„Próba utrzymania pozycji w Donbasie za wszelką cenę oznacza duże prawdopodobieństwo unicestwienia zasadniczej części ukraińskiej armii. Armia rosyjska ma obecnie przewagę 1:7 i nie jest możliwe jej powstrzymanie, niezależnie od pomocy militarnej ze strony Zachodu” – pisze uczestnik popularnej grupy dyskusyjnej na Facebooku. Te słowa to fragment wypowiedzi Andrei Margellettiego, doradcy szefa włoskiego MON, dla dziennika „La Stampa”. Po tym cytacie wspomniany internauta przedstawia własny wniosek: „jednym słowem ODWRÓT”, pisze o działaniach, jakie winni teraz podjąć obrońcy. Domorośli stratedzy zwykle są zabawni, ale tu nie chodzi o pojedynczy incydent – opinię wywiedzioną z wypowiedzi średnio zorientowanego polityka. Sporo ostatnio w medialnym i społecznościowym obiegu podobnych konkluzji, formułowanych zarówno przez zwykłych zjadaczy chleba, jak i osoby mające realny wpływ na procesy polityczne czy wojskowe. Nie sposób tego ignorować, bo defetyzm jest jak wirus – z małych ognisk infekcji zrobią się większe, aż skończy się na ogólnoustrojowym zakażeniu. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebują Ukraińcy, to zachodnie opinie publiczne przekonane o bezsensowności stawiania oporu Rosji.
Rozmyślania o źródłach tego defetyzmu zostawiam na inną okoliczność. Dla czystości intencji dodam tylko, że za takimi postawami niekoniecznie musi stać rosyjska akcja dezinformacyjna. Że gros osób, werbalizując „dobre rady”, zwyczajnie lęka się o losy Ukrainy. Łatwo sobie wyobrazić skutki dramatycznej dysproporcji sił i trudno wówczas powstrzymać się przed myślą, że „trzeba ratować, co się da i przenieść obronę w bardziej dogodne miejsce”. Albo „w ogóle się poddać, skoro wynik i tak jest przesądzony”. Ostatecznie, „szkoda ludzi, których ofiara i tak zostanie zmarnowana”.
Wracając do sedna. Z tym 1:7 „samobója” strzelili sobie sami Ukraińcy (a konkretnie jeden z prezydenckich doradców). Nie wiem, z jakiego powodu dane dotyczące małego odcinka frontu, „rozciągnął” na obszar całego Donbasu. Z danych amerykańskiego wywiadu wynika, że w Ukrainie znajduje się w tej chwili 110 batalionowych grup bojowych (BGB) armii rosyjskiej. Licząc „po pełnych stanach”, to jakieś 100 tys. żołnierzy. Realnie jest ich więcej (około 150 tys.), jeśli uwzględnimy formacje niezaangażowane w walkę. 80 proc. tych sił skupionych jest na donbaskim teatrze działań, co daje nam 80 tys. (lub jak kto woli 120 tys.) wojskowych. Zakładając prawdziwość relacji 1:7, wyszłoby nam, że naprzeciw tej masy wojska stoi nieco ponad 11 tys. obrońców (17 tys. z tyłami). To absurd i parafrazując „klasyka” – niemożliwa-niemożliwość. Gdyby front na wschodzie Ukrainy trzymały tak skromne siły, Rosjanie już dawno paradowaliby w Kijowie. I Lwowie.
Ale to wcale nie znaczy, że proporcja jeden do siedmiu jest wymysłem.
Nim wyjaśnię o co chodzi, pozwolę sobie zauważyć, że pozornych paradoksów dotyczących wojskowych statystyk jest w tej wojnie więcej. Bo spójrzmy na dane wyjściowe, sprzed 24 lutego, z których wynikało, że Rosja dysponuje niemal 900-tysięczną armią, Ukraina zaś miała pod bronią ćwierć miliona wojskowych. W teorii to przewaga wystarczająca do pokonania przeciwnika, ale… Ale do „operacji specjalnej” Kreml delegował 200 tys. ludzi, co z kolei oznacza dominację obrońców. Tym większą, że już w pierwszym tygodniu wojny powołali pod broń kolejne 100 tys. osób. A mimo to na głównych kierunkach natarcia to Rosjanie mieli przewagę. Dziś też tak jest, choć Ukraina powiększyła liczebność sił zbrojnych do… 700 tys. (a niebawem może to być nawet milion ludzi). Zatem niemal zrównała się z Rosją, a niewykluczone, że ją prześcignie.
Rosyjskie dowództwo – po utracie 30 tys. ludzi (zabitych, rannych, wziętych do niewoli i zaginionych) – ma obecnie mniej żołnierzy niż przed trzema miesiącami. Składy osobowe wykrwawionych jednostek zostały częściowo uzupełnione, ale zwykle do poziomu 70-kilku-80-kilku proc. A przecież wojska u nich mnogo… Otóż nie. Pisałem już o tym, więc jedynie krótko przypomnę: Rosja to gigantyczny kraj, a jej przywództwo przekonane jest o konieczności ochrony rozległych granic. Przede wszystkim na zachodzie (przed NATO) i na Dalekim Wschodzie (przed Chinami) oraz na Kaukazie, skąd w każdej chwili może wyjść kolejna rebelia. Powierzchnia Rosji i jej położenie wymuszają posiadanie licznych jednostek obrony przeciwlotniczej, sił powietrznych i marynarki. A budżet nie jest z gumy, zaś społeczeństwo w koszmarnym demograficznym kryzysie. W efekcie wojska lądowe to ćwierć miliona ludzi, a z ekspedycyjną „nóżką” armii – oddziałami powietrznodesantowymi – nieco ponad 300 tys. I w obrębie tego rezerwuaru mogą się poruszać generałowie dowodzący „operacją specjalną” (300-tysięczna Rosgwardia to wojsko II i III kategorii, siły strategiczne/jądrowe nie mają w Ukrainie zastosowania, flota i lotnictwo nie działają na lądzie), mając z tyłu głowy wspomnianą wcześniej konieczność ochrony granic (dlatego na przykład 30-tysięczny korpus stacjonujący w obwodzie kaliningradzkim wydaje się być nie do ruszenia).
Pozorne „bogactwo” tyczy się także sprzętu – najeźdźcy wytracili dotąd 30 proc. najnowszych czołgów, ale traktowane na poważnie zagrożenie ze strony NATO każe im trzymać w rezerwie istotną część maszyn najmłodszych roczników. Mówi się o połowie wszystkich najnowszych tanków, jakie znajdowały się na stanie armii rosyjskiej w lutym 2022 roku. Utrata większości możliwych do użycia „nówek” skutkuje przywracaniem do służby 50-letnich czołgów T-62. Można się w tym miejscu zastanowić, czy rosyjskie kalkulacje mają sens (bo przecież NATO nie uderzy…), ale „kozła nie przekonasz, Kreml swoje wie”. A generałowie są zdania, że choć załogi T-62 w starciu z regularnymi oddziałami armii ukraińskiej nie będą miały wielkich szans, to po oddziałach obrony terytorialnej, szczególnie w masowym ataku, przejadą jak po polu kapusty.
Wróćmy jednak do zestawień osobowych. W podobnej sytuacji, jak siły zbrojne Federacji Rosyjskiej, znajduje się ukraińska armia. Północna, wschodnia i południowa granica kraju to „strefa czerwona” – teren obecnego, przeszłego i potencjalnie przyszłego frontu. Mimo wygranej w bitwie o Kijów, stolica wciąż musi być chroniona na wypadek kolejnego rosyjskiego ataku; to samo tyczy się Charkowa i okolic. Mimo wymyków Aleksandra Łukaszenki, nadal istnieje możliwość rosyjskiego, a nawet rosyjsko-białoruskiego natarcia w kierunku zachodnich obwodów kraju. Nie da się wykluczyć ryzyka ataku na Odessę – z morza, czy w ramach operacji powietrzno-desantowej. Podejmowanie transportów broni i amunicji z Zachodu to skomplikowana, angażująca duże siły i środki operacja wojskowa. Zagrożenie dywersją dotyczy całości kraju, obrona przeciwlotnicza i przeciwrakietowa także nie może się koncentrować w jednym miejscu (choć uczciwie trzeba zauważyć, że jej priorytetem pozostaje bezpieczeństwo stolicy). No i są jeszcze jednostki rezerwy, w trakcie formowania, szkolenia, w odpoczynku; to w tej chwili większość ukraińskich sił zbrojnych. Front to tylko jeden z kilku teatrów działań – nie znam dokładnych danych, ale w oparciu o szczątkowe informacje sądzę, że angażujący około 100 tys. ukraińskich żołnierzy jednocześnie. Innymi słowy, mniej więcej tyle samo, ilu Rosjan.
