Pakt

Australia – z uwagi na geografię i demografię – skazana jest na posiadanie stosunkowo silnej marynarki wojennej. Wysunięte przedpole dla kraju-wyspy – zamieszkałego przez relatywnie niską liczbę ludności – stanowią bowiem wody Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego. Australijskie „być albo nie być”, to uniemożliwienie nieprzyjacielowi desantu, zniszczenie jego armady inwazyjnej jeszcze na morzu. Do tego celu doskonale nadają się m.in. okręty podwodne – obecnie pod banderą RAN (ang. Royal Australian Navy) pływa ich sześć. To względnie nowoczesne jednostki, przekazane flocie w latach 1996-2003. Wszystkie mają zostać już wkrótce zmodernizowane, zatem należy spodziewać się ich dalszej służby przez co najmniej kilkanaście lat. Ale Canberra już od dawna myślała o następcach. Nie było więc wielkiego zaskoczenia, gdy australijski rząd ogłosił w połowie września decyzję o zakupie ośmiu okrętów. Poruszenie pośród polityków i wojskowych z kilku państw wywołał fakt, że mają to być jednostki o napędzie atomowym.

Takimi okrętami dysponują wyłącznie mocarstwa jądrowe – i to nie wszystkie (nie mają ich np. Izrael i Pakistan). Prym wiodą, co oczywiste, marynarki wojenne USA (71 szt.) i Rosji (31 szt.), w II lidzie pozostają Wielka Brytania (11 szt.), Francja (10 szt.) i Chiny (ok. 10 szt.). Zaledwie pojedynczy sprawny okręt pływa pod banderą Indii. Ogłoszony zakup sprawi więc, że Australia przebojem wedrze się do elitarnego grona – co istotne, nie tylko użytkowników, ale i producentów tego rodzaju uzbrojenia. Umowa zawarta między Canberrą, Waszyngtonem i Londynem zakłada bowiem transfer technologii, dzięki czemu okręty powstaną w Australii. Oznacza to wydłużenie realizacji kontraktu – zdaniem niektórych ekspertów, aż o dekadę. W praktyce zatem pierwsze okręty wyjdą w morze w połowie lat 30. To dość odległa perspektywa, ale mówimy o jednostkach, których eksploatacja potrwa co najmniej 40 lat. Stąd też bierze się zawrotna suma całego przedsięwzięcia, sięgająca 50 mld dol.

Atomowe ambicje wyspiarzy

RAN potrzebuje nowych okrętów dla zwiększenia efektywności. Tradycyjny napęd dieslowsko-elektryczny pozwala użytkowanym obecnie jednostkom na 11-dniowe patrole. W teorii, reaktory jądrowe stworzą możliwość nieograniczonego w czasie rejsu. Biorąc pod uwagę czynnik ludzki i mechaniczny (zmęczenie załogi i zużycie podzespołów), realne staną się 2,5-miesięczne wyprawy. Co ważne, realizowane bez konieczności pobierania paliwa, przy większych prędkościach i zasięgach, okrętami cichszymi i wytrzymalszymi. Czy lepiej uzbrojonymi? Zapewne tak, choć trudno na razie o szczegóły. Zapowiedziany zakup nie łamie układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej – kraje nieposiadające takich głowic, mogą dysponować okrętami o napędzie atomowym. Niemniej pośród australijskiej klasy politycznej nie brakuje zwolenników radykalnego zwiększenia potencjału odstraszania. W myśl tej idei, okręty powinny móc wystrzeliwać pociski manewrujące z ładunkami jądrowymi.

Samo posiadanie „nośników” nie jest jednoznaczne ze statusem atomowego mocarstwa. Niemieccy piloci od dekad szkolą się w zrzucaniu „atomówek”, choć RFN takiej broni nie ma w arsenale. Program „nuklearnej partycypacji” służy zwiększeniu puli wyszkolonych załóg, będących w dyspozycji NATO – i mimo kontrowersji, wciąż jest kontynuowany. Podobnie należy spojrzeć na australijskie zabiegi, tym uważniej, że okręty z opcją atomowych pocisków to nie jedyny pomysł wpływowych polityków. W Australii coraz częściej mówi się też o nabyciu amerykańskich samolotów B-21. To bombowce strategiczne (nadal w fazie testów), o międzykontynentalnym zasięgu. Oba te „nośniki” – choć po prawdzie także każdy z osobna – wyposażone w bomby i pociski jądrowe, zasłużyłyby na miano „game changerów” w południowo-wschodniej Azji i Oceanii. Nic dziwnego więc, że zapowiedź Canberry dotycząca kupna okrętów wzburzyła Pekin. Chińska propaganda określiła te plany jako wrogie i wymierzone w interesy Państwa Środka.

Eliminacja dużego gracza

Bo takimi w istocie są. Kwestia okrętów to jedynie fragment porozumienia, zawartego 15 września br. przez Australię, Wlk. Brytanię i USA. Nosi ono nazwę AUKUS (od ang. Australia, United Kingdom, and the United States) i zakłada szereg działań zwiększających zachodnią obecność wojskową na Pacyfiku. Poza rozbudową „zdolności podwodnych” członków paktu, umowa przewiduje współpracę w zakresie cyber-wojny oraz uderzeń dalekiego zasięgu. Są w niej też zapisy dotyczące utrzymywania i rozwoju „infrastruktury obrony jądrowej”. Wspólne oświadczenie australijskiego premiera Scotta Morrisona, brytyjskiego szefa rządu Borisa Johnsona i prezydenta USA Joe Bidena nie wymieniło z nazwy żadnego kraju-przeciwnika. Brudną robotę wykonali anonimowi współpracownicy polityków, którzy już bez ogródek zapewniali media, że AUKUS ma na celu przeciwdziałanie wpływom Chin w obszarze Indo-Pacyfiku. Chiński ekspansjonizm od dawna definiowany jest jako zagrożenie dla Waszyngtonu i, w mniejszej skali, Londynu. Canberra przez lata lawirowała pomiędzy Pekinem a Zachodem. Chiny są największym partnerem gospodarczym Australii, na kontynencie mieszka 650 tys. Australijczyków chińskiego pochodzenia. Jednoznaczny kierunek na anglosaską wspólnotę oznacza, że rząd Australii postawił bezpieczeństwo nad ekonomię.

I działa przy tym bezkompromisowo. Zapowiedź kupna ośmiu atomowych okrętów podwodnych wywołała szok w Paryżu. Tym samym bowiem Australijczycy zerwali umowę z Francuzami, w 2019 r. nazwaną „militarnym kontraktem stulecia”. Finalnie opiewał on na sumę niemal 60 mld euro i przewidywał zbudowanie aż 12 tradycyjnie napędzanych okrętów podwodnych. Co istotne, Francuzi posiadają odpowiednie know-how i byliby w stanie zaproponować Australijczykom budowę jednostek wyposażonych w napęd jądrowy. Canberra wybrała jednak opcję amerykańsko-brytyjską, o czym Paryż dowiedział się w ostatniej chwili przed podpisaniem paktu AUKUS. I właśnie ów styl zerwania umowy szczególnie mocno ubódł prezydenta Francji Emmanuela Macrona. Do tego stopnia, że Paryż odwołał „na konsultacje” ambasadora w Stanach Zjednoczonych – postrzeganych jako główny sprawca zamieszania – i Australii. Nad Sekwaną mówi się wręcz o „zdradzie Waszyngtonu” i o dramatycznym schłodzeniu relacji Francji z USA. Ów ton wynika z faktu, że nie chodzi „tylko” o okręty i utracone miliardy zysków.

