Kije…

Z buńczucznych zapowiedzi Donalda Trumpa – że zakończy wojnę w Ukrainie w dobę po zwycięskich wyborach – nic nie wyszło. Kampanijna gadka na użytek wewnętrzny brutalnie zderzyła się z realiami międzynarodowej polityki. Prezydent-elekt nie wydaje się tym specjalnie zrażony. Spuścił nieco z tonu, ale wciąż deklaruje szybkie działanie – teraz ma to być 30 dni potrzebnych na wygaszenie konfliktu, liczonych od momentu objęcia funkcji 47. prezydenta USA.

Problem w tym, że Moskwa nie chce rozmawiać. Nie że w ogóle, ale w terminarzu nakreślonym przez Trumpa. Ukraińcy też nie wierzą, by w miesiąc udało się załatwić sprawę. No i wciąż mają nadzieję, że nowy prezydent USA nie zgodzi się na układ, który w oczach opinii publicznych uczyni go tym słabszym. Spodziewają się polityki „wymuszenia pokoju siłą”. Wymuszenia na rosji, rzecz jasna.

Jakie są tu opcje?

Jesienią 2022 roku administracja Joe Bidena zagroziła Moskwie, że siły zbrojne USA zniszczą rosyjską armię w Ukrainie, jeśli Kreml zdecyduje się na użycie broni jądrowej (co wówczas, w obliczu koszmarnych klęsk na froncie, rosjanie rozważali). Tak jak wtedy, tak i obecnie potencjał USA pozwoliłby na zadanie rosji dotkliwego ciosu bez sięgania po „atomówki”. Teraz byłoby to nawet łatwiejsze, zważywszy na postępującą degradację techniczną rosyjskiej armii. Innymi słowy, w zasięgu Trumpa stoi potężny kij – prezydent nie musi go używać, wystarczy, by nim pogroził. Ale czy ma dość charyzmy, by zagrać z rosjanami tak ostro i va banque? Szczerze wątpię.

Inny sposób na „wymuszenie pokoju siłą” to rozbudowa potencjału ukraińskiej armii. Dziś liczy ona ponad 900 tys. żołnierzy. Sporo, zważywszy na fakt, że kontyngent rosyjski w Ukrainie to 600 tys. ludzi, a łącznie w konflikt zaangażowanych jest 800 tys. rosjan. Problem w tym, że sprzętu przyzwoitej jakości starcza dla połowy personelu ZSU. Reszta służy w „gołych” brygadach o nikłej wartości. Uzbrojenie zza oceanu by to zmieniło, ale… Pozwólcie, że jeszcze raz przywołam wyliczenia Ołeksandra Kowalenko, ukraińskiego analityka militarnego. Wynika z nich, że każdym stu tysiącom żołnierzy należałoby przydzielić 1,4 tys. czołgów, cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Taka siła zdziałałaby „cuda”, lecz jej uruchomienie to wymagające zadanie nawet dla USA. Zajęłoby dużo (dużo-dużo) więcej niż 30 dni, a sama groźba dozbrojenia Ukraińców pewnie by tu nie wystarczyła.

—–

To może presja ekonomiczna? Trudno oprzeć się wrażeniu, że kwestia ponownego dopuszczenia rosji do pełnej wymiany gospodarczej jest dla Kremla kluczowa – rosyjska gospodarka bowiem ledwie dyszy. Problem w tym, że gdyby na to pozwolić, federacja w ciągu kilku-kilkunastu lat odbudowałaby zdolności zdegradowanej armii. A wówczas los sąsiadów rosji – nie tylko Ukrainy – znów byłby zagrożony. Zachód, a więc i USA, musi tę okoliczność brać pod uwagę. Obrazowo rzecz ujmując, grać z Moskwą tak, by ta nie zmieniła podarowanej marchewki w kij.

Czym jest ta marchewka? Trzystoma miliardami dolarów zamrożonych aktywów rosyjskiego banku centralnego, które „leżą” na Zachodzie. Te 300 „dużych baniek” to znacznie więcej niż Moskwa wydała dotąd na wojnę w Ukrainie (na co poszło 200 mld dol.), dość, by – patrząc z perspektywy interesów putina i reżimu – zapewnić rosji w miarę miękkie lądowanie po wojennej zawierusze.

No więc gdyby zagrozić Moskwie przepadkiem tego majątku? Przymiarki czyni już teraz administracja Bidena, starają się przekonać europejskich sojuszników do przeniesienia owych 300 miliardów na konto powiernicze, które zostałoby odmrożone wyłącznie w ramach porozumienia o przerwaniu wojny rosji z Ukrainą. Moskwa dostałaby czytelny sygnał: „Jeśli chcecie odzyskać pieniądze, musicie przyjść i rozmawiać”.

Jak wynika z informacji CNN, inicjatywa ta została skonsultowana z otoczeniem Trumpa i nim samym. Według źródeł redakcji, Trump poparł taką strategię, przekonany, że szybko doprowadzi ona rosjan do stołu negocjacyjnego. Kto wie, może nawet w 30 dni…

Problem? Jeden; 280 mld aktywów spoczywa w europejskich instytucjach finansowych, tylko 20 mld pozostaje w bankach z siedzibą w USA. Tymczasem sojusznicy Waszyngtonu nadal mają wątpliwości co do legalności takiego rozwiązania. Owszem, zgodzili się już na wykorzystanie na rzecz Ukrainy odsetek od zamrożonych rosyjskich inwestycji, ale bazowego majątku tykać nie chcą. Czy Trump ich do tego przekona? Czy w ogóle będzie mu się chciało angażować w tę grę?

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Rozbudowa potencjału armii ukraińskiej to sensowna opcja, ale długotrwała. Zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Nastolatki

Jak przyznaje Michael Waltz, doradca Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego, prezydent-elekt przygotowuje się do spotkania z putinem. Zdaniem Waltza, wygaszenie wojny nie jest możliwe bez dialogu z Kremlem. „Wszyscy wiedzą, że to musi zakończyć się dyplomatycznie”, ocenił polityk w rozmowie z telewizją ABC.

