Ochotnik

Weekend weekendem, ale dobrymi wiadomościami warto się podzielić. Oto bowiem dziś przed południem rosjanie zmuszeni byli zestrzelić własny samolot, którego szczątki spadły na terytorium kontrolowane przez siły ukraińskie. A nie była to byle jaka maszyna, a jeden z dwóch (!) prototypowych ciężkich uderzeniowych bezzałogowców S-70 Ochotnik (co po rosyjsku znaczy „myśliwy”).

Nim napiszę więcej o incydencie, przyjrzyjmy się Ochotnikowi. Wedle kremlowskiej propagandy, wyprodukowano go w technologii „stealth”, jest więc „niewidzialny” (trudno wykrywalny dla radaru). Przewidziano go do współpracy z innym „anałogiem-w-miru-niet”, załogowym samolotem wielozadaniowym Su-57. Konstruktorzy z rosji poszli tropem wyznaczonym przez amerykańskich inżynierów, widząc Ochotnika jako tak zwanego „lojalnego skrzydłowego”. Jednak rosjanie nie zamierzali koncentrować się wyłącznie na formacji składającej się z załogowo-bezzałogowej pary. W docelowej postaci pojedynczy Su-57 współdziałałby z czterema S-70. Zbudowane w układzie latającego skrzydła bezzałogowce miały przenosić całe spektrum uzbrojenia rakietowego, doktrynalnie zakładano ich użycie jako maszyn torujących drogę bombowcom strategicznym.

Pierwsze informacje na temat S-70 pojawiły się w 2009 roku, pierwsze zdjęcia maszyny świat ujrzał osiem lat później. Zaawansowane testy prowadzone są od 2019 roku – tak przynajmniej wynika z doniesień płynących z rosji. Nie znamy ich prawdziwego przebiegu i nie wiemy, jak rosjanie radzą sobie z rozmaitymi problemami technicznymi. Mała liczba ukończonych prototypów wskazuje, że idzie im tak sobie.

Prawdopodobnie projekt napotyka na te same przeszkody, z jakimi mierzą się zakłady Suchoja przy konstrukcji i produkcji Su-57. Obie maszyny napędza ten sam silnik, a jednostki napędowe od zawsze były piętą achillesową rosjan. Wedle zapewnień sprzed dekady, siły powietrzne rosji winny obecnie dysponować kilkoma setkami Su-57, mają ich około 30, z czego tylko część w stanie lotnym. Mozolne tempo produkcji i wdrażania – poza przedłużającymi się pracami nad nowym silnikiem – wynikają także z braku legalnego dostępu do zachodniej elektroniki. Problem pojawił się już w 2014 roku, po pełnoskalowej inwazji na Ukrainę tylko się nasilił. Rodzimych zamienników brak, zakłady Suchoja bazują więc na mocno ograniczonych dostawach realizowanych w realiach kontrabandy. Co jeszcze raz podkreślę, dotyczy Su-57, ale z uwagi na tożsamy charakter wielu kluczowych systemów, no i samą ideę współpracy obu typów maszyn, zapewne dotyka też projekt S-70.

Realia technologiczne to jedno, wymogi propagandowe to inna para kaloszy – ruscy niczym kania dżdżu potrzebują dowodów, że mają armię zaawansowaną technicznie. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że Su-57 (maszyna w fazie „niemowlęcej”) i S-70 (prototyp!) pojawiły się dziś nad linią frontu w Ukrainie? Prawdopodobnie miały zrealizować jakąś misję, która następnie zostałaby odpowiednio ograna medialnie. Przy czym wątpię, by zakładano pobyt maszyn nad terytorium kontrolowanym przez wojska ukraińskie – w mojej ocenie, zadanie miało zostać zrealizowane w pobliżu linii frontu, ale – i tu dochodzimy do sedna incydentu – nieprzewidziane problemy techniczne (zapewne zerwana łączność między Su-57 a S-70) sprawiły, że oba samoloty poleciały dalej. Gdy stało się jasne, że nie ma innej opcji, załogowiec zestrzelił bezzałogowca. Obiektywnie patrząc, lepiej jeśli w ręce wroga wpadną szczątki wcześniej porażonej maszyny niż wrak noszący tylko ślady kolizji z ziemią.

