„Bajka”

– Niech żyją święte Niemcy! – krzyknął pułkownik Claus von Stauffenberg. Zaraz potem dosięgły go kule plutonu egzekucyjnego i niedoszły zabójca Hitlera wyzionął ducha. Scenę tę odegrano w hollywoodzkiej superprodukcji „Walkiria” (z 2008 roku), gdzie w rolę niemieckiego oficera wcielił się Tom Cruise. Ależ ściskała ona gardło…

Chcieli czy nie, producenci amerykańskiego hitu oddali hołd czołowemu zamachowcy i całemu środowisku przeciwników niemieckiego wodza. Mit „kryształowego oficera” – i kilka pomniejszych mitów, na przykład ten o „jedynym nieskazitelnym” 9. poczdamskim pułku Wehrmachtu (który po zabiciu Führera miał aresztować przywódców III Rzeszy) – został ponownie zreprodukowany. Kolejne pokolenia poznały historię dzielnych antyhitlerowskich opozycjonistów. Historię ważną dla współczesnych Niemiec, gdzie von Stauffenberg zyskał miano moralnego autorytetu, a pułk reprezentacyjny Bundeswehry kontynuuje tradycje poczdamskiej jednostki.

Rozumiem funkcjonalność tych mitów dla samych Niemców, którzy potrzebowali i nadal potrzebują wiary, że hitlerowskie szaleństwo nie ogarnęło wszystkich, i że byli też „dobrzy Niemcy”.

Byli.

Ale 9. pułk – gdzie faktycznie służyło wielu niemieckich dysydentów – w 1940 roku brał udział w rabunku i deportacji setek tysięcy Polaków w Wielkopolsce i na Kujawach. A von Stauffenberg? Należał do NSDAP, dzielnie bił się za Hitlera, nienawidził Polaków i Żydów, do końca życia pozostając zwolennikiem Wielkich Niemiec. Wielkich kosztem na przykład Polski. Podobnie jak miażdżąca większość konspiratorów, którzy stali za nieudanym puczem z 20 lipca 1944 roku. Idealistów oburzonych ogromem niemieckich zbrodni było pośród nich niewielu, naczelnym motywem działania pozostawało uchronienie czego się da z dotychczasowych niemieckich zdobyczy. Na co miało pozwolić zawarcie separatystycznego pokoju z aliantami zachodnimi, niemożliwe przy żyjącym Hitlerze.

Za to umarł von Stauffenberg.

No więc może i był on (i jego towarzystwo) „lepszym Niemcem”, ale na pewno nie „tym dobrym”.

Jako miłośnik historii II wojny światowej, obejrzałem „Walkirię” w dniu jej polskiej premiery. I jak było do przewidzenia, wyszedłem z kina z ambiwalentnym uczuciem. Pomijam walory artystyczne dzieła („Walkiria” jest świetnie zrobiona); idzie mi o jego wymowę. Bo i chciałoby się tego von Stauffenberga lubić – a choćby i za osobistą odwagę, a na pewno za chęć zgładzenia tyrana – i nie można. Film po prawdzie nie mówi nam za wiele o samym pułkowniku, ale ja przed laty odrobiłem lekcję i wiedziałem, kto zacz. Stanęło więc na tym, że „nie no sorry, to jednak nie jest moja bajka”.

I dokładnie tak samo pomyślałem jakiś czas temu, oglądając dokument pt.: „Nawalny” (wciąż dostępny na kilku platformach). Stworzony z zamysłem utrwalenia mitu bohaterskiego opozycjonisty, który rzucił wyzwanie współczesnemu tyranowi – putinowi.

Rozumiem potrzebę reprodukcji tego mitu na potrzeby nielicznej rosyjskiej opozycji. Rozumiem osoby manifestujące tę potrzebę w Polsce i gdziekolwiek indziej na Zachodzie. Wielu z nas chce wierzyć w istnienie „dobrych ruskich”, co wynika z humanistycznego namysłu, ale i czysto pragmatycznej kalkulacji, że „kiedyś trzeba będzie z kimś tam się dogadać”.

Trzeba-nie trzeba; moim zdaniem wcale nie jest to konieczność. Izolowana i sprowadzona do roli światowego pariasa rosja też jest jakimś wyjściem. Co piszę świadom zła wyrządzanego przez to państwo, ale czemu broń boże nie towarzyszy przekonanie, że nie ma „dobrych ruskich”. Są.

Podrzucę Wam jeden przykład z „Alfabetu…”.

„W lipcu 2022 roku Aleksiej Gorinow usłyszał wyrok siedmiu lat więzienia. To wtedy po raz pierwszy orzeczono karę na podstawie przepisu penalizującego dyskredytację armii rosyjskiej. Na czym konkretnie ów czyn miał polegać? 15 marca 2022 roku, podczas posiedzenia rady dzielnicy Krasnosielskiej w Moskwie, na wniosek Gorinowa ogłoszono minutę ciszy. Tym sposobem miano upamiętnić ofiary agresji na Ukrainę, także te najmłodsze, o losie których wspominał radny. Zdaniem wnioskodawcy wysiłki społeczeństwa obywatelskiego w Rosji powinny być skupione na powstrzymaniu wojny. „Wojny” – właśnie takiego słowa w rozmowie z radną Jeleną Kotionoczkiną użył Gorinow. Członkowie rady z ramienia putinowskiej Jednej Rosji złożyli donos, prokuratura wszczęła śledztwo przeciwko Gorinowowi i Kotionoczkinej. Kobieta zbiegła za granicę, mężczyzna stanął przed sądem. Ten uznał, że Gorinow rozpowszechniał niesprawdzone informacje na temat armii, wykorzystując swoją funkcję, a czynił to z nienawiści (…)”.

No więc jest Aleksiej Gorinow „tym dobrym”.

A jego imiennik Nawalny? Zbyt wiele mam wątpliwości…

Dał się bowiem ów czołowy rosyjski dysydent poznać jako zagorzały nacjonalista i imperialista, który poparł inwazję w Gruzji, zaakceptował aneksję Krymu i twierdził, że jako prezydent federacji nie zwróciłby półwyspu Ukrainie. Co przez lata umykało jego apologetom, widzącym w Nawalnym przede wszystkim antyputinistę, pragnącego zdecydowanej rozprawy z endemiczną korupcją trawiącą rosję (której putin był i uosobieniem, i patronem).

To prawda, pod koniec życia Nawalny potępił rosyjską inwazję na Ukrainę, a w zeszłym roku opublikował 15-punktowy program polityczny, w którym m.in. postulował zwrócenie Krymu Ukrainie i rozliczenie rosyjskiej agresji. Nie wiem, na ile rzeczywista była to przemiana, faktem jest, że demonstrowana przez człowieka, który nie miał już nic do stracenia. Wiedział, że i tak go zabiją, mógł więc głosić cokolwiek, zwłaszcza treści, które cementowałyby jego legendę.

Ale i w sprawach, za które go ceniono, a o których mówił jeszcze na wolności, kryło się zagrożenie dla Polski. Nie wymyślę tu nic nowego, posłużę się więc słowami Witolda Jurasza, świetnie zorientowanego w realiach Wschodu. „Rosja pod rządami Nawalnego miałaby inny, lepszy, image. Lepszy image nacjonalistycznej Rosji to dla Polski zła, a nie dobra wiadomość (…) Rosja pod rządami Nawalnego byłaby mniej skorumpowana. Korupcja osłabia każde państwo. Lepsza słaba nacjonalistyczna Rosja niż silna nacjonalistyczna Rosja”.

Lepsze rozbite hitlerowskie Niemcy, niż Rzesza bez Hitlera, próbująca renegocjacji swojego położenia kosztem sąsiadów. To w takim ujęciu von Stauffenberg i Nawalny są dla mnie rycerzami tej samej sprawy.

Która nie jest i nie będzie „moją bajką”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. filmowy von Stauffenberg (w środku)/fot. materiały dystrybutora

Wakacje…

…od wakacji, czyli kilka krótkich wpisów, które popełniłem na Facebooku podczas urlopu. Załączam dla zachowania ciągłości relacji.

7 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji – i mały ukraiński komentarz.

W piątek Ukraińcom udało się poważnie uszkodzić jeden z rosyjskich okrętów desantowych. Jednostka wymaga bardzo poważnych napraw, niewykluczone, że już nie wróci do służby.

Skarpetkosceptyczni pożal się boże analitycy orzekli, że to sukces co najwyżej propagandowy, bo okręt leciwy (prawda), no i nie zatonął. (Pro)ukraiński internet radował się widokiem holowanego wraku, jakby chodziło o odebranie moskiewskiej flocie czarnomorskiej co najmniej połowy zdolności.

A patrząc na chłodno (z chłodnej, deszczowej i mglistej Małej Fatry)?

Graf. Google Maps

Zacznijmy od uporządkowania faktów. Przed inwazją moskale wzmocnili flotę w obszarze Morza Czarnego i Azowskiego o sześć okrętów desantowych należących do floty bałtyckiej i północnej. Oficjalnie jednostki wpłynęły na czarnomorski akwen z zamiarem wzięcia udziału w ćwiczeniach. Kilkanaście dni później maski spadły, zaczął się pełnoskalowy atak na Ukrainę. Dziś wiemy już, że desantowce planowano wykorzystać do ataku z morza na Odesę. Na skutek wielu czynników – przede wszystkim porażki uderzenia lądowego, które miało wspomóc desant oraz kompromitującej nieudolności marynarki wojennej rosji – okręty desantowe nawet nie zbliżyły się do odeskich wybrzeży.

Stąd opinie, że desantowce okazały się, i nadal są, bezużyteczne. Zatem ich atakowanie nie ma większego sensu.