Doradca mówił też o wyzwaniach stojących przed Ukrainą. W ocenie Waltza, by powstrzymać rosyjskie natarcie i tym samym wzmocnić pozycję negocjacyjną, Kijów powinien obniżyć wiek mobilizacyjny z 25 do 18 lat. „Nie chodzi tylko o broń, amunicję i wydawanie nowych czeków. Ważne jest ustabilizowanie frontu, abyśmy zaczęli osiągać jakieś porozumienie”, mówił amerykański kongresmen.

Trudno się z nim nie zgodzić w ostatniej kwestii – stabilizacja frontu ma kluczowe znacznie. Nie dlatego, że rosjanie prą do przodu jak szaleni, a ukraińska obrona się pruje; z taką sytuacją nie mamy i nie będziemy mieli do czynienia. Rzecz w tym, że rosyjskie punktowe pełzanie po pierwsze, daje Moskwie nadzieję, że w którymś momencie uda się ruszyć z kopyta (bo Ukraińcy wreszcie pękną), po drugie, pozwala realizować ograniczone cele spec-operacji, w tym przypadku tworzy perspektywę przejęcia w ciągu kilku miesięcy kontroli nad całym obwodem donieckim. I po trzecie wreszcie, kolejne zdobycze – jakkolwiek symboliczne – dają iluzję sprawczości i siły rosji oraz jej armii. Na Kremlu kalkulują, że świat się na to nabierze i będzie naciskał na Kijów, by kończył wojną nawet na niekorzystnych dla siebie warunkach. Tak czy inaczej, sytuacja w której inicjatywa operacyjna należy do rosjan, usztywnia Moskwę. Zabetonowanie frontu na całej jego długości urealniłoby postawę i oczekiwania Kremla, co faktycznie działałoby na korzyść Ukrainy.

Ale czy droga do tego wiedzie poprzez mobilizację kilkuset tysięcy nastolatków?

—–

Nim odpowiem na to pytanie, pozwólcie na garść osobistych refleksji oraz odrobinę historii.

Stosunkowo późno zacząłem zajmować się reportażem wojennym – gdy pierwszy raz poleciałem do Iraku i Afganistanu miałem 28 lat. I już wówczas towarzyszyło mi wrażenie, że jestem starszy od większości żołnierzy, z którymi pracowałem. Dotyczyło to Polaków i Amerykanów – tych ostatnich nawet bardziej, wszak w szeregach US Army i USMC służyło sporo nastolatków, zaniżających średnią wieku. W naszej armii, jej ekspedycyjnej „nóżce”, było ich jak na lekarstwo; przeciętny „misjonarz” z WP miał wtedy 26 lat. Dekadę później, gdy kończyłem aktywną fazę swojej iracko-afgańskiej „przygody”, byłem już „dziadem” pełną gębą, jeżdżąc na patrole z ludźmi, spośród których część mogłaby być moimi synami.

„Ukraina” początkowo wpisywała się w ten schemat – dla wielu żołnierzy byłem „starszym panem”, choć z drugiej strony, to właśnie w Donbasie w 2015 roku po raz pierwszy zetknąłem się z równolatkami, którzy służyli jako szeregowi żołnierze, nie oficerowie. W kolejnym roku „dziadki” w szeregach ZSU były już normą – młodsi przestali garnąć się do wojska, zapał dla walki o wschodnie rubieże gasł. Jednocześnie Kijów utrzymywał przymusowy pobór, ale wojenkomaty przymykały oko na coraz popularniejszy proceder, w ramach którego do odbycia służby w Donbasie w miejsce synów stawiali się 40-paroletni ojcowie.

„Pełnoskalówka” znów wypełniła koszary młodzieżą z ochotniczego zaciągu, lecz dziś – pod koniec trzeciego roku wojny – nie ma już śladu po tym wzmożeniu. 20-30-latkowie w armii służą, stanowią jej niebagatelną część. Sporo jest też dzieciaków-ochotników, ale to nie zmienia faktu, że obecnie przeciętny żołnierz ZSU liczy sobie 43 lata.

—–

Zostawmy Ukrainę i współczesność.

„Miałem 16 lat, gdy ojciec pozwolił mi iść”, „Właśnie skończyłem 17 lat…”, „Miałem 16 lat…”, wspominają weterani brytyjskiej armii, którym dane było walczyć w I wojnie światowej. Ich relacje zebrane przez Imperial War Museums zostały użyte w doskonałym dokumencie Petera Jacksona pt.: „I młodzi pozostaną” (ang. tytuł: „They shall not grow old”). Słyszmy je w zwiastunie filmu, spuentowane słowami starszego kolegi z okopu (nie wiem, czy to oryginalne głosy z archiwum historii mówionej czy kwestie odczytywane przez aktorów): „Kiedy przyszli, byli przerażonymi dziećmi. A mieli z nich być żołnierze”. Trudno o bardziej poruszające wyznanie, mnie szarpie ono niezmiennie, choć film Jacksona ma już kilka lat.

Historia kolejnej wielkiej wojny również pełna jest przykładów walczących „dzieciaków” – dość wspomnieć harcerskie oddziały biorące udział w Postaniu Warszawskim. Czy mniej znaną w Polsce anglosaską percepcję pierwszej fazy operacji „Overlord”; znamienne są tu pełne troski wspomnienia Winstona Churchilla o „kwiecie młodzieży”, rzuconym na normandzkie plaże. I owszem, wielu żołnierzy Szarych Szeregów miało 18-19 lat (a nie brakowało młodszych), wielu amerykańskich chłopców, którzy polegli na Omaha, ledwie skończyło dwudziestkę. Wspomniani wcześniej młodziutcy żołnierze armii brytyjskiej przeżyli okopową rzeź i dorośli, gdy wielu ich rówieśnikom zabrakło tego szczęścia (łączne straty Brytyjczyków podczas I wojny to niemal milion ludzi). Te fakty mogą nas utwierdzać w przekonaniu, że udział nastolatków w dużych wojnach to norma. Udział tak, bywa, że i liczny, co nie zmienia faktu, że przeciętny wiek żołnierza pozostaje „nienastolatkowy”. Na jednego brytyjskiego dzieciaka, który trafił do Francji po 1914 roku, przypadało dwóch starszych kolegów liczących sobie co najmniej 39 lat (czyli formalnie, w czasach pokoju, będących w wieku, który zwalniał ze służby wojskowej za granicą). Stąd brała się średnia wieku poddanych korony walczących z Niemcami, wynosząca 26 lat.

26 lat – tyle miał przeciętny Amerykanin posłany na wojnę w Europie czy na Pacyfiku w latach 1941-45.

Trzy czwarte niemieckich strat osobowych z czasów II wojny światowej to mężczyźni w wieku 20-45 lat.

—–

Iluzja masowego udziału nastolatków w wojnie to jedno, inna kwestia, na którą warto zwrócić uwagę, to zmiany kulturowe, do jakich doszło na przestrzeni ostatnich stu lat. Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, próg wejścia w dorosłość znacznie się podniósł. Ów proces – jako pochodna m.in. zamożności, technologicznej i organizacyjnej wydajności (a więc także jakości medycyny), humanistycznego namysłu zależnego od zakresu wolności osobistej jednostki, oraz wielu innych zmiennych – nie postępował równomiernie. Pozostając na gruncie koniecznych uogólnień – zachód Europy dał swoim dzieciakom dłuższą młodość szybciej niż wschód. Tym niemniej podstawy dla zmian pozostały takie same: żyjąc dłużej i lepiej, wydłużamy nie tylko starość, ale i okres „przygotowania do życia”. Dotyczy to zarówno bogatej Holandii, jak i biednej Ukrainy. I nie chodzi tylko o „jakąś tam filozofię”, ale o całe instytucjonalne instrumentarium – mój pradziad skończył cztery klasy szkoły powszechnej i „stał się” dorosłym, ja w pełni uczyniłem to dopiero po studiach.

Niektórzy się na to zżymają, drwią z kruchości młodzieży, tylko po co? „Kijem Wisły nie zawrócisz”, głosi popularne powiedzenie. Wydłużona młodość to obiektywna rzeczywistość, ba, fakt, iż nastała, bardziej winien nas cieszyć niż martwić, wszak mówimy o efekcie wzrastającego komfortu życia. Chłopak u progu dorosłości może być doskonałym żołnierzem – sporo ochotników to potwierdza, sam poznałem kilku takich wojskowych w Iraku, Afganistanie i w Ukrainie. Ale mnóstwo badań młodzieży – prowadzonych w wielu krajach, także w Ukrainie – nie pozostawia wątpliwości, że współczesny 18-latek nie jest tak dojrzały, jak jego odpowiednik sprzed 50 czy 100 laty. Nie ma w sobie tyle hardości, hartu, takiej odpowiedzialności. Nie ma, bo mieć nie musi, choć oczywiście na składowe kondycji wpływają też negatywne czynniki, jak choćby epidemie coraz to nowych uzależnień.

—–

No dobrze, to po co tam, gdzie zachowany jest pobór, „w kamasze” idą 18-19-latkowie? – mógłby spytać ktoś. Nie po to, by wysyłać ich na wojnę – odpowiem nieco prowokująco. W najświeższej historii konfliktów zbrojnych tylko jeden kraj zdecydował się masowo ekspediować „dzieciaki” na front. Działo się to podczas wojny w Wietnamie – w USA obowiązywał wówczas przymusowy pobór i to w oparciu o ten mechanizm dokonywała się wymiana personelu w Indochinach. „Wsad” dla kolejnych rotacji stanowiły kolejne roczniki 19-letnich Amerykanów, którzy trafiali „na teatr” po kilkunastotygodniowym szkoleniu. W praktyce oznaczało to rzucanie do walki oddziałów w większości składających się z niedoświadczonych poborowych – i tak rok do roku, przez większość interwencji. Jak to się dla Ameryki skończyło, dobrze wiemy.

Skądinąd podobny błąd popełnili w Afganistanie sowieci, ale skala ich zaangażowania ustępowała tej amerykańskiej w Wietnamie. Doświadczenie wojny nie było zatem tak powszechne dla kolejnych roczników sowieckich poborowych, po prawdzie zaś, pozostawało marginalne – stąd podkreślenie wyjątkowości działań USA w Indochinach.

Idźmy dalej – o sile armii izraelskiej nie stanowią aktualnie służący 18-19-latkowie z poboru. Potencjał i renomę tej formacji budują rezerwiści – 20-30-40-latkowie (obu płci), którzy odsłużyli „zetkę”, a później przechodzili cykliczne szkolenia odświeżające i zgrywające.

Do czego zmierzam? Ano do stwierdzenia, że pobór „późnych” nastolatków to rozwiązanie na czas pokoju. Wpisujące się w instytucjonalny porządek społeczeństw (post)industrialnych. Gdyby wojsko chciało „pochwycić” rekruta w jego szczytowej fizycznej formie, pobór dotyczyłby 25-latków. Ale we wspomnianym porządku to o kilka lat za późno. Nastolatek kończy „bazową” edukację, a jeszcze nie zaczyna pracy – to właściwy moment, by oddał państwu należną posługę. 18-19-letni rekrut nie ma żadnych zobowiązań – wobec rodziny (zwykle jest bezdzietny, bez stałego związku) czy pracodawcy – a zarazem jest już na tyle fizycznie i psychicznie dojrzały, by ponieść trudy służby i nauczyć się podstawowych żołnierskich kompetencji.

Ważne, żeby później miał sposobność je odświeżać i rozwijać.

Ważne, żeby w razie wybuchu wojny, pobór zastąpić mobilizacją – również przymusem, ale obejmującym równolegle, w tym samym czasie, kilkanaście czy kilkadziesiąt roczników byłych i obecnych poborowych.

To rozłożenie wysiłku ważne jest także z innego powodu – czysto demograficznego. 20-30-40-latkowie zazwyczaj mają rodziny i dzieci. Ich wkład w reprodukcję – a więc także w przetrwanie danej wspólnoty – już się dokonał, „późni” nastolatkowie wybory i decyzje w tym zakresie najczęściej mają przed sobą. Jest zatem w interesie przywódców – zwłaszcza stojących na czele krajów na wojnie – zadbanie, by ten rezerwuar demograficzny zachować w jak najliczniejszej postaci i jak najlepszej kondycji.

To podstawowa przesłanka, jaką kierują się władze Ukrainy po 2022 roku. To „walka o przyszłość po wojnie” stoi za decyzjami o ustaleniu względnie wysokiego, dolnego progu mobilizacji. Dziś wyznacza go 25. rok życia, jeszcze niedawno mobilizacja dotyczyła mężczyzn od 27. roku życia wzwyż.

—–

No ale Ukraina nie radzi sobie z uzupełnianiem strat i odbudową potencjału armii – słychać zewsząd takie opinie. A gdyby rzeczywiście ludzi brakowało, sięganie po młodzież byłoby uzasadnionym działaniem.

Zgoda, tyle że deficyt siły żywej w wielu jednostkach na froncie nie jest problemem wynikłym z braku rekruta na zapleczu. Armia ukraińska liczy dziś ponad 900 tys. żołnierzy, we wszystkich formacjach mundurowych służy ponad 1,3 mln ludzi. Kontyngent rosyjski w Ukrainie to 600 tys. żołnierzy, łącznie w konflikt zaangażowanych jest 800 tys. rosjan. Mówiąc wprost, Kijów nie potrzebuje kolejnych rzesz mundurowych, ale bardziej efektywnego sposobu wykorzystania tych żołnierzy, których już zmobilizowano.

ZSU nie staną się silniejsze od powołania nowych brygad-wydmuszek, mających tylko ludzi i niewiele sprzętu. Nie służą im źle zorganizowane rotacje frontowych oddziałów i generalnie obniżająca się jakość dowodzenia. Nie robią dobrze sowieckie nawyki części oficerów, skutkujące praktyką „mięsnych szturmów” czy organizowane coraz częściej na „odwal się” szkolenie nowowcielonych. Najważniejszym wyzwaniem, przed jakim stoi Ukraina u progu 2025 roku, jest reorganizacja systemu dowodzenia i logistyki, nie zaś powoływanie kolejnych młodszych roczników.

Ale załóżmy, że Kijów ugnie się przed żądaniem trumpistów. Na dziś Ukraina ma 100 tys. zdolnych do służby 18-latków. Jak wylicza Ołeksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, z takiej masy ludzi udałoby się sformować 125 batalionów. By ten wysiłek „miał ręce i nogi”, żołnierzom należałoby zapewnić… 1,4 tys. czołgów, ponad cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Skąd wziąć tyle sprzętu?

Dla porządku dodam – do tej pory USA zdecydowały się przekazać Ukrainie 31 czołgów.

A „gołe” bataliony, rzucone do strefy walk, wyginęłyby w 3-4 miesiące. I raczej nie byłby to sposób na stabilizację frontu. Na demograficzną katastrofę już owszem…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Wiktorowi Łanosze i Bernardowi  Afeltowiczowi (za „wiadra” kawy) oraz Czytelnikowi o nicku Rav.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. szkolenie nowych rekrutów/fot. SzG ZSU

Kompensacja

Ochotnicza służba w napastniczej armii to najpoważniejszy przejaw poparcia dla agresywnej polityki własnego państwa. W rosji nie jest to postawa na tyle popularna, by zapewnić wojsku stały dopływ „świeżej krwi”. Stąd częściowa, przymusowa mobilizacja, stąd – nade wszystko – przekupywanie rosyjskiej prowincjonalnej biedoty bardzo wysokim żołdem. Tym niemniej rosjanie wcale nie są interwencji w Ukrainie przeciwni. Popiera ją ponad dwie trzecie społeczeństwa, co jest tendencją trwałą i diagnozowaną przez Centrum Lewady, jedyny w rosji ośrodek badawczy, który zachował niezależność od władz.

Dyskusje o tym, czy rosjanie rzeczywiście tak gremialnie opowiadają się za wojną (i kłamią ankieterom), uważam za bezprzedmiotowe. Unieważnia je rażący brak powszechnych antywojennych wystąpień i protestów przeciwko militaryzacji kraju. W ostatecznym rozrachunku nawet jeśli w głębi ducha obywatele federacji są wojnie przeciwni, ich obojętność ma realne skutki, pozwala bowiem Kremlowi na kontynuowanie agresji.

—–

Dlaczego rosjanie tacy są? Siergiej Davidis, członek Memoriału, stowarzyszenia zajmującego się m.in. obroną praw człowieka w rosji, zwraca uwagę na działania putinowskiego reżimu podjęte w 2020 roku. „Oni już wtedy przygotowywali się do tej wojny”, mówił w wywiadzie dla portalu OKO.press z czerwca 2022 roku. „Wprowadzili mnóstwo restrykcyjnych przepisów (…), zaostrzyli te o ‘zagranicznych agentach’ i ‘niepożądanych organizacjach’. Zaczęli stosować surowsze kary, wyroki stały się dłuższe. Uproszczono też procedurę śledztwa. Praktycznie zakazano demonstracji czy jakichkolwiek publicznych wydarzeń”.

Inwazja odsłoniła intencje i przyniosła kolejne obostrzenia. „Zabronione jest publiczne komentowanie sytuacji w Ukrainie. Nie można wojny nazywać wojną. Nie wolno mówić prawdy o zbrodniach wojennych. Można jedynie powtarzać to, co oficjalnie twierdzą rosyjskie władze. A wszystko, co one mówią, to kłamstwa”, nie miał złudzeń Davidis. „Za udział w zgromadzeniu możesz dostać grzywnę, albo miesiąc aresztu – jeśli jest to kolejne wykroczenie, albo zostaniesz uznany za ‘organizatora’. Jeśli na przykład napiszesz u siebie na Facebooku: ‘Chodźmy na pokojowy protest’ – awansujesz na ‘organizatora’”, obnażał warsztatowe kulisy polityki karnej federacji. Za sprzeciw wobec wojny w grę wchodzi nie tylko grzywna lub areszt, ale i sprawa karna. „Wszystko zależy od tego, jak to potraktują”, Davidis wskazywał na uznaniowość, niemającą nic wspólnego z państwem prawa. „Jeśli uznają, że działałeś w grupie, albo że twoją pobudką była ‘polityczna nienawiść’ (zwykle decydują, że motywowała cię nienawiść do rosyjskiej armii, władz itp.) – możesz dostać nawet 10 lat. Jeśli uznają, że twoje działania spowodowały jakieś ‘konsekwencje’ – w grę wchodzi wyrok 15 lat więzienia. (…) Niemal każdy, kto wychodzi protestować, zostanie zatrzymany i co najmniej ukarany grzywną. Trzeba mieć naprawdę dużo szczęścia, żeby tego uniknąć”.

A zatem wzmożona presja policyjno-administracyjna jako metoda dyscyplinowania społeczeństwa. A właściwie jego potencjalnie niepokornych elementów, większość rosjan bowiem i tak żyje w apatii. „To właśnie apatia jest strukturą nośną reżimu”, przekonywał w innym wywiadzie dla OKO Press (z września 2022 roku), Lew Gudkow, socjolog z moskiewskiego Centrum Lewady. „Niewielu jest zawziętych fanatyków. Większość dostosowuje się do represyjnego państwa, wykazując lojalność w przekonaniu, że w ten sposób można się z tym państwem dogadać, ujść jego uwadze. Jeśli będziemy przytakiwać, to państwo nas nie zje i nie zniszczy naszego prywatnego życia”.

W takich okolicznościach dochodzi do specyficznej integracji – państwo i obywatel stają się nierozłączni. „Nie ma rozumienia autonomii własnego stanowiska, praw, możliwości obrony własnych interesów”, precyzował Gudkow. Jeśli rosja jest na wojnie, na wojnie są też rosjanie. W miażdżącej większości niegotowi do osobistego zaangażowania (pójścia na front), ale w końcu nie ma takiej potrzeby; to nie jest konflikt totalny, angażujący wszystkie zasoby.

Mamy więc postawę, którą na własny użytek określam mianem „nienachalnej akceptacji”. O jej popularność troszczy się nie tylko aparat przemocy, ale i sami obywatele. Pół roku po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny rosyjskie sądy rozpatrywały dziennie średnio 40 spraw, otwartych na skutek obywatelskich donosów. Między końcem lutego a końcówką sierpnia 2022 roku zaniepokojeni obywatele napisali prawie 150 tys. donosów na swoich sąsiadów i bliskich, oskarżając ich o „proukraińską propagandę” lub „rozpowszechnianie fałszywych informacji”. Jak wyliczyło ministerstwo sprawiedliwości federacji – promujące „obywatelską czujność” – ponad 80 proc. donosów władze otrzymały w formie elektronicznej. Tradycyjną, pisemną formę miało tylko 13 proc. (reszta to m.in. zgłoszenia telefoniczne). Słowem, stalinowskie standardy w XXI-wiecznej otoczce.

—–

„Zarazem rosjanie rozumieją, że władze kłamią”, zastrzegał we wspomnianej rozmowie Lew Gudkow. „To świetnie wpisuje się w schemat podwójnego totalitarnego myślenia”, dodał.

Orwellowskie „dwójmyślenie” nie jest wyłącznie cechą rosjan. Znamy je z własnego podwórka, z czasów PRL, kiedy wiele działań i komunikatów władz inaczej komentowaliśmy publicznie, inaczej w domu (czy w kręgu bliskich znajomych). Z tamtych doświadczeń wywodzimy przekonanie, że da się tak żyć, ale wiemy też, że takiemu życiu zwykle towarzyszy dyskomfort. Szczególnie gdy rozjazd między propagandą a rzeczywistością dotyczy podstaw egzystencji. Za „komuny” sprowadzało się to do fundamentalnego pytania: „Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?”. Mało kto zadawał je publicznie, tak jak dziś w rosji mało kto pyta o fenomen (nie)powodzenia spec-operacji. Skoro idzie zgodnie z planem, dlaczego ginie tylu chłopców? Dlaczego tyle to kosztuje? Dlaczego tyle trwa? Fakt, iż tego typu wątpliwości nie są artykułowane w przestrzeni publicznej, nie oznacza, że rosjanie takich pytań nie stawiają. Że nie dręczą ich one w domowym zaciszu. Dręczą, co przywodzi nas do kwestii kompensacji – tego, jak mieszkańcy federacji wetują sobie ów poznawczy dysonans i wszelkie materialne niedogodności wywołane działaniami władz.

Gudkow wskazuje na nastroje imperialne. „Idea wielkiego mocarstwa (…) to ważny element tożsamości narodowej, rekompensujący ludziom zależność, upokorzenie i ubóstwo w życiu prywatnym. ‘Ale przecież my robimy rakiety!’. Jeszcze przed dojściem do władzy putina pytaliśmy rosjan ‘Czego oczekujecie od następnego prezydenta?’. Dwa główne postulaty były takie: ‘wyjścia z kryzysu gospodarczego’ i ‘przywrócenia statusu wielkiego mocarstwa’”. Mocarstwowość to również zdolność do aneksji, co zabór Ukrainy czyni sposobem na osiągnięcie upragnionego statusu.

—–

Ale usprawiedliwianiu agresji sprzyja też niepokój. „NATO mogłoby wykorzystać ukraińskie terytorium do rozmieszczenia pocisków zdolnych dosięgnąć Moskwę w ciągu pięciu minut”, wielokrotnie złowieszczył putin. Bredził, mówiąc o sojuszniczych planach wobec rosyjskiej stolicy, co nie zmienia faktu, że koncepcja Ukrainy jako „miękkiego podbrzusza federacji” jest istotnym elementem rosyjskiej kultury strategicznej. 500–600 km dzielących Charków, Sumy czy Szostki od Moskwy to za mało, by pozwolić Ukraińcom na pełne samowładztwo. Tak myślą rosyjskie elity i znaczna część społeczeństwa. I na tym opiera się również wewnętrzna legitymizacja działań Kremla wobec Kijowa. Wspiera je niezmienne, mimo upadku ZSRR, przekonanie rosjan, że NATO to wróg ich ojczyzny, co ukraiński „romans” z Zachodem czyni nieakceptowalnym.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

We wpisie wykorzystałem fragment swojej ostatniej książki pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Jeśli chcielibyście ją nabyć, w wersji z autografem i pozdrowieniami, interesują Was także inne moje pozycje (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. pomnik z czasów sowieckich na przedmieściach Izjumu. „Zdekomunizowany”, choć nadal sławiący bohaterstwo żołnierzy „wielkiej wojny ojczyźnianej”. Zabiegi Moskwy związane z próbą restytucji imperium dotyczą również sfery symbolicznej – na okupowanych terenach Ukrainy pomnikom tego typu przywraca się dawną „radzieckość”/fot. własne

Kilometr

„Proszę mi wierzyć, robimy, co możemy, żeby ich zatrzymać”, zapewniał mnie wczoraj żołnierz ZSU. Polak, ochotnik, obecnie walczący w okolicach Pokrowska. Dwa dni wcześniej inny pisał: „lezą i lezą, nawet bez wsparcia czołgów i artylerii. Szczerze mówiąc, podziwiam, jak bardzo są nieustępliwi”.

Są – trzeba im to przyznać. Ale praktyka „mięsnych szturmów” jest koszmarnie kosztowna. Wymaga ludzkich mas i wiąże się z ogromnymi stratami. Spójrzmy na obwód kurski, gdzie rosjanie odzyskali około 600 z 1200 kilometrów kwadratowych. Obecnie w operację kurską zaangażowanych jest 100 tys. wojskowych z rosji i Korei Północnej, co stanowi ekwiwalent połowy sił przeznaczonych do inwazji na Ukrainę w lutym 2022 roku. A wciąż niedokończona rekonkwista przełożyła się na 38 tys. zabitych i rannych – takie straty ponieśli rosjanie (i Koreańczycy) między sierpniem a grudniem 2024 roku.

Jeden odzyskany kilometr kosztował życie i zdrowie 63 żołnierzy (co jest pewnym uproszczeniem, bo kilka tysięcy rosjan wyeliminowano w pierwszych tygodniach walk w obwodzie kurskim, na etapie ukraińskiej ofensywy).

A ów współczynnik jest jeszcze gorszy w przypadku rosyjskich zysków terenowych w Ukrainie. W 2024 roku rosjanie wyszarpali Ukraińcom 3200 kilometrów kwadratowych. Dużo? I tak, i nie. To odpowiednik sześciu Warszaw, co przemawia do wyobraźni (szczególnie mieszkańców naszej stolicy). Lecz realnie mówimy o terenach w większości rolniczych i nieużytkach, w najlepszym razie o zrujnowanych małych miasteczkach. Których posiadanie wiązało się z koniecznością zapłaty życiem i zdrowiem niemal 400 tys. żołnierzy, ponad 120 za każdy przejęty kilometr.

Kompania do piachu za kilometr piachu.

A front się przy tym nie posypał. Mimo wielu problemów, ukraińska obrona trzyma się twardo i bez realnych widoków na spektakularne załamanie…

—–

Dziś króciutko, wybaczcie, ale dopadły mnie inne obowiązki. Postaram się podrzuć obszerniejszy materiał jutro.

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. ukraińska artyleria na froncie, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

„Atamanizacja”

Ta historia – mimo oczywistych różnic – mogłaby skończyć się tak, jak potoczyły się losy naszej „Błękitnej Armii”. Na zawsze pozostać pozytywnym przykładem międzynarodowej współpracy wojskowej. A czy tak się zakończy? Nie wiem; na razie mamy międzynarodowy skandal, serię śledztw i wielką niewiadomą co do przyszłości ambitnego projektu. O czym piszę? O zamieszaniu wokół ukraińskiej 155 brygady zmechanizowanej im. Anny Kijowskiej.

Nim przejdę do sedna, pozwólcie że dokończę historyczną analogię. W kwietniu 1919 roku do Polski zaczęły docierać pierwsze jednostki dowodzonej przez gen. Józefa Hallera formacji. Utworzone we Francji oddziały stanowiły najlepiej wyszkoloną, uzbrojoną i wyposażoną część niedawno odtworzonego Wojska Polskiego. Niemal z marszu weszły do walki na polsko-bolszewickim froncie, walnie przyczyniając się do pokonania wroga i ugruntowania świeżo odzyskanej niepodległości.

Nie wiem, czy prezydent Zełenski poznał historię „Błękitnej Armii”, ale zamiar, do którego przekonał sojuszników, nosił istotne podobieństwa. Chodziło w nim o to, by nie tylko wyszkolić, ale i wyposażyć na Zachodzie 14 brygad. Gdyby to się powiodło, mielibyśmy do czynienia z poważnym wzmocnieniem ukraińskiej armii. Przy zachowaniu możliwości „starych” brygad i umiejętnym wykorzystaniu potencjału nowych, dałoby się przełamać impas na froncie. Pomysł zyskał akceptację partnerów Kijowa wiosną 2024 roku, „na pierwszy ogień” poszła 155 brygada ZSU.

Sformowana w marcu ub.r. jednostka, w październiku trafia do Francji. I zaczęły się „schody”. W ciągu kilku dni z ośrodka szkoleniowego oddaliło się pięćdziesięciu mundurowych. Wydawało się, że to nic nadzwyczajnego – od 2022 roku Ukraina wyszkoliła w Europie niemal sto tysięcy żołnierzy, w przypadku każdej jednostki ułamek wojskowych korzystał z okazji i dezerterował. Jednak fala dezercji i oddaleń nasiliła się dramatycznie, gdy brygada wróciła do kraju. Jak wynika z ustaleń dziennikarskiego śledztwa (prowadzonego przez Jurija Butusowa), nim jednostka oddała pierwszy strzał na froncie, jej szeregi samowolnie opuściło 1700 żołnierzy. Jedna trzecia ludzi przy uwzględnieniu najwyższych stanów osobowych.

Gdy pierwsze informacje na ten temat zaczęły docierać do ukraińskiej opinii publicznej, ta przecierała oczy ze zdumienia. „Anna Kijowska” była forpocztą nowej jakości, miała mieć „wszystko”. We Francji wizytował ją prezydent Macron, służby prasowe ZSU wielokrotnie publikowały materiały ze szkoleń, w trakcie których używano na przykład doskonałych francuskich haubic samobieżnych Caesar. Elitarna w założeniu brygada, a tu taki klops? Aż zaczęły wychodzić „kwiatki” o rzeczywistej kondycji jednostki oraz o tym, jak potraktowano ją po powrocie do Ukrainy.

Nim brygada pojechała nad Sekwanę, straciła dowództwo, niemal całą kadrę i większość żołnierzy. Wojskowi ci zostali przeniesieni do innych jednostek. Na Zachód wysłano „świeżaków” – oficerów i personel bez doświadczenia bojowego, ba, część szeregowców stanowili ludzie, którzy nie przeszli podstawowego przeszkolenia. Nieopierzeni rekruci, jeszcze kilka dni wcześniej cywile; to z tej grupy pochodzili dezerterzy, którzy dali nogę we Francji. Innymi słowy, na zaawansowany trening udała się zbieranina bez podstawowych nawyków, niezgrana, nieznająca się, dowodzona przez ludzi, którzy nie mieli czasu, by wypracować sobie posłuch, oraz podstaw – jak frontowa przeszłość – by zyskać autorytet. Co mogło pójść źle?

Oczywiście, motywacją można wiele nadrobić – i tak też działo się ze 155-tą we Francji. Rzecz w tym, że przyzwoity trening dla dwóch tysięcy osób został zaprzepaszczony w Ukrainie. Po ośmiu tygodniach brygada wróciła do kraju i z miejsca wpadła w kadrowo-rotacyjny młyn. Zabrano jej artylerię (wspomniane Caesary), większość czołgów (Leopardów 2), najlepiej wyszkolone bataliony, ba, pojedyncze kompanie, porozdzielano po innych jednostkach, jako bieżące uzupełnienie strat ponoszonych przez „obce” brygady. Wypracowane we Francji elementarne zgranie trafił szlag, a „Anna Kijowska” została bez „kłów” i „pięści”. Jakby tego było mało, w szeregi „skanibalizowanej” brygady wcielono 4 tys. ludzi – kolejnych „świeżaków” bez doświadczenia – i po skandalicznie krótkim szkoleniu, w grudniu ub.r., posłano na front. Co istotne, do okopów trafiła nie tylko „goła” (pozbawiona sprzętu ciężkiego) jednostka – 155-tej nie zapewniono odpowiedniej liczby dronów i wyposażenia do walki radioelektronicznej (co wedle założeń jest powinnością strony ukraińskiej, nie zachodnich partnerów). To wtedy miała miejsce największa fala dezercji.

Dziś „Anna Kijowska” – wzmocniona po ujawnionym skandalu – dzielnie walczy pod Pokrowskiem, a jej perypetie studiują prokuratorzy pod nadzorem samego prezydenta. Paryż dyplomatycznie milczy, ale nietrudno zgadnąć, co myślą nad Sekwaną i w innych sojuszniczych stolicach. Sam uważam – o czym piszę na prośbę Czytelników – że Ukraińcy winni z tej historii wyciągnąć krytyczne wnioski dotyczące organizacji swojej armii i całej operacji obronnej. W przeciwnym razie wzmocnią i tak już silną na Zachodzie refleksję, wedle której wsparcie dla Ukrainy jest niczym krew przelewana w piach.

—–

Jakie problemy ZSU obnaża historia 155 brygady?

Nade wszystko fakt, iż w odtwarzaniu zdolności bojowych armii zbyt duży prym wiedzie propaganda. Po co w ogóle powoływano 155-tą brygadę? Ano po to, by sugerować, że istnieje wiele innych jednostek tej wielkości. Niekoniecznie 154, bo proces tworzenia nowych brygad reguluje nieco więcej czynników niż tylko porządek wynikający z kolejności, tym niemniej poprawnym jest założenie, że tak wysoki numer musi oznaczać istnienie co najmniej setki podobnych formacji. A wiadomo, „w kupie siła”, co jest przesłaniem zarówno do przeciwnika, jak i – chyba głównie – do „swoich”, celem podbudowania ich morale.

Tyle że w praktyce tego typu podejście przekłada się na stopniowe „rozwadnianie” możliwości armii jako całości. Uzupełnienia osobowe i sprzętowe nie trafiają do uszczuplonych na skutek działań bojowych, doświadczonych jednostek, gdzie mogłyby zostać odpowiednio szybko zaabsorbowane. Te brygady, mniejsze o połowę, często nawet o dwie trzecie, dalej tkwią na froncie, realizując zadania ponad własne możliwości. W tym samym czasie na zapleczu powstaje kolejna jednostka z wysokim numerem. I pal licho, gdyby udało się ją przyzwoicie wyposażyć i wyszkolić, rzucić do walki jako pełnowartościową formację. Ale tak się zwykle nie dzieje. Stare brygady „pękają”, bądź „tylko” stają przed taką perspektywą – i wtedy zaczyna się wspomniany młyn. Ad hoc organizowane uzupełniania, klejenie obrony na froncie z oddziałów, które nigdy ze sobą nie współpracowały, ba, których personel jest w minimalnym lub żadnym stopniu ostrzelany. Wszak weterani potrzebni są na froncie, a nowe oddziały formuje się z kompletnie zielonych rekrutów i kadry wyciąganej z „lamusa”.

Konkludując ów wątek – Ukraina nie potrzebuje 150 czy 200 brygad, poza nazwami mających niewiele wspólnego z takimi związkami taktycznymi. Niech będzie ich o połowę mniej, za to nie szkieletowych i nie „gołych”; rosjanie, jakkolwiek w tej wojnie nieudolni, i tak znają wartość kolejnych nowoformowanych jednostek, na tyle ogarnięci wywiadowczo byli, są i będą.

Oczywiście, takie „redukcyjne” podejście wymaga od dowództwa ZSU szeregu innych działań, jak choćby sensownego planowania rotacji zaangażowanych w walkę oddziałów.

—–

Wymaga też zmierzenia się z inną słabością ukraińskich sił zbrojnych – na własny użytek określam ją mianem „atamanizacji”, od słowa „ataman”, czyli kozacki dowódca.

Dla lepszego zrozumienia sytuacji najpierw posłużę się ideą próżni socjologicznej, sformułowaną  w 1979 roku przez profesora Stefana Nowaka. Pokrótce mówi ona o tym, że my, Polacy, silnie identyfikujemy się z grupami pierwotnymi (rodziną, rówieśnikami czy sąsiadami) i z narodem jako takim, przy jednocześnie niskiej identyfikacji z grupami poziomu pośredniego. To jedna z częściej przywoływanych koncepcji, która nadal pozwala wyjaśnić fenomen niskiego zaufania społecznego oraz relatywną słabość społeczeństwa obywatelskiego nad Wisłą.

Tylko jak to się ma do problemów ukraińskiej armii? Ano tak, że dla zwykłego żołnierza brygada jest „wszystkim”. To ta rodzina czy grupa sąsiedzka z konceptu prof. Nowaka. Po niej długo nie ma nic – jest próżnia – i na końcu są ZSU, postrzegane w kategoriach symbolicznych, wszak wszystko co realne i tak dzieje się na poziomie brygady. To „spojrzenie z dołu” wzmacniające „spojrzenie z góry” – percepcje dowódców brygad, którzy traktują „swoje” jednostki niczym atamani sotnie. W tej perspektywie – którą formułuję w oparciu o własne obserwacje, wieloletnie, ale niepoparte profesjonalnymi badaniami, obciążone więc ryzykiem nietrafności – brygady są jak udzielne księstewka. Państwa w państwie, armie w armii, z własnym zapleczem w postaci organizacji wolontariackich, z daleko posuniętą samodzielnością w zakresie rekrutacji i polityki informacyjnej. Nie wiem, dlaczego tak jest – być może to współczesny przejaw kozaczyzny (specyficznie godzący niezależność z logiką instytucji), oraz sposób na przeciwdziałanie endemicznej korupcji (zaopatrywanie się brygad z pominięciem MON zapewne zmniejsza wielkość korupcyjnych premii).

Niezależnie od przyczyn „atamanizacji”, do pełnego obrazu realiów ukraińskiej armii musimy dorzucić złogi sowieckiej mentalności – „umiłowanie” do działań masą, organizacyjne bałaganiarstwo i pogardę dla ludzkiego życia. Gdy zderzymy to z wymaganiami wielkiego konfliktu o wysokiej intensywności, dostrzeżemy sporo wewnętrznych napięć obniżających efektywność sił zbrojnych. Pojedyncze brygady umieją znakomicie walczyć, ale współdziałanie kilku jednostek niespecjalnie Ukraińcom wychodzi. Stawka (naczelne dowództwo) potrafi uderzyć ręką w stół i przywołać do porządku co bardziej niesfornych dowódców brygad, bądź ich odwołać, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że nie do końca nad „tym towarzystwem” panuje. Często miota się, nie w pełni doinformowana; po trzech latach pełnoskalówki trudno nie dostrzec, że solidna wymiana danych i budowanie wysokiej świadomości sytuacyjnej to nie są atuty ZSU. „Każdy sobie rzepkę skrobie”, można by zacytować popularne powiedzenie.

Deficyt wiedzy (na najwyższym szczeblu) przekłada się na nerwowe, desperackie ruchy. Czasem po prostu trzeba ugasić kolejny „nieoczekiwany” pożar na froncie, czasem kadrowo-rotacyjny młyn wynika z czegoś innego. Nie wszystkie brygady są „atamańskie”, wiele z nich to wydmuszki, co w połączeniu z „brygadowym egoizmem” tych najsilniejszych graczy skutkuje „kanibalizacją” tych słabszych. Zabieraniem co cenniejszych aktywów, bo „to mnie się należy i to ja potrzebuję”. Taki los stał się udziałem „Anny Kijowskiej”, potraktowanej jako rezerwuar ludzi i sprzętu.

Problem w tym, że 155-ta była częścią większego międzynarodowego projektu.

Problem w tym, że pośpiesznie i byle jak odbudowana, widniejąca na stanie jako pełnowartościowa jednostka, trafiła na jeden z najcięższych odcinków frontu.

I się zesrało…, jak mawia o dramatycznych sytuacjach mój dobry kolega.

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Borysowi Sz., Darijo Dąb-Rozwadowskiemu (za „wiadro” kawy), Grzegorzowi Kozakiewiczowi i Radkowi Gajdzie.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Szkolenie innej brygady z wysokim numerem – 128-ej/fot. SzG ZSU