATO, grając na wewnętrzne osłabienie Sojuszu. W obliczu skuteczności rosyjskiej siły miał on wycofać się z Europy Środkowo-Wschodniej, by nie prowokować „niedźwiedzia”. Ten jednak w wymiarze geopolitycznym poniósł spektakularną porażkę i w dającej się przewidzieć perspektywie nic tego nie zmieni. NATO się skonsolidowało i powiększyło, jeszcze bardziej zbliżając do granic federacji. Jeśli zaś idzie o samą Ukrainę – obecnie moskale zajmują nieco ponad 17% powierzchni kraju, przed 24 lutego 2022 r. okupowali 7%, w marcu tego samego roku ponad 26%. Innymi słowy, do tej pory utracili prawie połowę tego, co zdobyli po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny. Zaś ich wysiłek militarny w znakomitej większości koncentruje się na utrzymaniu dotychczasowych zdobyczy. Armia ukraińska – mimo niepowodzenia kontrofensywy na Zaporożu (i zużycia wielu wartościowych zasobów) – pozostaje w niezłej kondycji. Nie sądzę, by zeszła z tego poziomu w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy, w najgorszym scenariuszu nadal zachowując zdolności do skutecznej obrony. Zakończenie wojny w takich okolicznościach byłoby ograniczonym sukcesem obu stron.

Otwartym pozostaje kwestia: ze wskazaniem na kogo byłoby to zwycięstwo; pochylę się nad tym w dalszej części tekstu.

Najpierw bowiem zwróćmy uwagę, z jakimi perspektywami wchodziła do pełnoskalowej wojny armia ukraińska. Dziś oczekujemy od niej blitzkriegu, gdy kilkanaście miesięcy temu wątpiliśmy, czy zdoła zrealizować „program minimum”, jakim były ocalenie podmiotowości i niepodległości Ukrainy, ochrona jak największych grup ludności przed rosyjskimi prześladowaniami oraz utrzymanie strategicznych obszarów kraju. Udana operacja obronna i zeszłoroczne kontrofensywy rozbudziły nadzieje zachodnich opinii publicznych i Ukraińców. Nic w tym dziwnego, ale takie podejście przesłania elementarną prawdę: że w obliczu różnicy potencjałów między rosją a Ukrainą, już sam fakt, że ta druga przetrwała jako państwo i obecnie walczy „tylko” o granice, zasługuje na miano wielkiego zwycięstwa.

Choć brakuje przekonujących dowodów, by Zachód chciał się ze wspierania Ukrainy wymiksować, taki scenariusz nie jest niemożliwy. Punkt ciężkości proukraińskiego sojuszu spoczywa na Stanach Zjednoczonych, a zwycięstwo Donalda Trumpa zapewne oznaczałoby (nie od razu, ale na przestrzeni kolejnych miesięcy po objęciu władzy w styczniu 2025 r.) koniec bądź radykalne przycięcie wojskowej pomocy. Ba, nawet bez Trumpa u władzy mamy już symptomy kryzysu – w Waszyngtonie trwają właśnie legislacyjne przepychanki między demokratami a republikanami, gdzie stawką jest m.in. kwestia dozbrajania Kijowa. Dotychczasowe fundusze są na wyczerpaniu (użyto już 90% środków), nowych jak na razie nie ma. Prezydent USA dysponuje niemałą swobodą w kwestiach finansowych związanych z bezpieczeństwem, no i niezłomnie deklaruje chęć dalszego wspierania Ukrainy. Sądzę więc, że obecny kryzys zostanie zażegnany, ale jego skutkiem i tak będzie niepewność. Jeśli niepewność w odniesieniu do źródeł finansowania wojennego wysiłku zdominuje postrzeganie rzeczywistości przez ukraińskie elity władzy i armii, istotnie możemy mieć do czynienia z poważną rewizją planów Kijowa.

Po prawdzie, wytwarzanie takiej niepewności jest rodzajem presji, ale to efekt działań niepodejmowanych przez amerykański rząd, a opozycję.

Tak czy inaczej, nasilająca się niepewność, a być może w którymś momencie rzeczywisty brak wsparcia, oznaczałby dla Kijowa konieczność ułożenia się z Moskwą – zapewne akceptację jej zdobyczy terytorialnych. Ale właśnie – dokładna ocena skali porażki/sukcesu obu stron (owo „wskazanie” sprzed kilku akapitów), zależałaby od dalszych działań Zachodu. Jeśli pokojowi towarzyszyłaby integracja Ukrainy z UE i NATO, Ukraińcy zyskaliby więcej niż stracili – tym bowiem byłoby zniesienie egzystencjalnego zagrożenia i niechybny cywilizacyjny skok. Jeśliby Zachód całkiem się od Ukrainy odwrócił, pokój nie oznaczałby końca rosyjskich zakusów wobec południowego sąsiada. W perspektywie 5-10 lat – po odbudowie mocno zdemolowanej armii – rosjanie znów by uderzyli, grając, jak 24 lutego 2022 r., o pełną stawkę.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Mural przedstawiający żołnierza ZSU. Charkowska dzielnica Saltówka, październik 2023 roku/fot. własne