Ale nie ma tu równowagi, bo agresorzy dysponują większą ilością ciężkiego sprzętu oraz wspiera ich liczniejsze lotnictwo. To jednak za mało, by prowadzić zdecydowanie zwycięską kampanię. Obie strony są zbyt silne, by je pokonać i zbyt słabe, by zwyciężyć. Klasyczny pat, z którego istnieją dwa wyjścia. Pierwsze, czyli zbudowanie kilkukrotnej przewagi w wymiarze strategicznym. Rosyjskie luzy mobilizacyjne to w tej chwili jakieś 50-70 tys. przyzwoitego wojska – co nie starczyłoby nawet na podwojenie sił inwazyjnych. Ukraińcy mogliby swoje siły w Donbasie potroić, ale tym samym wystawiliby na ryzyko inne części kraju. No i, obawiam się, wciąż byłby kłopot z odpowiednim wyekwipowaniem tak licznych oddziałów; ta wojna brutalnie rewiduje ilościowe paradygmaty dotyczące wojska, pokazuje, że liczy się jakość, nie masa. Oba dowództwa – i rosyjskie, i ukraińskie – działają w warunkach „gospodarki niedoboru”, gdzie przedmiotem trudnej do osiągnięcia równowagi są nie tylko zasoby ludzkie, sprzętowe, ale i informacja. Wyobraźmy sobie, że Ukraińcy podejmują ryzyko i 25-tysięczny kontyngent w dużej mierze elitarnych jednostek strzegących Kijowa posyłają na wschód. W tym czasie Rosjanie, angażując 20-30-tysięczne siły zgromadzone w Białorusi (które wciąż tam są) przypuszczają atak na stolicę. Co, gdyby im się udało? Kijów to nie cała Ukraina, lecz o losach wojen często decydowały sukcesy niekoniecznie efektywne z operacyjnego punktu widzenia, ale o dramatycznej „mocy symbolicznej”.
Oczywiście, takich manewrów nie da się przeprowadzić z dnia na dzień, ale efekt zaskoczenia w działaniach o dużym rozmachu zwykle rozciąga się na wiele dni. Gdyby jedna strona wiedziała, co planuje druga, można by uniknąć tego szachowania. No ale to sytuacja mało realna – generałowie nie umawiają się na „ustawki”. Pozostaje więc wyjście numer dwa, czyli próby zbudowania lokalnych przewag – a choćby i siedem do jednego – z nadzieją, że uda się w takich miejscach rozerwać obronę przeciwnika. Rosjanie „badają” w ten sposób front od początku bitwy o Donbas – ostatnio w okolicach Siewierodoniecka. Działają w oparciu o dwa porządki – propagandowy i czysto wojskowy, operacyjny. Stąd ich determinacja, by zdobyć miasto (bo jakąś zdobyczą w końcu muszą się pochwalić), ale też przede wszystkim, by zniszczyć zgromadzone tam ukraińskie siły. Czy dopną swego? Pod Izjumem im nie wyszło, wcześniej zaprzestali presji na Charków. W worku między Siewierodonieckiem a Popasną nadal nie odpuszczają, ale…
Ale dziś pojawiło się sporo informacji o tym, że Rosjanie przerzucają większe siły na południowy odcinek frontu, w okolice Zaporoża i Chersonia. Kosztem Donbasu.
—–
Nz. Ukraińska artyleria/fot. Siły Zbrojne Ukrainy.
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu: