Pośmialiśmy się, pożartowaliśmy – teraz czas na wyłącznie poważne rozważania o tym, co wydarzyło się dziś w rosji.
Nim jednak do tego przejdę, chciałbym Wam przybliżyć fenomen Sturmtruppen – niemieckich oddziałów szturmowych z czasów I wojny światowej. Była to elita kajzerowskiej armii, w alianckich okopach ciesząca się złą i ponurą sławą. Francuzi nazywali ich „egzekutorami”, Brytyjczycy używali mniej wyszukanych określeń typu „diabły” czy „demony”. Zadaniem szturmowców było bowiem skryte przedostanie się przez ziemię niczyją, by zlikwidować wysunięte stanowiska karabinów maszynowych, wziąć jeńca czy po prostu zdezorganizować obronę przeciwnika w konkretnym miejscu. Często chodziło o odpowiednie przygotowanie gruntu (np. poprzez zniszczenie przeszkód terenowych) pod mający nastąpić atak piechoty. Co do środków – subtelne nie były; efekty uzyskiwano poprzez zarzucenie przeciwnika granatami ręcznymi, których każdy szturmowiec zabierał ze sobą po kilkanaście. To żołnierze Sturmtruppen jako pierwsi otrzymali charakterystyczne stalowe hełmy, które przez jakiś czas – obok krótkich kawaleryjskich karabinków – stanowiły ich wyróżnik (Stahlhelmy z nakarczkiem z biegiem lat stały się standardem całej armii niemieckiej, a ich kształt wyznaczył trwający do dziś trend w projektowaniu sprzętu ochronnego). Szturmowcy działali w małych grupach – 8-12-osobowych – wcześniej przechodzili żmudne szkolenie. W jego trakcie odsiewano niezdolnych do pełnienia służby, w której liczyła się siła, wytrzymałość i ponadprzeciętna zręczność. Trening miał też za cel maksymalne zgranie żołnierzy – tak, by w walce cały poddział funkcjonował niczym jedna sprawna maszyna. Wtórny efektem tego zgrywania (wtórnym, ale jak najbardziej pożądanym!) były silne więzi/poczucie braterstwa między członkami Sturmtruppen.
Ten model rekrutacji i przysposobienia znacząco odbiegał od standardu całej armii (nie tylko niemieckiej, ale wszystkich biorących udział w Wielkiej Wojnie). Skala zaangażowania wojska oraz wymogi frontu sprawiały, że zawieszono pokojowe normy „obróbki rekruta” – poborowi po krótkim, podstawowym szkoleniu trafiali w rejon walk. Reszty mieli się nauczyć od okopowych wiarusów – szczęściarzy, którym dane było przetrwać jatki. Uczyli się nieliczni (dołączając tym samym do grona starych, gdzie oczywiście również dochodziło do krwawej fluktuacji) – większość ginęła w ciągu kilku pierwszych dni.
Szturmowcy nie zmienili losu wojny – w ostatecznym rozrachunku było ich za mało. No i górę wzięły nawyki ujęte w czymś, co dziś ładnie nazywamy „kulturą strategiczną”. Dowódcy pierwszowojennych armii aż do samego końca nadrzędną skuteczność przypisywali masowym atakom piechoty i artyleryjskim nawałom. Niemcy się na tym przejechali, alianci mieli bowiem większe ludzkie zasoby.
Po co ów historyczny wywód? Armia rosyjska w Ukrainie w początkowej fazie wojny wytraciła dużą część najlepszego personelu (pisałem o tym wielokrotnie, więc poprzestanę na tym stwierdzeniu). A uzupełnienia traktowano tak, jak w czasach I wojny (czy bliższej rosjanom „wielkiej wojny ojczyźnianej”) – krótkie szkolenie (albo i nie…) i hyc na front. Takie ad hoc formowane jednostki nie nadawały się do niczego innego, jak do frontalnych ataków. Pożytek z „jednorazowych żołnierzy” był taki, że wróg za ich sprawą ujawniał swe pozycje, zużywał zasoby, wreszcie sam się zużywał. Choć stosy trupów rosły, przez jakiś czas to działało – powoli, ale konsekwentnie rosjanie zajmowali kolejne połacie Donbasu. Aż w którymś momencie okazało się, że ludzi jednak brakuje. Dramatyczna w skutkach decyzja o ogołoceniu frontu na północy – by pchnąć oddziały na zagrożone jak się wydawało południe – najlepiej świadczy o tym, jak „krótką kołderką” dysponuje rosyjskie dowództwo.
Stąd pomysł, ba!, konieczność mobilizacji.
Nie ma jednak technicznej możliwości, by nagle we wschodniej Ukrainie pojawiło się 300 tys. nowych (kolejnych!) rosyjskich żołnierzy. Mobilizacja to projekt rozpisany na miesiące, który ma co najmniej kilka wąskich gardeł.
Kreml mówi o specjalistach i weteranach (którzy dostaną drafty w pierwszej kolejności), trzeba więc najpierw przetrząsnąć bazy danych, by odpowiednich kandydatów wyłuskać. Dla wszystkich trzeba przygotować obiekty koszarowe i szkoleniowe oraz kadrę. Z lokalami pewnie nie będzie problemów, ale z instruktorami już tak – rosjanie od miesięcy wysyłają szkoleniowców na front, łatając w ten sposób dziury; czort wie, ilu jeszcze żyje. W czasach pokoju w szeregach armii rosyjskiej pojawia się rocznie od 100 do 200 tys. poborowych, zasadniczo w dwóch falach (wiosennej i jesiennej). Do obsługi takiego „ruchu” jest to wojsko przygotowane (przynajmniej teoretycznie). 300 tys., w okresie krótszym niż rok (zakładam, że putin nie myśli o odleglejszej perspektywie czasowej), to jednak sporo więcej wyzwań i bez problemów, jakie przyniosła wojna.
O problemach ze sprzętem pisałem, o kulejącej logistyce też (tych ludzi trzeba będzie do Ukrainy przewieźć, później wykarmić, tymczasem Ukraińcy znacząco wydłużyli rosjanom szlaki logistyczne, zajmując tereny na północy i szachując artylerią wzdłuż całej linii frontu).
I mógłbym tak długo, lecz i tak najważniejszym wyzwaniem będzie dla Kremla obstrukcja obywateli. Potencjalni poborowi wieją z kraju na potęgę – widzieliście pewnie te informacje o wykupionych na wiele dni w przód biletach lotniczych czy filmiki z rosyjsko-fińskiej granicy, gdzie od rana ustawiają się kilometrowe kolejki. Oczywiście, uciekną ci, których na to stać. Biedniejsi będą kombinować – „iść w choroby”, przeprowadzać się, łapówkować komisje wojenkomatów. Z dużym prawdopodobieństwem w kamasze trafi nie jak chce tego putin – najwartościowszy materiał ludzki. Większość moich Czytelników to ludzie młodzi, nieznający realiów zasadniczej służby wojskowej. Która w Polsce w ostatnich latach przed zawieszeniem była parodią samej siebie – do „zetki” szli wówczas przede wszystkim ci, którym się nie powiodło (wykpić ze służby czy generalnie w życiu). Wielu z nich spełniało kryteria funkcjonalnych analfabetów, nierozumiejących prostych poleceń i zadań. Ich wartość jako żołnierzy była iluzoryczna, choć w sztukach wszystko się zgadzało. Sądzę, że w ostatecznym rozrachunku to głównie mężczyźni tego pokroju złapią się w sidła rosyjskiej mobilizacji. A ci z dobrymi papierami i kompetencjami i tak pozostaną tymi, których na wojnę posłano pod przymusem. Czy będą dobrymi żołnierzami?
Przekonamy się w ciągu najbliższych… no właśnie. putin kupił generałom (i sobie!) czas. Transakcja zawarta, towar w drodze. Otwartym pozostaje pytanie o jego ilość i o to, jak długo będzie szedł – w czym zawiera się też kwestia jakości. Czy mówimy o współczesnych rosyjskich sturmtrupperach czy jednak o armatnim mięsie?
—–
Nz. Artyleria obrońców – senny koszmar rosyjskich poborowych/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych.
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki: