To chyba pierwszy raz w historii, kiedy pogoda pokrzyżowała sowietom i ich pogrobowcom paradne szyki. Mieliśmy obejrzeć dziś także lotniczą odsłonę defilady z okazji dnia zwycięstwa – a nie obejrzeliśmy, bo chmury, co łaskawie wyjaśnił Dmitrij Pieskow. W czasach radzieckich takich przeszkód nie uznawano. Kłębiło się nad Moskwą? Sru, specjalne samoloty oczyszczały niebo. Po prawdzie, działo się to głównie przy okazji pochodów pierwszomajowych. Dziś wydaje nam się, że uroczyste przemarsze 9 maja to stara tradycja, tymczasem za sowietów doszło do nich tylko trzy razy (w 1965, 1985 i 1990 roku). Standardem stały się dopiero w putinowskiej Rosji. Ale mniejsza o to – dziś śmigłowców i samolotów nie zobaczyliśmy. I choć pogoda rzeczywiście była „taka se”, to prawdziwym powodem – mówią dobrze poinformowani – była awaria prezydenckiego Iła-80. Nazywanego „samolotem dnia sądu ostatecznego”, z jego pokładu bowiem Putin mógłby dowodzić armią w razie konfliktu atomowego. Iła zaplanowano do udziału w paradzie – miał ją poprowadzić po raz pierwszy od 12 lat. Sygnał byłby czytelny i wpisujący się w narrację kremlowskiej propagandy z ostatnich tygodni: „jesteśmy mocarstwem jądrowym, możemy zniszczyć świat”. I co? I jajco. Po chełpliwych zapowiedziach nieobecność maszyny byłaby symboliczną porażką, kolejnym dowodem na technologiczną słabość i niewydolność rosyjskiego niedźwiedzia. Lepiej więc było skryć się za chmurą.
Nie lekceważę rosyjskiego arsenału jądrowego. Uważałem i nadal uważam, że istnieje ryzyko jego użycia w Ukrainie. Wydaje mi się niemal pewne, że gdyby Ukraińcy zniszczyli most krymski, odpowiedzią Moskwy byłaby bomba A zrzucona na któreś z ukraińskich miast. Putin i jego ludzie przełknęli już w tej wojnie masę gorzkich pigułek; w którymś momencie mogłoby im się ulać. Strategia ukraińskiej armii winna zatem sprowadzać się do mozolnych działań (mających za cel zatrzymanie i wyparcie przeciwnika), nie zaś do efektownych fajerwerków. Ukraińskie zwycięstwo musi być rozłożone w czasie, przybrać postać „gotowania żaby”. Tym sposobem uda się zneutralizować zagrożenie jądrowe. Pouczające przykłady płyną z przeszłości. Wbrew opiniom – szczególnie popularnym w Niemczech, pośród tamtejszej lewicy – że nie sposób pokonać atomowego mocarstwa, takie sytuacje miały już miejsce. Wielka Ameryka zwiała z Wietnamu z podkulonym ogonem, sowietów położyli na łopatki afgańscy mudżahedini. W natowską interwencję w Afganistanie zaangażowane były aż trzy jądrowe potęgi. W każdym z tych przypadków silniejsi przegrywali p o w o l i. Stopniowo redukowali swoje cele strategiczne, aż na końcu stało się nim w miarę bezpieczne wycofanie, nic więcej. W Wietnamie – gdzie opcja jądrowa leżała już na stole – owe redukcje w sposób naturalny eliminowały zasadność użycia „atomówek”. Odpalenie głowicy miało „sens”, gdy Północ walczyła nieustępliwe, ale i Południe nie dawało za wygraną. Później nie było już czego „ratować”.
Kondycja rosyjskiego arsenału jądrowego jest zapewne taka sama, jak całej armii (i państwa). Posklecane toto sznurkiem od snopowiązałki, częściowo niesprawne, bo przestarzałe, źle wykonane i pozbawione ukradzionych podzespołów. Ale w swej masie wciąż niebezpieczne, bo wystarczy, że niewielki odsetek uda się odpalić, zrzucić, doprowadzić na(d) cel (czy w jego okolicę; w przypadku ładunków jądrowych celność nie jest tak istotna, siła rażenia kompensuje rozrzut). W kontekście Ukrainy rozważania, czy 50 procent z 7 tysięcy rosyjskich głowic nadaje się do użycia, czy „tylko” 10, nie mają najmniejszego sensu. Już jeden ładunek wyrządzi poważne szkody, kilka oznacza koszmarną katastrofę w skali całego kraju. Wiedzą o tym władze Ukrainy i mimo ogromnego sukcesu (skutecznego odporu rosyjskiej inwazji), całą swą komunikację opierają o ostrożną i rozważną strategię, w której nie ma miejsca na buńczuczne postawy. Wie też Kreml i rosyjska generalicja, prezentując postawę osoby o skłonnościach samobójczych, wiedzionej jednak pragnieniem dalszego istnienia. Taki ktoś traktuje zamach na własne życie jako ostateczność, coś, co może się wydarzyć i w razie niepowodzeń „jest jakimś wyjściem”, ale czego lepiej uniknąć, bo przecież „może być lepiej”, albo „wcale nie jest tak źle”. Moskwa wie, że ryzyko eskalacji konfliktu po użyciu broni A jest duże. Że nie trzeba, by Zachód odpowiadał tym samym – że dla pokonania Rosji wystarczy na przykład zniszczenie jej armii w Ukrainie, co sprowokowane NATO zrobiłoby „miękkim palcem”.
Z tej wojny nie będzie światowej hekatomby, jeśli Putinowi i spółce nie przepalą się gwałtownie bezpieczniki – tyle tytułem podsumowania tego wywodu. Ale nie będzie też ukraińskiego zwycięstwa, jeśli Zachód nie zwiększy zakresu pomocy. Na załączonym zdjęciu widzicie opatrunki wydane żołnierzom sił zbrojnych Ukrainy. Spójrzcie na daty… Szczęśliwie, właścicieli apteczek z taką zawartością poratowali polscy wolontariusze – chłopcy dostali nowoczesne izraelskie pakiety medyczne. Lecz Ukraińcy w wielu obszarach gonią resztkami. Zaczyna brakować paliwa, amunicji, broni i mundurowych sortów. Na front docierają jednostki składające się rezerwistów, którym brakuje wyszkolenia. Rosjanie coraz skuteczniej niszczą infrastrukturę drogową i kolejową w Donbasie. Obrona się nie sypie, zaś lokalnie Ukraińcy są w stanie kontratakować, ale to nie zmieni faktu, że wojna weszła w bardzo niebezpieczną fazę. Obie strony w nią weszły. Wyczerpane dotychczasowymi zmaganiami, balansują na krawędzi wytrzymałości, ratując się półśrodkami (Rosjanie także uzupełniają straty niedoszkolonym, niedoświadczonym wojskiem). Ktoś wkrótce pęknie i jeśli zależy nam, by nie byli to Ukraińcy, powinniśmy nie tylko słać więcej i szybciej. NATO powinno też wesprzeć ukraińskie tyły. Remontujemy już uszkodzony sprzęt, czas „remontować” poturbowane oddziały. Poligonów do szkoleń w Polsce nie brakuje, doświadczonej kadry, która pracowała z Ukraińcami (Amerykanów, Brytyjczyków, Niemców, Polaków), też nie. Ukraińska armia potrzebuje jakości, którą prezentowały jednostki wystawione do boju 24 lutego. Natowski trening był jedną ze składowych tej jakości.
Fot. Dariusz Prosiński