Oto kolejna część cyklu, w ramach którego publikuję obszerne fragmenty mojej pierwszej książki „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Reportażu, który ukazał się 12 lat temu. Zapraszam do lektury!
„Nauka latania” – to eufemizm określający sytuację, w której znajduje się załoga transportera po wjechaniu na minę-pułapkę. A zarazem kolejny przykład wojskowego czarnego humoru. Pozostając w narzuconej przez niego konwencji, dodam, iż do grona „przeszkolonych” dołączyły już setki żołnierzy wszystkich zmian afgańskiego kontyngentu.
Kiedyś nieco dłużej oglądałem fizyczne skutki tych „nauk” – w Ghazni, w miejscach, do których trafiały uszkodzone wozy. Pod murem, z dala od części mieszkalnych, stało kilka zdrowo poszarpanych Rośków – jako zbyt zniszczone, czekały na transport do Polski. Z kolei w warsztatach serwisowych, usytuowanych w środku bazy, widziałem maszyny straszące „jedynie” wyrwanymi kołami. Te technikom udało się zapewne przywrócić do służby. Co nie zmienia faktu, że i tak był to przygnębiający widok.
Pamiętam, że gdy gapiłem się na jednego z uszkodzonych „świniaków”, w głowie tłukła mi się myśl: „a gdyby tak na miejscu Rośka znalazł się poczciwy Honker?”. Wiem, w Afganistanie to mocno hipotetyczna sytuacja, ale przecież kilka lat wcześniej, w Iraku, „madmaksy” – jak przekornie nazywali owe cuda polskiej motoryzacji żołnierze – opędzały większość patroli. Nie zapomnę lekkiego szoku na twarzach młodych Amerykanów, którzy jesienią 2005 roku mieli okazję widzieć te nasze wehikuły w bazie Talil, koło starożytnego Ur. I politowania u ich kolegów w Diwaniji, gdy któregoś przedpołudnia mijała nas laweta z kompletnie zniszczonym dżipem.
Dziś to może dziwić, lecz wówczas Polakom jeszcze nie tak bardzo zależało na Hummerach. Z „Honekerów” – tu kolejna uszczypliwa nazwa – regularnie się nabijano, ale doceniano fakt, że pozwalały nie upodabniać się zbytnio do US Army, która skupiała na sobie zainteresowanie i wściekłość irackich rebeliantów. Jednak problem grubości blach istniał, o czym świadczyły dospawane płyty do kabin dżipów czy wypełnione workami z piaskiem burty ciężarówek. Gwoli rzetelności dodać trzeba, że Amerykanie też się wtedy naprędce dopancerzali, choć częściej po prostu wymieniali pojazdy na nowe, o lepszych parametrach.
Starsze trafiały do sojuszników, w tym Polaków, w późniejszym okresie także do stacjonujących w Afganistanie. Latem 2007 roku widziałem takie Hummery w Sharanie, gdzie znajdowała się wówczas grupa bojowa polskiego kontyngentu. Worki z piaskiem na podłogach to nie był żaden medialny wymysł – tak się wówczas jeździło. Dopiero żołnierski protest – nazwany później buntem – sprawił, że wkrótce zaczęły do Afganistanu trafiać Rosomaki.
Pierwsze wozy były gołe, miały wyłącznie fabryczny pancerz, który – jak się szybko okazało – nie był dość dobry w konfrontacji z erpegami. Pod Hindukusz wysłano więc dodatkowe zestawy opancerzenia, które później, w kolejnych partiach wozów, montowano jeszcze w Polsce.
Rosie bardzo szybko zyskały sobie respekt u przeciwnika. „Czołgi” albo „zielone diabły, które widzą nocą” – tak przezwali transportery talibowie. I choć bali się ich jak diabli – zwłaszcza 30-milimetrowych, niezwykle celnych i szybkostrzelnych armatek – zaczęli też zawzięcie na nie polować. Aż do wieczora 4 września 2009 roku Rosomaki, choć obrywały, wywoziły z tych polowań żywe załogi.
