Gardła

Ameryka dziś głosuje. Nie podejmę się próby przewidzenia, kto wygra wybory prezydenckie – sondaże są bowiem zbyt wyrównane. Jutro rano będziemy wiedzieli więcej, ale już dziś warto zastanowić się, co wybór konkretnego kandydata może oznaczać dla ukraińskiego wysiłku obronnego.

W potocznym przekonaniu prezydentura Kamali Harris byłaby dla Ukrainy rozwiązaniem dobrym, Donald Trump najczęściej jawi się tu jako „zło absolutne”, niemal sojusznik władimira putina. Tymczasem sytuacja wcale tak czarno-biała być nie musi.

Harris u steru władzy jedynego supermocarstwa to gwarancja polityki kontynuacji – Bidenowskiego „ostrożnego zarządzania eskalacją”, tak, by rosji nie pozwolić wygrać, ale też by nie doprowadzić do jej gwałtownego upadku. W praktyce przekłada się to na pokaźne, ale mimo wszystko ograniczone dostawy sprzętu wojskowego i wszelkiej maści militarnych usług. Cel tych działań w wymiarze politycznym zdefiniowany jest jako niedopuszczenie do upadku Ukrainy, zachowanie jej podmiotowości i integralności. W porównaniu z pierwotnymi deklaracjami – z wiosny 2022 roku – mamy tu do czynienia z wyraźną redukcją „ambicji”, wszak Waszyngtonowi nie zależy już na ukraińskim zwycięstwie rozumianym jako odzyskanie wszystkich utraconych po 2014 roku ziem. Oficjalnie nikt tego jeszcze nie przyznał, ale jasnym jest, że Biały Dom Bidena (i Harris jako wiceprezydentki) taki zamiar uważa za nieosiągalny.

Pewne nadzieje w kontekście Ukrainy i prezydentury Harris rodzi demokratyczny kandydat na wiceprezydenta. Tim Walz ma za sobą wieloletnią służbę wojskową (w Gwardii Narodowej), można więc założyć, że inaczej postrzega sprawy militarne niż jego cywilni współpracownicy. Część komentatorów zakłada wprost, że z takim bagażem Walz może się ujawnić bardziej jako „jastrząb” niż „gołąb” – i że dzięki tym dyspozycjom „podkręci” zachowawczą politykę Stanów. Gdy Harris przedstawiła go jako swojego zastępcę, mainstreamowe media za oceanem dopatrywały się w tym przyszłego podziału ról. Zgodnie z nim, pani prezydent miałaby zajmować się kwestiami ekonomicznymi i społecznymi, tę część polityki USA, która dotyczy spraw wojskowych i wojennych, cedując na Walzu.

Czy rzeczywiście tak będzie, być może niebawem się przekonamy.

Ale nadzieje związane z korzystnymi dla Ukrainy posunięciami Waszyngtonu upatrywane są również w Trumpie. A ściślej, w cechach jego charakteru. Z jednej strony republikański lider gotów jest – tak przynajmniej deklaruje – iść po trupie Ukrainy; za wszelką cenę zakończyć wojnę, nawet jeśli oznaczałoby to szerokie korzyści i koncesje dla Moskwy. Z drugiej jednak nie raz już dowiódł swojej nieprzewidywalności i tego, że podejmuje kluczowe decyzje pod wpływem gwałtownych emocji. W tym scenariuszu oszukany/wystawiony przez putina Trump „przestawia wajchę” i śle do Ukrainy znacznie więcej pomocy, niż miało to miejsce dotychczas. Co musiałoby wydarzyć się „po drodze”? Ano rosyjski przywódca mógłby odrzucić ofertę Trumpa lub zrobić coś, co Amerykaninowi uniemożliwiłoby przedstawienie pokoju jako osobistego sukcesu. De facto więc mamy tu założenie, że górę wzięłyby negatywne cechy charakteru obu polityków – ich przerośnięte ego i ambicje.

Jest w takich oczekiwaniach sporo naiwności, ale zbyt długo obserwuję świat wielkiej polityki, by wykluczyć czynnik emocjonalny. Moje zastrzeżenia co do realności tego scenariusza – oraz skutków ewentualnego „podkręcenia” w wykonaniu Walza – wynikają z czego innego. Dostrzegam mianowicie istnienie „wąskich gardeł”, które nie znikną nawet jeśli za oceanem pojawiłaby się wola polityczna, by zaangażować się w pomoc dla Ukrainy w znacznie większym zakresie.

—–

By wyjaśnić, co mam na myśli, przyjrzyjmy się… czołgom Abrams i ich producentowi, fabryce w Limie w stanie Ohio.

Do tej pory powstało około 10 tys. tych pancernych kolosów, co czwarty nadal pełni służbę w siłach zbrojnych USA. Pierwsze Abramsy pojawiły się w jednostkach na początku lat 80., ostatnie wozy zjechały z taśm produkcyjnych w połowie lat 90. Od tego momentu „Lima” nie wytwarza fabrycznie nowych czołgów, skupiając się na modernizacji już istniejących egzemplarzy (pojawiły się zapowiedzi powrotu do produkcji nowych „skorup”, ale to nadal pieśń przyszłości). Bazą dla tych działań jest niemal 6 tys. Abramsów (a wedle niektórych źródeł „tylko” 4 tys.) o różnym stopniu zdekompletowania, w minionych dekadach wycofanych z linii i składowanych w magazynach.