Europejska potrzeba jedności

Francja, jakkolwiek istotnie osłabiona po II wojnie światowej, nigdy nie wyrzekła się mocarstwowych ambicji. Konsekwentnie budowała potęgę armii, dużą wagę przykładając do możliwości ekspedycyjnych. W efekcie, francuskie siły zbrojnie to dziś niekwestionowany europejski lider, zdolny do operowania w najdalszych zakątkach globu. Z uwagi na ekonomiczne znaczenie Indo-Pacyfiku oraz historyczne uwarunkowania, francuska „projekcja siły” dociera i tam. Gigantyczna umowa z Canberrą wpisywała się w te działania, stwarzając naturalne podglebie dla ściślejszych relacji polityczno-wojskowych. Teraz – w ocenie Paryża – wszystko trafił szlag. Jak na razie nie wiadomo, w jakim kierunku podąży prezydent Macron. Czy przełknie żabę i przyłączy się do Anglosasów? Poszuka innych sojuszników w regionie? A może zdecyduje się na samodzielną konfrontację z Chinami? Niezależnie od wybranej opcji, już dziś nie brak opinii, że policzek wymierzony Francuzom będzie rezonował także w Europie. Paryż utwierdził się w przekonaniu, że USA zdolne są wywinąć świństwo zaprzyjaźnionemu państwu. I że przenoszą uwagę na Daleki Wschód, przygotowując się do wojny z Chinami. „Europa potrzebuje większej jedności i własnej armii, bo zdani jesteśmy sami na siebie” – mogą od teraz jeszcze mocnej przekonywać francuscy politycy.

Możliwe są także inne skutki australijskiej wolty. Po pierwsze, Rosja i Chiny mogą pójść drogą USA i Wlk. Brytanii – i podzielić się własnymi technologiami, do tej pory zastrzeżonymi dla atomowych mocarstw. Po drugie, antychiński sojusz łączy Amerykę także z Japonią i Koreą Płd. Oba kraje dysponują potężniejszymi budżetami obronnymi niż Australia – szybciej i łatwiej byłby w stanie opanować tajniki budowy atomowych okrętów podwodnych. Ich jednak Waszyngton nie wybrał do współpracy. Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy na mapie – oba kraje leżą za blisko Chin, nie potrzebują dalekosiężnych jednostek o napędzie jądrowym. Ale w obu rośnie liczba zwolenników posiadania „atomowego asa w rękawie”. W obu istnieje zaplecze naukowo-techniczne, zdolne w ciągu kilku-kilkunastu lat wyprodukować własną broń jądrową. Atomowe ambicje Australii i pierwszy krok w ich kierunku (zakup okrętów), mogą sprawić, że Koreańczycy i Japończycy poczują się zmuszeni do podkręcenia wyścigu zbrojeń. Canberrę, Seul i Tokio łączą przyjazne relacje, ale sojusze się zmieniają, a współczesne systemy uzbrojenia służą przez długie dekady. I w Japonii, i w Korei Płd, stacjonują amerykańskie wojska – jako gwarant bezpieczeństwa przed zakusami Korei Płn. i Chin. Problem w tym, że sojusznicza wiarygodność USA mocno w ostatnim czasie ucierpiała. A to sprzyja myśleniu o konieczności samodzielnego poradzenia sobie w razie problemów. Koreańczykom będzie prościej – Seul właśnie ujawnił, że dysponuje pociskami balistycznymi wystrzeliwanymi z okrętów podwodnych. Póki co przenoszą one konwencjonalne głowice…

—–

Nz. Australijskie konwencjonalne okręty podwodne typu Collins/fot. Royal Australian Navy

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 40/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Autor

Marcin

I am freelance journalist, writer, blogger, author of military-themed blog bezkamuflazu.pl. During my journalist activities, I covered multiple conflicts and humanitarian crisises – in Iraq, Afghanistan, Ukraine, Georgia, Lebanon, Uganda and Kenya. In years 2009-2014, I wrote blog zafganistanu.pl dedicated to Afghan war, deployment of Polish Forces and veteran’s affairs. I am also author or co author of non-fiction books and political-fiction novels including „Międzyrzecze” and recently published „Stan wyjątkowy”.