W Polsce ta skuteczność stworzyła mit niezniszczalnego wręcz wozu. „Pokładaliśmy w Rosomaku zbyt wielkie nadzieje, czas je zweryfikować” – mówił wyraźnie zawiedziony telewizyjny ekspert, gdy wiadomość o śmierci Marcina Poręby stała się już publiczna. Oglądałem go w telewizorze wystawionym na patio w bazie Giro w towarzystwie kilku żołnierzy, z którymi brałem udział w feralnym patrolu. Różnica czasu pozwoliła nam wrócić do bazy i załapać się jeszcze na wieczorne wydania wiadomości.
– Pierdolą… – skwitował telewizyjną dyskusję jeden z chłopaków.
– Chcemy czy nie, musimy walczyć tym, co mamy – przekonywali mnie później jego koledzy, dodając, że mimo wszystko „świnie” to dobre i w miarę bezpieczne transportery. Jeszcze trafniej ujęli to amerykańscy saperzy, których poznałem w Giro.
– Nic nie jest niezniszczalne – mówił ich dowódca.
A wyścig zbrojeń cały czas trwał. Już wcześniej w kontyngencie pojawiły się wypożyczone od Amerykanów MRAP-y, dzięki specjalnej konstrukcji podwozia lepiej znoszące skutki eksplozji. A na samych Rosiach zaczęto montować „djuki” – zagłuszarki utrudniające odpalenie ajdików za pomocą radia czy telefonu.
Talibowie jednak nie stali w tyle.
„Problemem są chińskie erpegi z podwójnymi głowicami, które przepalają nawet te wzmocnione pancerze” – pisał mi jesienią 2009 roku kolega z Afganistanu. W efekcie parę miesięcy później na polskich wozach pojawiły się specjalne siatki, których zadaniem było wyłapywanie nadlatujących pocisków RPG.
Mimo tego Polacy w Rosomakach nadal ginęli. 28 lipca 2011 roku żołnierskiego szczęścia zabrakło Pawłowi Poświatowi, kierowcy, którego wóz w drodze do dystryktu Zana Khan wjechał na klasyczną minę naciskową.
„Ładunek, szacowany na około 30 kilogramów, wcale nie był szykowany na Rośka, raczej na piechotę. Rosomakowe ajdiki na dziś to ładunki od 50 kilogramów wzwyż” – relacjonował jeden z żołnierzy IX zmiany. Ten sam wojskowy dzień wcześniej, w dniu tragedii, napisał, że grupa, w której skład wchodził Poświat „(…) kompletowana była z mocno rozszarpanych plutonów. Wozów także brakuje – spora część stoi uszkodzona ajdikami na złomowisku i czeka na transport do kraju”.
Tak wtedy, jak i rok wcześniej – podczas VII zmiany – problemem były nie tylko rozległe zniszczenia, z którymi miejscowy serwis po prostu nie dawał sobie rady. Otóż w trakcie letniego nasilenia walk zdarzają się sytuacje, że zaczyna brakować części zamiennych. I choć powszechne staje się wówczas zjawisko kanibalizacji sprzętu – wymontowywania z wraków sprawnych elementów i instalowania ich w wozach, które nadają się do użytku – to jednak na dłuższą metę nie rozwiązuje to problemów. Podobnie jak używanie do zadań patrolowych wozów ewakuacji medycznej.
– A to Polska właśnie… – skwitował kiedyś takie podejście do sprawy jeden z oficerów „misjonarzy”.
Tę sentencję przypomniałem sobie, gdy jesienią 2010 roku – w pojeździe typu M-ATV – zetknąłem się z nieznanymi mi wcześniej pasami bezpieczeństwa. Dwa pasy z góry, dwa z boku i jeden z dołu, połączone pięciowpustowym gniazdem, którego przekręcenie uwalniało wszystkie zapięcia. Nietrudno było się domyślić, że w razie wjechania na minę taki system amortyzuje wstrząsy znacznie lepiej niż pojedynczy pas, przeciągany nad nogami siedzącego żołnierza. A właśnie w ten drugi rodzaj zabezpieczeń wyposażono Rosomaki.
Gdy postanowiłem zbadać temat, okazało się, że część żołnierzy je ignorowała – bo podrzucane wybuchem ciało, przepasane czymś takim, może doznać urazu kręgosłupa. Inni się zapinali, bo pas, nie pozwalając mimo wszystko zbytnio oderwać się od fotela, daje większe szansę na ochronę głowy (w przeciwnym razie narażonej na uderzenia o różne elementy we wnętrzu pojazdu) i szyi. Obie grupy zapewne pogodziłyby pasy wielowpustowe. Zwłaszcza, że fabryka w Siemianowicach – gdzie wytwarzane są Rosomaki – opracowała fotele z takim systemem. Tych jednak, z nieznanych mi powodów, nie montowano w wozach trafiających do Afganistanu…
Latem 2007 roku – na szkoleniu dla dziennikarzy pracujących w rejonach działań wojennych – ze zdziwieniem obserwowałem saperów torujących kolegom drogę przez teren, na którym mogły być miny. Dwóch żołnierzy na kolanach wbijało co jakiś czas nóż w ziemię. Ostrożnie, powoli, pod lekkim kątem.
– Do wymacania ładunku można użyć noża, pręta czy kija – tłumaczył instruktor.
– Przecież macie wykrywacze, nie? – spytała dziennikarka publicznego radia.
– Albo i nie macie… – odpowiedział jej saper. I po chwili dodał: – Poza tym tradycyjny wykrywacz nie znajdzie ładunku skonstruowanego bez użycia elementów metalowych. A terroryści coraz częściej takie robią.
Jak wspominałem w rozdziale „I jak Indianie”, w Afganistanie saperzy używają wykrywaczy i psów. A także metody „na nóż” (saperską szpilkę, patyk, pręt…). Ale jeśli mina ukryta jest pod asfaltem? Wykrywacz nic nie złapie, a nożem można sobie podłubać… za przeproszeniem w nosie. I właśnie w takich sytuacjach przydatne są georadary. W kraju takie urządzenia wykorzystuje policja – na przykład do lokalizowania ciał głęboko zakopanych w ziemi, przykrytych betonową posadzką.
A wojsko? Na początku 2009 roku wśród parlamentarzystów toczyła się dyskusja na temat sprzętu saperów służących w Afganistanie.
„(…) Na wyposażeniu Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej nie znajdują się georadary, które mogłyby być wykorzystywane jako wykrywacze przedmiotów wybuchowych i niebezpiecznych. Zgodnie z obowiązującym ‘Planem modernizacji technicznej Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej na lata 2009–2010’ nie przewiduje się zakupu wykrywaczy min wyposażonych w georadar” – tej treści odpowiedź na poselską interpelację, której udzielił ówczesny szef MON-u, można było przeczytać na stronach Sejmu RP.
Jednak georadar to tylko część większego problemu – tego rodzaju urządzenia wchodzą w skład zestawów zajmujących się rozpoznaniem i oczyszczaniem zaminowanych dróg. Dziwaczne z wyglądu pojazdy inżynieryjne to od lat obiekty westchnień naszych saperów. I o tym – w kontekście niedostatecznego wyposażenia kontyngentu – debatował swego czasu polski sejm, dostrzegając konieczność zakupu takich zestawów.
Owo zainteresowanie w październiku 2009 roku poskutkowało oficjalną odpowiedzią ministerstwa obrony, w której mogliśmy przeczytać, że „(…) szefostwo inżynierii wojskowej rozpoczęło procedurę pozyskania trzech zestawów (…). Dwa przeznaczone zostaną na potrzeby Polskiego Kontyngentu Wojskowego Afganistan, a jeden na potrzeby szkolenia krajowego”. Dalej zaś napisano, że sfinansowanie zadania zaplanowano na 2010 rok. Lecz „ze względu na ogromne zapotrzebowanie na tego rodzaju sprzęt jego pozyskanie możliwe będzie nie wcześniej niż w trzecim kwartale 2010 roku”.
Zapowiedź ta okazała się mrzonką – sprzęt do Afganistanu nie dotarł i wiele wskazuje na to, że już nie zdoła dotrzeć przed planowanym na 2014 rok końcem misji. Polskim żołnierzom więc – jak w wielu innych przypadkach – pozostało liczyć na własne szczęście i wsparcie Amerykanów.