Obie liczby przemawiają do wyobraźni i sprawiają, że postrzegamy pancerne zasoby USA jako niemalże niewyczerpalne. Widzimy w nich polisę, która bez większych problemów mogłaby objąć także Ukrainę. Wszak już kilkaset maszyn – 300-500 – definitywnie zmieniłoby pole bitwy na Wschodzie, tak bardzo górują możliwościami nad rosyjskimi/sowieckimi odpowiednikami.

Tyle że „udrożnienie” starej „skorupy” zajmuje kilkanaście miesięcy. Obecnie; przed wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie, gdy amerykański przemysł zbrojeniowy pracował na ćwierć gwizdka, były to nawet dwa lata. Można ów proces skrócić do pół roku, pod warunkiem, że wytypowane do „apgrejdu” egzemplarze będą w dobrej kondycji, a zakres przewidzianych modernizacji i modyfikacji nie będzie duży. Czyli że będziemy mieli do czynienia z bieda-Abramsami – i tak lepszymi od rosyjskich tanków, ale już bez wielu istotnych przewag. Bez wchodzenia w zbędne techniczne szczegóły – takie właśnie maszyny trafiły do Ukrainy w zeszłym roku. To nie tylko ich symboliczna liczba (31 sztuk…), ale też wytrzebione możliwości odpowiadają za brak „efektu wow” na froncie.

Wróćmy do „Limy” – fabryka do niedawna była w stanie „produkować” około 150 Abramsów rocznie, obecne moce pozwalają na remont i modernizację 250 egzemplarzy. Tyle właśnie czołgów – w najnowszej, a więc wymagającej najwięcej zabiegów konfiguracji – zamówiła Polska. Pierwsze maszyny z tego pakietu dotrą nad Wisłę za kilka tygodni, generalne kontrakt ma zostać zrealizowany do końca 2026 roku. Równolegle amerykańska fabryka będzie pracować nad zamówieniem z Australii (75 wozów), no i nade wszystko nad zleceniami na rzecz sił zbrojnych USA.

Gdzie tu „wcisnąć udrażnianie” Abramsów na potrzeby armii ukraińskiej, w liczbie, która nie byłaby symboliczna i dawała szansę na przełom na froncie? Ano właśnie…

Podwojenie mocy produkcyjnych rozwiązałoby problem, ale Amerykanie na razie tego nie przewidują. A i tak proces przygotowania i rozbudowy zaplecza technicznego zająłby co najmniej kilkanaście miesięcy.

A te same uwarunkowania cyklu produkcyjnego i modernizacyjnego dotyczą także innej „super broni” (której obecność w większej liczbie znacząco poprawiłaby możliwości Ukrainy) – samolotów F-16. Ich też „stoi na pustyni” mnóstwo, ale co z tego, skoro żaden nie nadaje się do natychmiastowego wdrożenia do służby? A w tym przypadku mamy jeszcze dodatkowy kłopot w postaci długotrwałego szkolenia personelu – tak latającego, jak i technicznego.

Do czego zmierzam? Ano do tego, że żadna wolta w USA nie przełoży się na gwałtowny wzrost pomocy. Decyzje, by zapewnić Ukrainie dostęp do dużej liczby „poważnego” uzbrojenia należało podejmować w 2022 i 2023 roku. Ten czas, niestety, zmarnowano.

A więc cudu nie będzie, nawet jeśli w Ameryce nowego/starego prezydenta zechcą „mocniej wejść w temat Ukrainy”.

Ale pewnie nie zechcą i w najlepszym razie utrzymane zostaną realia kroplówki.

Które i tak – w połączeniu z ukraińską determinacją – są dla rosjan zabójcze, dodam na pocieszenie. Spójrzmy na zestawienie z załączonej grafiki. Udokumentowane rosyjskie straty sprzętowe za październik br. to m.in. 78 czołgów i 276 wozów bojowych. A mowa o wizualnie potwierdzonych ubytkach, realne są bez wątpienia większe (nie każdy spalony czołg został sfotografowany/ujęty w materiale filmowym, do którego dostęp mają niezależni analitycy, w tym przypadku z projektu WarSpotting.net). No i te październikowe straty nie są wyjątkowe – nieznacznie odbiegają od statystyk z wcześniejszych miesięcy. Co przywodzi do wniosku, że roczna produkcja rosyjskiego przemysłu (200 czołgów i około 500 wozów) nie starcza nawet na kwartał działań wojennych przy ich obecnej intensywności. A „renta po ZSRR” topnieje – większość magazynów z sowieckimi czołgami świeci dziś pustkami. Warto, by kolejny amerykański prezydent miał świadomość tej i rozlicznych innych rosyjskich słabości. Byłoby wyjątkową przewrotnością i złośliwością losu przymuszać Ukrainę, by poddała się woli tak poharatanego przeciwnika…

Dziękuję za lekturę! I zapewniam Was, że niezależnie od wyniku wyborów – i tego, jak wpłyną na sytuację Ukrainy – będę kontynuował mój raport. Tak długo, jak długo będziecie nim zainteresowani. Co wymaga Waszego wsparcia, o które niezmiennie proszę – stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi i Arkowi Drygasowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze i Marcinowi Barszczewskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Wojtkowi Leśniakowi, Konradowi Rutkowskiemu, Euzebiuszowi Wąskiemu i Jakubowi Łysiakowi.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

(Naj)lepsze

26 sierpnia, podczas misji bojowej, rozbił się pierwszy ukraiński F-16. Maszyny nie zestrzelili rosjanie, mało realne jest, by pułkownik Ołeksij Mes padł śmiertelną ofiarą „friendly fire”. Śledztwo trwa, źródła mówią o dwóch najbardziej prawdopodobnych przyczynach: błędzie pilota lub usterce samolotu. Niezależnie od okoliczności katastrofy, wielu obserwatorów przecierało oczy ze zdumienia. F-16 to topowa zachodnia broń – nie jest niezniszczalna, ale poziomem niezawodności bije rosyjskie odpowiedniki na głowę. Tymczasem – jak gorzko skomentował jeden z analityków – „tak szybko to poszło…”

Ta historia i reakcje na nią dobrze ilustrują zjawisko nierealistycznych oczekiwań wobec wyprodukowanej na Zachodzie broni. Ulegają mu „zwykli zjadacze chleba”, ale i pośród fachowców zdarzają się nadmierni optymiści.

Przekonanie, że zachodnie m u s i być najlepsze, ma realne podstawy. Jakość wykonania, poziom zaawansowania technologicznego czy kultura techniczna obsługi – wszystkie te czynniki (i wiele innych) przekładają się na trwałość i efektywność mocno kontrastujące z bylejakością radzieckiej i rosyjskiej produkcji seryjnej. Wojna w Ukrainie obnaża to po całości.

Ale z działań na Wschodzie wyłania się też obraz rozmaitych słabości zachodnich systemów.

—–

Rok 2023 zaczął się dla armii rosyjskiej fatalnie. Tuż po północy kilka rakiet Himars uderzyło w zajmowany przez nią kompleks szkolny w poddonieckiej Makiejewce. Wedle ostrożnych szacunków zginęło i rannych zostało 400 żołnierzy. O konflikcie w Ukrainie mówi się, że potwierdził dominację artylerii jako „boga wojny”. Ale i pokazał, że „bogiem bogów” jest wysokoprecyzyjna artyleria dalekonośna, głównie rakietowa. Trudno z tym dyskutować, gdy pojedynczy atak eliminuje z walki ekwiwalent batalionu, a dokładność uderzenia sprawia, że zniszczeniu ulega jedynie przejęty przez wojsko obiekt, nie zaś cały kwartał z zamieszkującymi go cywilami.

To Himarsy odpowiadały za zawał rosyjskiej logistyki, który nastąpił latem 2022 roku. Ich zasięg (w udostępnionej wówczas wersji dochodzący do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który – przybierając postać panicznych ucieczek całych oddziałów – przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Tak oto pojedynczy system broni – i nieliczny, wszak Ukraińcy mieli wtedy raptem kilkanaście wyrzutni i kilkaset rakiet – doprowadził do przełomu na froncie.

Ale nic nie trwa wiecznie. Himarsy wykorzystują system GPS, który rosjanie nauczyli się zakłócać. Początkowo szło im niemrawo – oślepiali jedną na dziesięć rakiet (kolejną, bywało że dwie, strącali przy użyciu kinetycznych zestawów przeciwlotniczych), z czasem jednak proporcje się odwróciły – i tylko nieliczne miotane przez Ukraińców pociski osiągały cele.

W następnych miesiącach strony prześcigały się w kolejnych udoskonaleniach swoich tarcz i mieczy – obecnie skuteczność Himarsów utrzymuje się na poziomie 40 proc., w przypadku pocisków ATACMS (o zasięgu 160-300 km), powyżej 50 proc. To sporo, ale weźmy pod uwagę, że pojedyncza rakieta kosztuje więcej niż 100 tys. dol., ta z „długim lontem” nawet półtora miliona. Co ujawnia podstawową wadę zachodniego uzbrojenia – jego koszmarnie wysoką cenę.

—–

W Ukrainie obie strony masowo wykorzystują armaty, holowane i samobieżne. Więcej mają ich rosjanie, więc strzelają gęściej, ale efektywność ich ognia pozostaje jednostkowo niższa. Używane przez Ukraińców zachodnie działa są lepsze od rosyjskich/sowieckich za sprawą większej donośności (o kilka-kilkanaście kilometrów). O ich klasie decydują również lepsze „oczy” (radary pola walki, choć ten efekt rosjanie niwelują przy użyciu dronów), „inteligentna” samonaprowadzająca się amunicja (jak pociski Excalibur [1]) oraz wyższa mobilność/manewrowość (amerykańskie haubice M777 – jakkolwiek „tradycyjne”, bo holowane – są zarazem wyjątkowo lekkie, co umożliwia ich szybkie dyslokowanie). Istotny jest także poziom wykonania, jakości obróbki hutniczej. Do rosjan już wiosną 2022 roku dotarło, że lufy ich armat nad wyraz często się rozrywają. Nic zaskakującego przy nadmiernej eksploatacji, ale artylerzystom putina „kwitły” całkiem świeże „rury”.

Ale problem z lufami objawił się również i po ukraińskiej stronie – i nie dotyczył tylko poradzieckich systemów. Niemiecka armatohaubica samobieżna PzH 2000 – uchodząca za najdoskonalszą broń tej klasy – okazała się niegotowa do wojny o wysokiej intensywności. Normy strzeleckie (100 strzałów na dobę) dalece niewystarczające, a cała konstrukcja wozu nazbyt delikatna jak na warunki frontowej eksploatacji. Z wieloma problemami do tej pory się uporano, lecz i tak odsetek sprawnych PzH 2000 pozostaje niski i nie przekracza 30 proc. Gwoli rzetelności warto dodać, że powodem takiego stanu rzeczy jest też niemożność pełnego serwisowania sprzętu w Ukrainie. Armatohaubice przechodzą przeglądy i naprawy w krajach ościennych, co znacznie wydłuża okres ich bojowej absencji.

W tej kategorii artylerii Ukraińcy dysponują także polskimi Krabami – i one ujawniły podobną słabość w zderzeniu z realiami frontu wschodniego. Swego czasu mogliśmy obejrzeć film nagrany przez ukraińskich żołnierzy, z poważnie uszkodzonym Krabem w roli głównej. Powodem wybuchu i pożaru była nadmierna szybkostrzelność. Polska konstrukcja może wystrzelić sześć pocisków na minutę – i tak przez trzy kolejne minuty; potem lufa musi wystygnąć. Gdy Ukraińcy próbowali normę podkręcić, wydarzyła się tragedia.

Oczywiście do podbijania normy wcale nie musiałoby dojść. Wystarczyłoby odpowiednie nasycenie sprzętem, ale ten nie dość, że drogi, to jeszcze – i tu kolejna słabość – jest go mało. Co z kolei wynika z poziomu skomplikowania produkcji, nade wszystko zaś jest pochodną kondycji zachodniego przemysłu zbrojeniowego. Nowoczesnego jeśli idzie o linie produkcyjne i wyroby oraz manufakturowego w skali.

—–

Wraz z początkiem pełnoskalowej wojny w Ukrainie w sieci pojawiło się mnóstwo filmików dokumentujących ostatnie chwile rosyjskich czołgów. Masowo niszczonych przy użyciu wyrzutni przeciwpancernych, które Zachód, w dużych ilościach, wysłał do Ukrainy tuż przed agresją. Większość tych materiałów wyglądała podobnie – oglądaliśmy wystrzał, uderzenie pocisku w czołg, po czym następowała spektakularna eksplozja wtórna zgromadzonej w pojeździe amunicji. Potężna wieża wylatywała w powietrze, zwykle lądując kilkadziesiąt metrów dalej. Z wnętrza kadłuba wydobywał się ogień, dym; jeśli ktokolwiek uchodził z tego piekła żywy, mógł mówić o wielkim szczęściu. Czołgi T-72 w wersjach B3/B3M to przykład solidnie zmodernizowanej broni wywodzącej się z lat 70. A i tak okazały się „trumnami na gąsienicach”.

Dla porządku dodajmy, że rosjanie dysponują podobnymi systemami przeciwpancernymi i zagłada ukraińskich czołgów (też przecież głównie radzieckiej proweniencji) wyglądała tak samo.

Dlaczego o tym wspominam? Kilkanaście dni temu Andrzej Duda potwierdził, że Polska przekazała Ukrainie 400 czołgów, w miażdżącej większości wyprodukowanych na sowieckiej licencji T-72 oraz ich unowocześnionej wersji PT-91 Twardy. Nad Dniepr wysłaliśmy też kilkanaście poniemieckich Leopardów 2. W sumie Ukraina dostała około 70 „leosi”, co wraz z brytyjskimi Challengerami i amerykańskimi Abramsami daje ponad setkę zachodnich czołgów (innych niż przestarzałe Leopardy 1). Mimo iż natowskie konstrukcje pod wieloma względami przewyższają maszyny z rodziny T, to nasze „teciaki” okazały się istotniejszym wsparciem. Ukraińcy nie musieli się ich uczyć, mają dla nich wypracowane taktyki, zaplecze logistyczno-techniczne, zapas amunicji. Jak mawiają dilerzy, „lejesz pan do baku i jedziesz”. Najlepsze ukraińskie brygady ciężkie nadal wyposażone są w poradzieckie wozy. Ostatnio jedna z nich, użyta w operacji kurskiej, weszła do boju na „naszych” Twardych.

Na wojnie bywa tak, że gorsze znaczy lepsze – warto o tym pamiętać. Warto też wiedzieć, że zachodnie tanki – jak choćby wspomniane Abramsy – mierzą się w Ukrainie z nieznanymi wcześniej wyzwaniami. Nie przewidziano ich do walki z rojami dronów, nie wyposażono w odpowiednie zabezpieczenia. Naprędce wdrażane konstrukcje (jak popularne „daszki”) czasem zawodzą – stąd kilka potwierdzonych strat maszyn zza oceanu. Z egzemplarzami wysłanymi do Ukrainy jest dodatkowy problem (a właściwie dwa – podobnie jak w przypadku armatohaubic, ich również jest za mało). Ukraińskie Abramsy nie posiadają aktywnych systemów obrony (zakłócających wrogie układy celownicze lub niszczących nadlatujące pociski). Wytrzebione z tego atutu – by „super-technika” nie wpadła w ręce rosjan – mocno oddalają się od wzorca „najlepszych czołgów świata”.

[1] Excalibury też cechuje zmienna efektywność, bo i je udaje się rosjanom zakłócać. Był moment – wiosną tego roku – że do celu nie dolatywało 9 na 10 pocisków. Nie znam obecnych współczynników, ale muszą być znacząco lepsze/poprawione; dość powiedzieć, że w ostatnich dniach sierpnia władze USA zgodziły się na sprzedaż kilkuset pocisków Danii – a Kopenhaga nie kupowałaby bubli.

Nz. Ukraiński Abrams z miejscowymi udoskonaleniami – „daszkiem” i pancerzem reaktywnym/fot. ZSU

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Anachroniczne?

„Zrobili to!”, tak branża dziennikarsko-militarna skomentowała zapobiegliwość ukraińskich zbrojmistrzów. O co chodzi? Gdy na Wschód trafiły pierwsze zachodnie czołgi, miejscowi zaczęli doposażać je w pancerz reaktywny. Do tej pory takim przeróbkom poddawano Leopardy 2, Challengery i Abramsy. Przed kilkoma dniami pojawiły się zdjęcia dowodzące, że „ukostkowione” zostały także najstarsze z dostarczonych Ukraińcom tanków – Leopardy 1. Do wzmocnienia pancerza użyto radzieckiego systemu Kontakt-1 – i tym sposobem leciwe zimnowojenne technologie Zachodu i Wschodu „zeszły się” w jednym miejscu.

W tym konkretnym przypadku celem zejścia była – umownie rzecz ujmując – współpraca. Co do zasady jednak broń pamiętająca czasy słusznie minione w Ukrainie wykorzystywana jest zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem – ta zachodnia ma niszczyć wschodnią i na odwrót. Konflikt na Wschodzie daje nam zatem pewne wyobrażenia o tym, jak mogłaby wyglądać gorąca faza zimnej wojny, odbywająca się z wykorzystaniem dostępnego wówczas, a dziś już „emeryckiego” uzbrojenia. Dość napisać, że Leopardy 1 weszły do służby w Bundeswehrze w 1965 roku, a Kontakt-1 znalazł się na uzbrojeniu armii sowieckiej 18 lat później.

A przecież wojna w Ukrainie, przynajmniej z rosyjskiej strony, miała być „konfliktem XXI wieku”. Takie zapowiedzi serwowała nam kremlowska propaganda, tego też my jako Zachód bardzo się obawialiśmy. Tymczasem już pierwsze godziny zmagań dowiodły, że jest inaczej. Że armia rosyjska jest, najogólniej rzecz ujmując, mocno zapóźniona technologicznie.

Nie czas wymieniać wszystkie powody tego zapóźnienia, dość zauważyć, że jednym z najistotniejszych jest potężna korupcja trawiąca rosję. Fakt, iż gigantyczne pieniądze – formalnie przeznaczone na rozwój i modernizację wojska – w praktyce trafiały na prywatne konta, zwykle poza granicami federacji. Kradli generałowie, dyrektorzy fabryk, w mniejszym zakresie, ale za to liczniej okradali armię niżsi rangą wojskowi i pracownicy przemysłu. Nade wszystko jednak kradli oligarchowie. W efekcie superjachty i superlimuzyny „nowych ruskich” prezentowały wyśrubowane standardy XXI wieku, podczas gdy okręty i czołgi „drugiej armii świata” pozostały w mrokach zimnej wojny. Gdzie w większości tkwią do dziś.

Po drugiej stronie nie jest inaczej. Trawiona równie potężną korupcją, w dodatku wyzbyta imperialnych sentymentów Ukraina, też miała armię w istotnej mierze anachroniczną – z tą różnicą, że nikt nie budował wokół niej żadnych złudzeń. Przez lata mówiło się nad Dnieprem, że łatwiej znaleźć ukraiński czołg „na chodzie” gdzieś w Afryce – gdzie trafił w niejasnych okolicznościach, wyeksportowany przez bóg wie jaką biznesową-wojskową sitwę – niż na tamtejszych poligonach czy w koszarach. To daleko od Europy – przewidywano – miał dokończy żywota zimnowojenny arsenał. Rosyjskie zagrożenie zmusiło Ukraińców do zajęcia się na poważnie sprawami obronności, ale wobec mizerii finansowej państwa i tak bazą pozostawał poradziecki sprzęt, z którym kraj wszedł do pełnoskalowej wojny.

I który nadal stanowi istotną część wyposażenia ZSU. Wspartych zachodnim sprzętem, ale znów – choć wyspowo są to bardzo nowoczesne systemy – to jednak w miażdżącej większości mówimy o broni jeśli nie fizycznie, to przynajmniej koncepcyjnie zimnowojennej. Na szczęście dla Ukraińców, znacznie lepiej wykonanej, zaprojektowanej, dotąd eksploatowanej w warunkach wyższej niż na Wschodzie kultury technicznej.

Można się zżymać, że Zachód nie dzieli się tym co najlepsze, ale nie zapominajmy, że najnowsze oznacza również najdroższe. A koszty to nie wszystko, są jeszcze kwestie polityczne. Dziś jest już oczywiste, że mocarstwom wspierającym Ukrainę nie zależy na definitywnym pokonaniu rosji, bo to wiązałoby się z ryzykiem zamętu w kraju dysponującym największą liczbę głowic jądrowych. Kijów ma nie przegrać, Ukraina przetrwać – pod takie cele konstruowana jest pomoc wojskowa. Ograniczona także ryzykiem wycieku tajemnic technicznych, gdyby jakieś systemy wpadły w ręce rosjan. Odrębna kwestia to ukraińskie możliwości absorpcji zachodnich technologii wojskowych. Czym jest pośpieszne doszkalanie przekonaliśmy się na Zaporożu późną wiosną zeszłego roku, gdy ukraińska armia użyła Leopardów 2 w iście sowiecki sposób.

Konkludując, westernizacja ukraińskiej armii to konieczność – by uzupełnić jej straty i dać przewagi jakościowe. Ale westernizacja w oparciu o najnowsze systemy uzbrojenia to pieśń przyszłości. Na razie muszą Ukraińcom wystarczyć zimnowojenne lufy (szerzej piszę o tym w felietonie dla „Polski Zbrojnej”, oto link do tego materiału).

—–

Pozostając przy kwestii anachroniczności – na takie miano zasługuje rzekomo rządowy program „Tarcza Wschód”, przewidujący budowę umocnień i przeszkód terenowych przy granicy polsko-rosyjskiej i polsko-białoruskiej. „No bo kto dziś buduje fortyfikacje?” i „kogo zatrzymają bagna czy mokradła?”, pytają pseudoeksperci. Co znamienne, jednego z takich „speców od wszystkiego” – szydzącego z idei zapór naturalnych, sugerującego sadzenie w ich miejsce pokrzyw i barszczu Sosnowskiego – z radością zacytował na Twitterze zdrajca Tomasz Szmytd. I generalnie za deprecjonowanie „Tarczy…” wzięły się media o mniej lub bardziej jawnym, prorosyjskim nastawieniu. Dlaczego?

Pamiętacie, jak w kwietniu 2022 roku – podczas bitwy o Donbas – rosjanie usiłowali przeprawić się przez Doniec w okolicach Iziumu? Koryta najwyraźniej nie dało się pokonać po dnie, więc moskale zasypali bród wielkogabarytowymi śmieciami. I to po nich, zamiast po mobilnym moście, przejeżdżały czołgi; nie wszystkie, bo część utonęła. Wiele innych rozbebeszyły drony i artyleria przy podejściu do przeprawy, która nie miała należytego zabezpieczenia przeciwlotniczego. A był to manewr w wykonaniu elitarnej 4 Kantemirowskiej Dywizji Pancernej, znanej m.in. z moskiewskich parad, gdzie prezentowała to, co w rosyjskich wojskach lądowych najlepsze.

Wojna w Ukrainie jasno pokazała, że rzeki, których koryto ma więcej niż 50 metrów szerokości, stanowią dla rosjan koszmarne wyzwanie logistyczne. Zmagania na Wschodzie dowiodły, że rasputica – dwa razy do roku zmieniająca rozległe obszary Ukrainy w rozlewiska i mokradła – potrafi zatrzymać front. Że ogromne obszary leśne i bagna istotnie przyczyniają się do ochrony ukraińskiej stolicy. Że nawet zwykły las – jak choćby ten wokół Kreminnej – odpowiednio obsadzony stanowiskami obronnymi już niemal drugi rok stanowi rubież nie do przejścia.

Ten konflikt sfalsyfikował założenie o przestarzałości fortyfikacji – dość wspomnieć dwuletnią (w realiach wojny pełnoskalowej, faktycznie zaś dziesięcioletnią) epopeję znaną jako bitwa o Awdijiwkę. Sami rosjanie – na Zaporożu – udowodnili niezwykłą przydatność nowoczesnych umocnień i rozległych pól minowych.

Zatem „Tarcza…” to sensowny pomysł, żaden anachronizm, zwłaszcza wobec takiego przeciwnika jak rosja. Bylebyśmy zrealizowali ów projekt sensownie. Czyli jak? Odpowiedź przynosi stanowisko Komitetu Biologii Środowiskowej i Ewolucyjnej PAN, załączone jako ilustracja do tekstu (dołączam również link).

Tylko po co nam „Tarcza…”, skoro prawdopodobieństwo wojny z rosją jest nikłe (o czym przekonuję Was od wielu miesięcy)? Pozwólcie, że znów sięgnę do pewnej analogii. Otóż z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się, zbrojenie, fortyfikowanie.

Szczególnie że rosyjskie elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Trzeba więc założyć, że rosjanie będą szukać swojej szansy. Presją dyplomatyczną, ekonomiczną (surowcową) i militarną (poniżej progu wojny) dążyć do osłabienia sojuszniczych więzi, wyizolować ze wspólnoty pojedyncze państwa – by później z „samotnikami” – jeden na jednego – próbować się rozprawić.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Lyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi,   Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Michałowi Baszyńskiemu, Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Michałowi Wacławowi, Kasi Byłów, Czytelnikowi o nicku Praca mgr, Łukaszowi Podsiadle, Marcinowi Kotarskiemu (za „wiadro kawy”!) i Pawłowi Drozdowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Wyzwanie

Z buńczucznych zapowiedzi dmitra miedwiediewa wynikało, że do końca roku przemysł dostarczy armii rosyjskiej 1800 czołgów. Przy czym były prezydent federacji mówił o maszynach wyprodukowanych, sugerując, że będą to czołgi fabrycznie nowe. Co było oczywistym kłamstwem, de facto bowiem chodziło o tanki remontowane, doposażane, objęte ograniczonymi modyfikacjami i modernizacjami. Owszem więc, mające jakąś część nowych podzespołów, ale co do zasady wyciągane z magazynów długotrwałego składowania, liczące sobie od kilkunastu do kilkudziesięciu lat.