Tak czy inaczej, w ręce Ukraińców wpadła najsekretniejsza rosyjska technologia. Co oznacza, że tajemnice „anałoga-w-miru-niet” poznają także zachodnie wywiady. O czym donoszę mimo wolnej soboty, polecając Waszej uwadze przyciski poniżej – piszę wszak głównie dzięki Waszemu wsparciu.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. mem z ukraińskiej infosfery – Su-57 pyta S-70: a ty gdzie? Przy tej okazji warto podrzucić inny dowcip sytuacyjny. Jak piszą internauci, wystarczyło dać S-70 odrobinę sztucznej inteligencji, by ten zechciał prysnąć z rosji. Cóż…

Dobro

Mam dziś urodziny, czterdzieste ósme. Gdy przyszedłem na świat w Polsce żyły jeszcze miliony ludzi, dla których II wojna światowa stanowiła osobiste doświadczenie. Nadal było ich mnóstwo, gdy zyskałem zdolność słuchania i rozmawiania o tym największym dramacie w historii ludzkości. Moim świadkiem była przede wszystkim Babcia, przez jakiś czas jej brat – póki neurodegeneracyjne dziadostwo nie odebrało mu mowy, a potem pchnęło w stronę wegetacji. Swoje dorzucali też starsi sąsiedzi, jednak to babcine wspomnienia wywarły największy wpływ i w jakiejś mierze ustawiły moje życie.

Mnóstwo było tych opowieści – i nieważne jak dramatycznych, Babcia relacjonowała je tonem niezwykle rzeczowym. Czasem tylko się zacinała, przerywała rozmowę, do której powrót trwał niekiedy nawet kilka tygodni. Teraz to oczywiste, że chodziło o emocje – ból, złość, niekiedy wstyd – ale jako chłopiec dusiłem w sobie irytację; po prawdzie to do dziś jest we mnie mnóstwo poznawczego głodu i frustracji, gdy z jakichś powodów ktoś lub coś uniemożliwia mi wgląd w pasjonujące historie. Tak czy inaczej nie odpuszczałem, wykorzystując każdą sposobność, by nakłonić do mówienia i wysłuchać seniorkę rodu. W którymś momencie stało się to czymś na miarę obsesji, dotarło bowiem do mnie, że ścigam się z czasem.

Jako dzieciak chodziłem po toruńskich fortach, w których trzymano sowieckich jeńców. Oglądałem ich rysunki na ścianach, uczyłem się rosyjskiego na notatkach i zostawionych tam napisach. Kiedyś zerwałem fragment otynkowania; nie mam pojęcia dlaczego. Kruchy dowód czyjejś historii zmienił się w proszek i pył. A mnie poraziło – doskonale pamiętam fizyczne aspekty tej sytuacji. Poczułem, że krzywdzę jakiegoś Saszę czy Aloszę. Dziś napisałbym o wtórnej wiktymizacji, wtedy tak mądry nie byłem – po prostu zabolała mnie świadomość, że „dokładam” ludziom wcześniej bestialsko zamordowanym przez Niemców. Od tamtej chwili nosiłem w sobie przekonanie o ulotności istnienia, co przełożyło się także na podejście do babcinych opowieści. Zosia nie młodniała; pragnąłem, by żyła 100 lat, ale natura i tak miała moje oczekiwania za nic. Babci coraz trudniej było wracać w przeszłość, a im bardziej nie pamiętała, tym mocnej chciałem dowiedzieć się jak najwięcej – póki jeszcze się dało. Postanowiłem być depozytariuszem tej historii, a potem – gdy ta potrzeba stała się nawykiem – także innych opowieści.

I tak zostało mi do teraz – ale o tym jeszcze później.

Spośród wspomnień Babci jedno szczególnie mocno „pracuje we mnie” do dziś. Gdy zimą 1945 roku sowieci zaczęli boje o Toruń, rodzina Wunderlichów, jak wszyscy sąsiedzi w kamienicy, ukryła się w piwnicy. Gdy działa umilkły i zdawało się, że najgorsze już minęło, Zofia opuściła schronienie. Poszła „na zwiady”. W mieszkaniu na parterze – tym samym, które było dla mnie domem przez ponad 20 lat – natknęła się na sowieckiego żołnierza, szabrownika, który z miejsca się na nią rzucił. „Drań powalił mnie i bił głową o podłogę. Darłam się wniebogłosy, z nadzieją, że ktoś usłyszy i przyjdzie z pomocą”, relacjonowała po latach. Przyszedł, oficer armii czerwonej. Wywlekł swojego na podwórze i zastrzelił. Tak po prostu.

Ów samosąd – akt brutalnej, ale przecież sprawiedliwości – znacząco odbiegał od wydarzeń, których świadkami, uczestnikami i ofiarami stali się wkrótce mieszkańcy toruńskiego Podgórza. Wejście sowietów było niczym karnawał przemocy – rabunku, gwałtu, mordów. Znajomą Babci zastrzelono, bo nie chciała oddać żołdakowi butów-oficerek – pamiątki po mężu, a zarazem idealnego obuwa na srogą zimę. „To był brudny, pijany i dziki motłoch”, wspomnienia krewnej nie odbiegały od powszechnie znanych doświadczeń innych osób, które zetknęły się z radzieckimi wyzwolicielami.

Ale był też ten oficer. I gdy o nim myślę, sądzę, że to za jego sprawą zagnieździł się w mojej głowie archetyp „dobrego ruska”. Mam w swoich powieściach (w „Uwikłanych” i w „Międzyrzeczu”) dwóch takich bohaterów. Oficerów współczesnej rosyjskiej armii – brutalnych, srogich, równolegle do tych cech pielęgnujących poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości. Lepszych od własnych towarzyszy i stojącej za nimi organizacji. Szukałem takich bohaterów i takich historii, gdy w 2015 roku pojechałem do Donbasu, na „tamtą stronę”. Po co? Wówczas mogła za tym stać rusofilia, z której dopiero później „wyleczyły” mnie rosyjskie zbrodnie w Ukrainie. Nade wszystko jednak robiłem to, co „zawsze”, co stało się paliwem, które pchnęło mnie do Iraku, Afganistanu, a później Ukrainy, „kazało” tam jeździć, gdy dorosłem i nie chciałem już tylko słuchać zamierzchłej historii i w niej jedynie tkwić. Gdy ktoś pragnie szukać dobra w miejscach przesiąkniętych złem, wojna jest idealnym miejscem.

Wiele babcinych opowieści miało ten pierwiastek dobra. Historia o rzucaniu chleba idącym do obozu sowieckim jeńcom – za co groziło rozstrzelanie, a co i tak nie powstrzymało Babci i jej sąsiadów („te bidoki wyglądały na żywe szkielety”), była jedną z takich relacji. Przywodziła mnie do wniosku, że ludzie nie są aż tacy źli – a tego bardzo potrzebowałem. Wciąż potrzebuję – to przekonanie, które mnie stabilizuje. Więc gdy ktoś mnie pyta o wybory zawodowe – o to, po co mi była ta wojenna reporterka – odpowiadam, że dla spokoju ducha. I nie ma w tym przekory, choć owszem, jest paradoks.

Mógłby ktoś zauważyć, że Babcia „sprzedała” mi swoją traumę. Epigenetyka miałaby w tym temacie co nieco do powiedzenia, nauki społeczne również. Jest coś na rzeczy, że traumę się dziedziczy, że za sprawą jakiegoś dziwacznego mechanizmu przechodzi ona z dziadków na wnuki. Odtwarza się i wytwarza na nowo, uzupełnia o świeże treści. Ja swoją matrycę wypełniłem doświadczeniami, które nijak się mają do tego, co przeżyła Zofia – lecz i tak było tego dość, by przez lata bujać się ze stresem pourazowym, a potem depresją. Czego nie piszę w tonie zarzutu wobec przodkini – boże broń! Mam w końcu wolną wolę, a patrząc wstecz, jeśli ktokolwiek ponosi tu odpowiedzialność, to ci, którzy straumatyzowali mi Babcię.

„Obyś synek nie żałował…”, usłyszałem od niej, gdy oznajmiłem po raz pierwszy, że jadę na wojnę. Mimo wszystko nie żałuję.

—–

Urodziny od jakiegoś czasu wprawiają mnie w melancholijny nastrój, skłaniają do podsumowań. Niech wybaczą ci, których zanudziłem – po weekendzie wracam do bieżącego raportowania.

A dziś chętnie przyjmę urodzinowe „kawy”, za które z góry pięknie dziękuję. Za subskrypcje zresztą również, wiadomo wszak, że piszę głównie dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Odpowiednie przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Babcia, pierwsze powojenne lato…/fot. archiwum prywatne

Bezradność

„Niektórzy tłumaczą, że brutalne rozprawianie się Żydów z Palestyńczykami i Hezbollahem, to także forma odreagowywania. Powtarzanie sobie, że już nigdy nie pójdziemy jak owce na rzeź. Holokaust poza wszystkim innym to również potworne upokorzenie – że nie walczyli, nie stawili oporu”.

Te słowa znalazły się dziś rano pod moim wpisem o eskalacji konfliktu na Bliskim Wschodzie. Nie znajdziecie już tego komentarza, bo stał się przyczynkiem do rasistowskich wynurzeń. Usunąłem cały wątek, zablokowałem autora i paru innych wtórujących mu harcowników.

Dla porządku – wspomniany internauta posłużył się cytatem z prof. Andrzeja Zybertowicza, socjologa, doradcy prezydenta Dudy. Wypowiedź ta padła przed sześciu laty, w wywiadzie, jakiego Zybertowicz udzielił „Polsce The Times”. Znałem ją, już kiedyś się do niej odnosiłem (krytycznie, jak do wielu innych aktywności mojego dawnego promotora). Dziś również się odniosę – czyniąc to z powodów, które wyjaśnię w dalszej części tekstu.

W zacytowanych słowach uderza mnie swoista ekstrakcja Żydów z tkanki, jaką było wielonarodowe społeczeństwo II RP. To trop wyznaczony przez niemiecką propagandę czasów nazizmu, ułatwiający stygmatyzację tej grupy etnicznej. Żydzi, obywatele Rzeczpospolitej, masowo służyli w Wojsku Polskim, bijącym się z Niemcami w 1939 roku. I później – w obu armiach, na Wschodzie i na Zachodzie. Przedstawiciele tej mniejszości walczyli w partyzantce – właściwie we wszystkich jej odłamach – współtworzyli ruch oporu w obozach koncentracyjnych, w miejscach izolacji organizowali własne podziemne oddziały. Wiosną 1943 roku, w warszawskim getcie, stanęli naprzeciw Niemcom w z góry skazanym na porażkę powstaniu. A zatem nie walczyli?

Generalizacja, jak ta powyżej, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co twierdzenia o niezłomności etnicznych Polaków z jednej strony, czy bzdury o ich masowym skurwieniu się w obliczu okupanta z drugiej.

Jednak, jak w każdej generalizacji, i tu znajdziemy ziarno prawdy. Pozwólcie, że zacytuję pewien dowcip, który usłyszałem wiele lat temu, w Iraku (niektórzy znają go z późniejszych modyfikacji, ale to jest oryginał).

„Stu Arabów ucieka przed jednym polskim żołnierzem. Biegną, biegną, biegną, aż wreszcie jeden z nich pyta drugiego:

– Ej, a dlaczego my uciekamy? Przecież on jest jeden, a nas stu…

Tamten zastanawia się chwilę, po czym odpowiada:

– A bo to wiadomo, komu przypierdoli?”.

Żart jest ksenofobiczny i islamofobiczny. To „dziecko swoich czasów” – zaczęto go opowiadać, gdy w Iraku na dobre rozkręciło się powstanie przeciw zachodnim okupantom, w tym Polakom. Mówiąc wprost, towarzystwo zaczęło się strzelać, a to nie sprzyja wzajemnemu szacunkowi.

Niemniej dla świętego spokoju możemy odwrócić role. I opowiedzieć dowcip o stu uciekających Polakach. Będzie równie śmieszny i równie… prawdziwy. Prawdziwy, gdyż odsłaniający uniwersalny mechanizm zbiorowej bezradności w obliczu poważnego zagrożenia.

Kilka lat temu na jednym z zalajkowanych profili historycznych opublikowano pewne zdjęcie – jest tak okrutne, że „widzę” je do dziś. Przedstawiało egzekucję, jakiej Niemcy dopuścili się na polskich więźniach Pawiaka w lutym 1944 roku. Z balkonu domu przy ul. Leszno w Warszawie zwisało trzynaście ciał żołnierzy AK…

Równie straszne są obrazki, które zostały mi w głowie po obejrzeniu „Katynia” Andrzeja Wajdy – idących na śmierć, a później masowo zabijanych przez sowietów żołnierzy WP.

Gdy dodam do tego archiwalia przedstawiające cywilów – także żydowskich, ale przecież nie tylko – pakowanych do bydlęcych wagonów, jadących w stronę Oświęcimia, mam już pełen obraz. Obraz, który poza bezbrzeżnym smutkiem rodzi też potworną złość. „Bo jak oni, kurwa!, mogli na coś takiego sobie pozwolić!?”. „Dlaczego się nie buntowali!?”. „Przecież strażników zawsze było mniej!”.

Ano właśnie – patrzymy na masy, liczne grupy, a umyka nam pojedynczy człowiek. Tymczasem niewielu stać na szaleńczą odwagę, nawet pośród nawykłych do ryzyka żołnierzy. Niewielu chce „umrzeć z honorem”, „zabrać ze sobą choćby paru skurwysynów”, „zaryzykować, może przynajmniej innym się uda”. Miażdżąca większość będzie do samego końca wierzyła, że ocali życie. Stąd unikanie konfrontacji, które z boku wydaje się owczą zgodą na rzeź. Ucieczką stu przed jednym.

I nie chodzi tylko o ludzi bez broni. Kilka dni temu jeden z moich Czytelników – pod tekstem poświęconym m.in. rosyjskim stratom – napisał coś takiego: „Zastanawia mnie, jak zorganizowana musi być rosyjska armia i włos mi się jeży na głowie. Skoro przybyli na front kierowani są na mięsne szturmy, to dlaczego nie słychać o masowych dezercjach i buntach? Przecież nikt nie chce umierać!”. Ano nie chce, a i tak każdego dnia ponad tysiąc rosjan idzie pod nóż. „Prawdopodobnie silny jest tu element zaskoczenia kierowanych wprost z transportów, odpowiednie zabezpieczenie tyłów przez odwody strzelające do swoich oraz donosicielstwo jako forma walki z defetyzmem” – diagnozuje Czytelnik.

Ma rację, ale uzupełniłbym jego wyliczenie o ową sytuacyjną bezradność. Z zewnątrz to wręcz paradoksalne, że uzbrojony człowiek godzi się, by traktowano go tak instrumentalnie. Ale karabin tylko umacnia nadzieję, że „może mi się uda”. Strzelenie do swoich – jako alternatywa – dla wielu jest nieprzekraczalnym tabu, a dodajmy do tego inne elementy wschodniego treningu kulturowego: wyuczone posłuszeństwo i przekonanie o własnej nieistotności. I tak mamy co mamy – lezących pod ogień „samobójców”.

—–

I tym sposobem udało mi się z wątku bliskowschodniego wrócić do tematyki ukraińskiej. Kolejne materiały już wkrótce.

By powstały, potrzebne mi Wasze wsparcie – subskrypcje, „kawy”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Żołnierze izraelscy, zdjęcie ilustracyjne/fot. IDF

Opcje

Nie sądziłem, że tak szybko przyjdzie mi uzupełniać ostatni wpis, poświęcony Hezbollahowi. No ale rzeczywistość pędzi – Iran właśnie zaatakował Izrael, w odpowiedzi na hekatombę, jaką Żydzi zafundowali finansowanym przez Teheran terrorystom.

Przypomnijmy, najpierw Hezbollah został wykastrowany – w przenośni i dosłownie, przy użyciu pejdżerów, będących de facto bombami-pułapkami. Eksplodowały one jednocześnie, zabijając i raniąc setki terrorystów. Nic dwa razy się nie zdarza, ale nie w tym przypadku. Dzień później łachudrom z Hezbollahu wybuchły w rękach odpowiednio spreparowane krótkofalówki.

I pejdżery i łoki-toki trafiły do Libanu na skutek intrygi izraelskich służb specjalnych. Na gruncie prawa międzynarodowego nielegalnej (wszak narażającej zdrowie i życie przypadkowych cywilów), tym niemniej niezwykle skutecznej. W jej efekcie średni szczebel dowodzenia Hezbollahu przestał istnieć.

Zaraz potem nastąpiła dekapitacja łba hydry – w serii ataków powietrznych zabito kilkunastu najwyższych rangą dowódców Hezbollahu, z jego przywódcą na czele.

A dziś rano armia izraelska weszła do przygranicznych rejonów Libanu, będących matecznikiem terrorystów.

Iran – twórca i sponsor „partii boga’ – nie mógł nie odpowiedzieć. To kwestia honoru i specyficznie pojmowanej wiarygodności, postaw typowych dla Bliskiego Wschodu i szerzej, bandyckich reżimów, które „nie mogą” puścić zniewagi w niepamięć.

Poleciały więc na Izrael rakiety, dużo rakiet. Część przedarła się przez parasol izraelskiej obrony przeciwlotniczej. Nie wiem ile, nie wiem jak duży był wymiar saturacji (przeciążenia) żydowskiej OPL. Boję się stawiać w tym temacie jakieś wiążące konkluzje w oparciu o kilkanaście filmików. Na których widać, że coś spadło, coś wybuchło – i w zasadzie tyle można stwierdzić bez wchodzenia w obszar spekulacji. Bez żadnych wątpliwości mogę za to napisać, że wbrew niektórym doniesieniom Żelazna Kopuła nie zawiodła. Nie zawiodła, bo nie miała nic do roboty – stworzono ją do niwelowania innych zagrożeń, prostych rakiet krótkiego zasięgu. A tych Irańczycy z oczywistych powodów nie użyli. Z posłanymi przez nich pociskami (mówi się, że także hipersonicznymi) mierzył się system Arrow. Niebawem będziemy mieli więcej informacji na ile skutecznie.

Tak czy inaczej, wielkiego dramatu nie było i nie będzie, patrząc z perspektywy Izraela. I być nie może, czego świadomość mają także w Teheranie i co pozostaje, a przynajmniej powinno, czynnikiem hamującym eskalację konfliktu na Bliskim Wschodzie. A konkretnie?

A konkretnie idzie o to, że jeśli Izrael poniósłby straty zagrażające jego egzystencji/trwałości struktury państwowej (na przykład wyeliminowano by istotną część jego lotnictwa), na stole mielibyśmy opcje atomowe. Dosłownie i w przenośni. Po pierwsze, byłby to scenariusz uzasadniający użycie broni jądrowej. Izrael ma jej tyle, że starczyłoby na „wymiecenie cywilizacji” z obszaru całego Iranu. Po drugie, ryzyko zniszczenia Izraela uaktywniłoby Stany Zjednoczone, żywotnie zainteresowane trwaniem żydowskiego państwa. Tymczasem USA posiadają dość konwencjonalnego potencjału, by przenieść Iran do epoki kamienia łupanego, gdyby uznano, że zaszła taka potrzeba.

Wszystkie podmioty bliskowschodniej rozgrywki mają tego świadomość.

—–

Na dziś to tyle – dobrej nocy!

Dziękuję za lekturę i za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Atak na Izrael, screen jednego z filmików zamieszczonych w mediach społecznościowych; autorstwo nieznane

Nowotwór

Byłem w Bejrucie kilka razy, zawsze czując się nieswojo w tamtejszym porcie lotniczym. Nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o jakieś przytłaczające poczucie fizycznego zagrożenia. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie: personel nosił mundury, trzymano się procedur, lotnisko zorganizowano w typowy dla takich miejsc sposób. Ale wiedziałem – mówili o tym miejscowi – że Bejrut-Rafik Hariri to księstwo Hezbollahu, de facto wyjęte spod państwowej jurysdykcji. No więc osobliwie było „odprawiać się u terrorystów”.

No ale inna opcja nie wchodziła w grę – Hezbollah trzymał lotnisko. Czerpał z niego finansowe korzyści, wykorzystywał infrastrukturę do przechowywania broni i amunicji, miał również dostęp do informacji na temat przepływu ludności. Innymi słowy, rozsiadł się w strategicznym miejscu, a państwo i armia musiały ów fakt zaakceptować. Bo Hezbollah był zbyt silny, by się z nim rozprawić. Oplótł Liban mackami, będąc niczym rak, którego nie sposób zwalczyć bez narażenia zainfekowanego organizmu na śmierć.

Teraz ten nowotwór otrzymał sporą dawkę chemii. Być może nie przetrwa, ale skutki dotykają też ciało – bogu ducha winnych cywilnych Libańczyków. To największy dramat tej terapii…

Medyczna analogia nie ma posłużyć do usprawiedliwiania działań Izraelczyków. Żydzi nie są lekarzem-dobrodziejem; kierują się własnym interesem, który ma wiele wymiarów: od humanitarnego (zabezpieczenia własnej ludności) po czysto partykularny, związany z ratowaniem głów i posad przedstawicieli władz Izraela. Ale w tej opowieści – czy nam się to podoba czy nie – to Izraelczycy są tymi dobrymi (lepszymi, jak kto woli). Zło i rak to Hezbollah, który rozplenił się na upadłym libańskim państwie.

—–

Szukając źródeł tej upadłości musimy cofnąć się do lat 70. XX wieku. Najpierw jednak należy zwrócić uwagę na strukturę religijną Libanu. Kraj zamieszkują muzułmanie, chrześcijanie i druzowie. Napięcia między pierwszymi (dziś to blisko 60 proc. populacji) i drugimi (jedna trzecia społeczeństwa) sięgają czasów odleglejszych niż 50 lat wstecz, niemniej to w latach 70. nastąpiła krwawa kumulacja. To wówczas chrześcijańskie bojówki urządziły rzeź w obozach dla palestyńskich uchodźców, rządzonych przez Organizację Wyzwolenia Palestyny (OWP). Sprawców masakr – poza wrogością motywowaną religijnie – irytowała rosnąca eksterytorialność obozów, fakt, że zmieniły się w wylęgarnie działań i idei, które obiektywnie destabilizowały Liban. OWP nie tylko stała się państwem w państwie, ale też prowadziła z libańskiego terytorium zagraniczne kampanie terrorystyczne (wymierzone w Izrael i jego obywateli na całym świecie).

Skutkiem ataku na obozowe enklawy była wojna domowa, która – nieco generalizując, bo lokalne sojusze układały się różnie – przebiegła właśnie w oparciu o podział religijny. A której symbolem stała się bejrucka zielona linia, rozdzielająca miasto na chrześcijańską i muzułmańską część.

W 1976 roku – pod pozorem rozdzielenia stron – do Libanu wkroczyła armia syryjska. Ale Syryjczycy – miast stać się czynnikiem stabilizującym – z miejsca zaangażowali się w krwawe starcia, także w bestialskie masakry cywilów, wielokrotnie przy tym zmieniając sojusze. Dopiero ich wyjście, w 2005 roku, zakończyło wojnę. W międzyczasie Liban stał się też obszarem karnych ekspedycji sił izraelskich, których celem była OWP.

Gdzie jedni słabną, inni zyskują na sile – z chaosu wojny domowej i utarczek z sąsiadami wyłoniła się „partia boga”, Hezbollah, organizacja radykalnych szyitów, utworzona i wspierana przez Iran. Jeśli OWP była swego czasu państwem w państwie, to Hezbollah stał się nad-państwem. Obok hojnych datków z Teheranu sprzyjała temu sprytna strategia – „partia boga” łączy bowiem działalność terrorystyczną, której celem pozostaje Izrael, z szeroką aktywnością charytatywną na rzecz libańskiej ludności. Prowadzi szpitale, przedszkola, żłobki, udziela pomocy materialnej. Jak mówi stare rosyjskie przysłowie: „na bezptasiu i dupa słowikiem”; gdy zrujnowane państwo nie jest w stanie pełnić podstawowych ról, łobuzom przy kasie prościej łowić serca i dusze. Hezbollah nałowił ich tyle, że ma dziś mocne poparcie libańskiej, muzułmańskiej biedoty. Stąd płynie jego siła w konfrontacji z instytucjami państwa libańskiego. Ale nie wolno go z nim utożsamiać. Hezbollah to nie Liban – to pochodząca z zewnątrz struktura, realizująca interes obcego Iranu, „zadomowiona” (uznana za własną) na skutek ponadnarodowego charakteru religii. Bez świadomości tego faktu nie zrozumiemy dlaczego rządowa armia libańska wycofała się spod granicy z Izraelem, dlaczego nie walczy z Żydami. Bo to nie jest jej wojna.