Kilka lat temu w jednej z najlepszych jednostek Wojska Polskiego grupa wyższych oficerów poprosiła doświadczonych „misjonarzy” o pomoc. Liniowcy mieli wziąć udział w pokazie dla Dowództwa Wojsk Lądowych – a konkretnie zademonstrować generałom te elementy wyposażenia, które kupili na własną rękę. Chodziło o sprzęt lepszy od przydziałowego bądź taki, którego WP w ogóle nie ma na stanie. Innymi słowy – kamizelki, hełmy, plecaki, ładownice, latarki, nakolanniki i mnóstwo innych przydatnych „drobiazgów”.
Kilku żołnierzy przygotowało się do wyjazdu, kompletując własne i kolegów oporządzenie. Okazało się jednak, że nigdzie nie jadą… Do warszawskiej Cytadeli wybrać się mieli wyłącznie dowódcy. Więc pojechali, wioząc w bagażniku służbowej Sieny zebrane od żołnierzy gadżety. Efekty? Odpowiem nieco przewrotnie, pytaniem na pytanie. A zatem – jak odróżnić na misji żołnierza jednostki liniowej od sztabowca czy logistyka, gdy obaj prezentują się w pełnym oporządzeniu?
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to kamizelki kuloodporne – żołnierze z pododdziałów bojowych zwykle nie noszą tych przydziałowych. Ich wkłady balistyczne nie są złe, ale pokrowce projektowano raczej z myślą o wyglądzie, a nie o praktycznym użyciu. Dość powiedzieć, że na przydziałowych modelach starszego typu doszyte były… naramienniki z pagonami. Liniowcy preferują amerykańskie modele, choć niektórzy poprzestają na przełożeniu polskich wkładów balistycznych do amerykańskich pokrowców.
Mając w perspektywie wielogodzinne czy wręcz wielodniowe patrole, lepiej unikać przydziałowych butów i bielizny – przekonywali mnie „Indianie”. Tak zwane oddychające T-shirty nawet na misjach nadal nie są standardem w Wojsku Polskim. Albo są, tylko ich nie ma.
„Mój mąż (…) za część bluz dostał zastępniki z zapasów magazynowych. Pamięta ktoś jeszcze zielone koszulki z długim rękawem?” – pytała jedna z czytelniczek blogu.
Do użycia innego niż przewóz w jedną, a później w drugą stronę niezbędnych rzeczy nie nadają się również MON-owskie plecaki.
„Plecak?” – cytuję inną partnerkę wojskowego. „Musiałam podszywać szwy, bo się rozłaziły, tak samo sznurki do ściągania i zamki… A nóweczkę dostał, nierozpakowaną jeszcze, prosto od producenta. Ale sztuka jest sztuka, kwity się zgadzają” – nie kryła złośliwości kobieta.
Zresztą jakość to niejedyny problem.
„Mój żołnierz wyjeżdżał w październiku” – pisała na początku 2010 roku wspomniana wyżej żona żołnierza. „Buty zimowe (…), nakolanniki i nałokietniki dostał dzień przed wyjazdem”.
Nieco wcześniej, bo dwa dni przed wejściem na pokład samolotu, przydziałowe obuwie otrzymał inny żołnierz VI zmiany.
„Tak jakby ktoś w ostatniej chwili uznał, że będą potrzebne” – pisał do mnie, będąc już w Afganistanie. A gdyby nie pasowały? Szczęśliwie trafiło na żołnierza bojówki, który mając w perspektywie intensywną eksploatację, wcześniej już kupił buty we własnym zakresie. Podobnie jak kamizelkę taktyczną, nóż, latarkę, indywidualne uchwyty do broni i wiele, wiele innej drobnicy.
– Nie jesteśmy gadżeciarzami – zastrzegali się spadochroniarze, których wyposażeniu przyglądałem się latem 2009 roku. – To inwestycja w nasze bezpieczeństwo – przekonywali.
—–
Jeśli chcielibyście wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby zainteresowane subskrypcją zapraszam na moje konto na Patronite:
– wystarczy kliknąć TUTAJ –
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Nz. Nie zapomnę politowania na twarzach Amerykanów, gdy któregoś przedpołudnia mijała nas laweta z kompletnie zniszczonym Honkerem…/fot. Marcin Ogdowski