Rok się kończy, warto zatem przyjrzeć się wynikom zbrojeniówki na „pancernym odcinku”. Z dwóch zakładów produkcyjnych i jednego remontowego wojsko otrzymało do końca listopada 500 maszyn. Kolejne 100 trafi do jednostek przed początkiem nowego roku. Nie 1800 a 600 oznacza wykonanie planu w jednej trzeciej. Warto przy tym zauważyć, że fabryki mają moce o kilkanaście procent większe, ale zmagają się ze zjawiskiem wąskiego gardła. Dotyczy ono na przykład armatnich luf, bez wymiany których trudno mówić o przywróceniu wartości bojowej do w miarę przyzwoitych standardów. Ponoć w ciągu kilku miesięcy problem ma zostać rozwiązany, ale to wciąż nie będzie oznaczało „produkcji” na poziomie 1800 maszyn rocznie.

Co więcej, 250 z tych 600 maszyn to stareńkie T-62, w realiach tej wojny nie zasługujące na miano czołgu, a co najwyżej wozu wsparcia ogniowego. Pozostałe 350 sztuk to w głównej mierze przyzwoite T-90M i T-72B3M.

Szału nie ma, można by rzec, ale…

Ale Zachód dostarczył Ukrainie w 2023 roku zaledwie 200 czołgów. Mniej niż setkę Leopardów 2 i Abramsów, znacząco przewyższających rosyjskie wozy, i 50 maszyn PT-91 Twardy/T-72 z Polski i Czech (w tym ostatnim przypadku dostawę finansowały inne kraje, Czesi dawali własny sprzęt i przeprowadzali remonty). Czyli tylko 150 czołgów co się zowie, bo resztę stanowią Leopardy 1, o statusie podobnym do rosyjskich T-62.

Do czego zmierzam? W zeszłym tygodniu udzieliłem „Krytyce Politycznej” wywiadu na temat perspektyw rosyjsko-ukraińskiej wojny (i nie tylko). Nie wszyscy czytali, więc pozwolę sobie na rekapitulację fragmentu. Otóż Pentagon nie kłamie, mówiąc, że sporo magazynów podręcznych już wyczyszczono, ale nie zmienia to faktu, że Amerykanie mają mnóstwo zakonserwowanego sprzętu. A choćby czołgi Abrams. Dotąd przekazano Ukrainie 31 sztuk, nieoficjalnie mówi się, że będzie dwa razy tyle; tak czy inaczej za mało. Tymczasem zakonserwowanych Abramsów Amerykanie mają tysiące, a wysłanie 400–500 dramatycznie zmieniłoby relację sił w Ukrainie. Oczywiście, przywrócenie ich do służby to czas i pieniądze, ale biorąc pod uwagę jakość amerykańskich maszyn w zestawieniu z postsowieckimi/rosyjskimi, nie musiałby to być proces symetrycznie równoległy. Dwie setki Abramsów rocznie spokojnie niwelowałyby rosyjskie trzy-czterokrotnie większe dostawy.

Do brzegu – będę to powtarzał przy każdej nadarzającej się okazji – pokonanie rosji przy chęci i zaangażowaniu Ukraińców, byłoby dla Stanów Zjednoczonych niespecjalnie wymagającym wyzwaniem. Pod warunkiem, że nie zabraknie politycznej woli.

Ps. Pod koniec ubiegłego tygodnia rosjanie pod Awdijiwką zastrzelili dwóch poddających się ukraińskich żołnierzy, którym wcześniej skończyła się amunicja. Incydent nagrał dron, filmik rozszedł się po sieci. W weekend zajęta przez rosjan pozycja została odbita przez ZSU, obsadzający okop żołdacy putina zginęli w walce. Można powiedzieć, że spotkała ich zasłużona kara.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Kacprowi Myśliborskiemu, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Piotrowi Kmiecikowi, Tomaszowi Szewcowi, Konradowi Kuleszy i Wiktorowi Łonasze (za „wiadro kawy”!).

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Wieża zniszczonego w pierwszym roku zmagań na Donbasie czołgu/fot. Darek Prosiński

WR(z)E?

W miniony weekend spore poruszenie w środowisku eksperckim – ale i pośród zwykłych obserwatorów wojny w Ukrainie – wywołały dwa zdjęcia opublikowane przez ukraińską armię. Przedstawiały one czołg typu Abrams, operujący – jak wynikało z udostępnionych informacji – w pobliżu linii frontu. Miejsce wykonania fotografii – a wedle załączonego opisu miała to być charkowszczyzna – stało się przyczynkiem do dyskusji o planach zarówno ukraińskiego, jak i rosyjskiego dowództwa. Dyskusji toczonej w oparciu o przekonanie, że jeśli gdzieś pojawiły się Abramsy, to wkrótce „coś się tam wydarzy, zapewne ważnego”.

Północno-wschodni odcinek ukraińsko-rosyjskiego frontu nie jest w ostatnim czasie terenem szczególnie zażartych walk. Po co zatem wysyłać tam najlepsze w arsenale ukraińskiej armii czołgi? Siły Zbrojne Ukrainy oficjalnie otrzymały od USA 31 Abramsów (dla jednego batalionu wedle tamtejszych standardów). Z nieoficjalnych informacji wynika, że ta liczba może być dwa razy większa, nie znamy też treści amerykańskich deklaracji dotyczących uzupełniania nieuniknionych strat w sprzęcie. Tak czy inaczej, Abramsów w ZSU nie ma za wiele, co oznacza m.in., że ich bojowy chrzest na tej wojnie musi zostać starannie przygotowany, ewentualnie być reakcją na naprawdę poważne zagrożenie.

Owa staranność jest o tyle istotna, że debiut innych zachodnich czołgów – niemieckich Leopardów – wypadł fatalnie. Na Zaporożu wozy z niedouczonymi załogami rzucono na silnie zaminowane tereny, bez należytego wsparcia. Zemścił się wówczas m.in. brak dostatecznej liczby trałów, co skutkowało obrazkami płonących Leopardów. Ostatecznie zniszczeniu nie uległa duża liczba czołgów, ale efekt propagandowy był dramatycznie demoralizujący. Mniejsza o rosyjską pewność, że mogą zagraniczne „cuda techniki” niszczyć – dużo gorszy był sceptycyzm zachodnich polityków i opinii publicznych co do kompetencji ukraińskich żołnierzy i dowódców. „Przekazujemy im kosztowny sprzęt, a oni chyba nie potrafią go właściwie użyć” – oto sedno tych wątpliwości. Generalne niepowodzenie zaporoskiej kontrofensywy tylko je wzmogły.

„Staranne przygotowanie” sugeruje nam w pierwszej kolejności działania zaczepne. Wydaje się jednak, że nawet w lokalnej skali są one obecnie poza możliwościami armii ukraińskiej. Samymi czołgami ataków przeprowadzić się nie da, a w walkach na Zaporożu ZSU mocno wyczerpały zapasy amunicji artyleryjskiej. A zatem chodzi o przygotowania natury defensywnej, z rolą przewidzianą dla Abramsów? Czołgi co do zasady są bronią ofensywną, ale należy pamiętać, że lokalne kontrataki to element dobrze prowadzonej obrony. No i nie możemy zapomnieć o pochodzeniu amerykańskiej konstrukcji. To „dziecko zimnej wojny” (we współczesnej wersji rzecz jasna unowocześnione), zaprojektowane do masowego zwalczania sowieckich czołgów sunących po europejskich równinach. Dotychczasowe doświadczenia z użycia Abramsów przeciwko wozom radzieckiej proweniencji pokazują, że amerykańskie maszyny znakomicie wywiązują się z powinności bezwzględnego egzekutora.

Czyżby więc to rosjanie szykowali coś dużego? Coś, z czego zdaje sobie sprawę ukraińskie dowództwo? Przepowiednie dotyczące uderzenia w okolicach Charkowa – czy to z okupowanej ługańszczyzny czy poprzez ponowne otwarcie frontu na północy Ukrainy – pojawiają się regularnie. Zimą i wiosną tego roku przewidywano wejście do akcji 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej, odbudowanej po wcześniejszych krwawych zmaganiach. Wedle rozmaitych scenariuszy, jej 700 czołgów i półtora tysiąca transporterów opancerzonych ruszyłoby na Charków czy wręcz na Kijów. W innej opcji owa pancerna pięść zostawiłaby miasta i skoncentrowanym uderzeniem na południe zmusiła Ukraińców do opuszczenia pozycji w Donbasie, w reakcji na możliwe okrążenie. Tymczasem szczytem rosyjskich możliwości okazało się zajęcie Bachmutu. Skąd więc przypuszczenia, że tym razem rosjanie mogą zagrać o większą stawkę?

Przemawiają za tym dwie przesłanki. Po pierwsze, jeśli zsumujemy wyniki częściowej mobilizacji z jesieni ub.r., rutynowych poborów (wiosennego i jesiennego) oraz bieżącej rekrutacji, po uwzględnieniu dotychczasowych strat wyjdzie nam, że rosyjskie wojska lądowe mogą mieć w odwodach poza Ukrainą nawet 100 tys. żołnierzy. Jeśli są odpowiednio wyposażeni, mówimy o znacznym potencjale ofensywnym. A czy są? Jednostki bezpośrednio zaangażowane w walki już od wielu miesięcy działają w realiach sprzętowych niedoborów. Brakuje 40, a niekiedy nawet 60 proc. etatowych czołgów, wozów bojowych czy armat. Stoi to w sprzeczności z doniesieniami rosyjskiej propagandy, sugerującej, że baza przemysłowo-remontowa działa pełną parą, dając wojsku wszystko, co niezbędne. Z dużym prawdopodobieństwem jest to „pic na wodę”, ale może też być tak, że ów sprzęt jednak powstaje/uzdatnia się go do użycia po wyjęciu z magazynów. Frontowcy go nie dostają, bo dowództwo chomikuje czołgi i całą resztę dla potrzeb dużej ofensywy.

Po drugie, moskale już od kilku tygodni zostawiają szereg śladów sugerujących, że rozmieścili przy północnej granicy Ukrainy znaczny komponent przeznaczony do walki radiowo-elektronicznej (WRE). Mam tu na myśli szereg urządzeń służących do zakłócania pracy satelitów, dronów, precyzyjnej amunicji, łączności, pomocnych nie tylko w fizycznym niszczeniu potencjału przeciwnika, ale i przy maskowaniu ruchów własnych wojsk. I oczywiście, takie działania mogą być elementem „maskirówki” (dezinformacji), ale w tej chwili za mało wiemy, by wykluczyć, że są to realne przygotowania.

Ps. Wczoraj w Ukrainie poległ kolejny rosyjski generał – władimir zawadzki. Formalnie zastępca dowódcy 14. Korpusu Armijnego, faktycznie – zwłaszcza w sytuacjach bojowych – jego rzeczywisty dowódca. Niezły rzemieślnik, więc śmierć zawadzkiego jest dla Ukraińców dobrą wiadomością. Wóz generała najechał na minę, oficer zginął na miejscu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraiński Abrams w pobliżu linii frontu (jedna z dwóch ujawnionych fotografii)/fot. ZSU