—–

Ale i bez „partii boga” Liban pozostawał chory – powojennemu zdrowieniu nie sprzyjał oligarchiczny charakter własności kluczowych sektorów gospodarki i gigantyczna (ale to naprawdę gigantyczna…) korupcja. Jakby tego było mało, mierzące się z widmem bankructwa państwo jesienią 2019 roku miało na swoim terytorium ponad milion syryjskich uchodźców. A mowa o 4,5-milionowym kraju – to tak, jakby w Polsce zjawiło się niemal 10 mln Ukraińców; dziesięć razy więcej niż obecnie, cztery i pół razy więcej niż w szczytowym i bardzo krótkim okresie.

To wtedy w Bejrucie wybuchły wielkie antyrządowe protesty.

Jednym z doraźnych powodów wyjścia na ulicę był… brak amerykańskich dolarów. Waluty, bez której Bejrut nie miał czym płacić za dostawy ropy. Cierpiała nie tylko ekonomia, ale i zwykli ludzie, libański system energetyczny jest bowiem oparty o spalanie pochodnych „czarnego złota”.

Gdzie podziały się dolary? Kilka miesięcy wcześniej przywódca Syrii Baszszar al-Asad – świadom nadchodzącego krachu własnej ekonomii – sięgnął do najgłębszych rezerw. Czyli do kieszeni uprzywilejowanych członków reżimu, biznesmenów, których majątki na syryjskiej wojnie domowej jeszcze bardziej się powiększyły. Prezydent – pod hasłem kampanii antykorupcyjnej – zażądał od nich daniny na podtrzymanie działań zbrojnych i wykarmienie mieszkańców kraju. al-Asadowi się nie odmawia – przynajmniej nie wprost. I tak w spiralę gospodarczych kłopotów wkręcono sąsiedni Liban.

Gdy al-Asad nakazał biznesmenom „dobrowolne” wpłaty do budżetu, syryjscy oligarchowie rzucili się na bejruckie banki i w panice przelewali oszczędności do innych, bezpiecznych krajów. Jak to możliwe? Waluty Syrii i Libanu były wzajemnie wymienne, Syryjczycy zaś od dawna trzymali oszczędności u sąsiadów. Depozyty w funtach syryjskich wymieniono na uniwersalny środek płatniczy, w ciągu kilkunastu dni ogołacając libański system bankowy z czterech miliardów dolarów. Na domiar złego gwałtownie umniejszona podaż twardej waluty nie pozostała bez wpływu na reakcje Libańczyków. To oni wypłacili kolejne dwa miliardy dolarów, woląc trzymać je u siebie niż w bankach. Byśmy dobrze zrozumieli skalę zjawiska – sześć miliardów „zielonych” stanowiło ponad 10 proc. PKB Libanu. Przenosząc ów odsetek na ówczesne realia Polski – to tak, jakby z naszych banków wypłynęło 60 miliardów dolarów w żywej gotówce (240 mld zł!).

A potem przyszła pandemia, a w jej trakcie koszmarny wypadek w Bejrucie. 4 sierpnia 2020 roku w tamtejszym porcie eksplodowało ponad dwa i pół tysiąca ton saletry amonowej. Niegdyś skonfiskowanej, przechowywanej w fatalnych warunkach, „zapomnianej” na skutek decyzyjnego niedowładu i korupcyjnych uwikłań, nikt bowiem nie chciał się tym „śmierdzącym jajem” zająć. Siła eksplozji była tak wielka, że dach nad głową straciło ćwierć miliona ludzi (!). Bejrucki port przestał istnieć, straty oszacowano na 15 mld dol. Liban stał się petentem organizacji humanitarnych. I „humanitarnych”, jak pęczniejący na dramacie Hezbollah.

Ciąg dalszy tej opowieści rozgrywa się na naszych oczach – możemy ją śledzić na ekranach i monitorach…

—–

Na dziś to tyle – dziękuję za lekturę! I za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Bejrut, zdjęcie ilustracyjne/fot. własne