Idźmy dalej. Ukraińcy od wielu tygodni prowadzą działania w terminologii wojskowej określane mianem izolowania pola walki. A po ludzku rzecz ujmując, odcinają ruskich na południu Ukrainy od stałego zaopatrzenia. Po to uszkodzono most krymski, po to atakowane są przeprawy łączące Krym z okupowaną częścią obwodu chersońskiego. Obecnie rosyjska logistyka jest w sytuacji skazańca, na szyi którego już mocno zacisnęła się pętla. Jeszcze jakoś łapie oddech, jeszcze ma pod nogami stołek, ale ma też atak paniki, za którym stoją realne powody.

Wobec postępującej niewydolności drogi przez Krym, moskalom zostają dwie opcje – przeniesienie ciężaru logistyki na korytarz lądowy, gdzie a. szosy są kiepskie, b. tory znajdują się w zasięgu ukraińskiej artylerii, i/lub wykorzystanie drogi morskiej. Teoretycznie mogą w tym celu użyć trzech portów – w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu. Co zresztą w ograniczony sposób już robią.

A dlaczego w ograniczony? I tu jest pies pogrzebany. Morze Azowskie to płycizna, do wymienionych portów nie wejdą zbyt duże jednostki. Za to uczynią to dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe (w końcu ich zadaniem jest dostarczenie sił inwazyjnych jak najbliżej wybrzeża). Oczywiście użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej pozwolą ruskim na płytki, ale zawsze oddech. Po niechybnym zerwaniu wszystkich przepraw drogowych – do czego ZSU konsekwentnie dąży – byłby to jedyny drożny kanał „oddechowy”.

Który Ukraińcy już teraz zamierzają „zatkać”.

Więc nie, ataki dronów morskich na okręty desantowe nie są „chodzeniem na łatwiznę”. Podobnie jak uderzenia rakietowe na instalacje portowe w Mariupolu czy Berdiańsku służą dalszej izolacji pola walki.

Zatem należy spodziewać się kolejnych takich incydentów. Za powodzenie których rzecz jasna trzymam kciuki.

—–

11 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji, część 2. – i odrobina refleksji po lekturze książki „Barbarossa. Jak Hitler przegrał wojnę” Jonathana Dimbleby’a. Rzecz jasna w ukraińskim kontekście.

Książka Jonathana Dimbleby’a. Skończyłem ją w mało-fatrzańskich okolicznościach przyrody.

Dimbleby należy do grona tych historyków, którzy uważają, że III Rzesza przegrała wojnę już w 1941 roku – mimo gigantycznych zdobyczy terytorialnych na wschodzie i zadaniu armii czerwonej monstrualnych strat w ludziach i sprzęcie. Sama decyzja o wojnie totalnej z sowietami była wyrokiem śmierci dla hitlerowskich Niemiec, niezdolnych do tak wielkiego wysiłku logistycznego; demografia, zasoby gospodarcze oraz przestrzeń na wejście premiowały ZSRR.

Nie zamierzam z tym dyskutować, bo nie taki jest zamysł wpisu (a i autor przekonująco snuje narrację). Pragnę zwrócić uwagę na co innego – na motywację do walki sowieckiego żołnierza. Dramatycznie niską w czerwcu 1941 roku i zdecydowanie wyższą już po kilku miesiącach zmagań. To ona, obok wspomnianych zasobów, ostatecznie zdecydowała o pokonaniu Niemców.

A piszę o tym, bo w publicystyce poświęconej współczesnej armii rosyjskiej często pojawia się argument „odrodzenia” – niczym z czasów wielkiej wojny ojczyźnianej – jakiemu ulega, czy też niebawem ulegnie, żołnierz putina. Który po tym przeobrażeniu będzie już nie do pokonania. Co oczywiste, taki obraz rysuje kremlowska propaganda (w tym jej lokalni przedstawiciele), ale ślady podobnego rozumowania odnajdujemy także w tekstach bynajmniej nie rusko-mirskich autorów. „Bo przecież już raz tak było, bo iwan, bo II wojna”.

Wróćmy zatem do tamtego czasu. Dimbleby wyszczególnia trzy elementy ostatecznie wysokiej motywacji sowieckiego żołnierza. Po pierwsze, świadomość czym jest niemiecka niewola, która dla żołnierzy Stalina oznaczała śmierć przez zagłodzenie, z ran czy wyczerpania. Jako drugą historyk wymienia brutalną opresyjność sowieckiego reżimu – kary śmierci za próby poddania się i dezercje (realizowane przez doraźne sądy i oddziały zaporowe) oraz rozszerzenie odpowiedzialności na rodziny wojskowych (odbieranie świadczeń, infamia). I wreszcie po trzecie, barbarzyński charakter wojny, narzucony przez Niemców, bez litości zabijających ludność cywilną i niszczących wszelką infrastrukturę; czyniących to w apokaliptycznych wymiarach. To wszystko niejako nie pozostawiało wyboru – żołnierz sowiecki, chciał czy nie, musiał walczyć.

A współczesny rosyjski? Czy budowanie analogii historycznej rzeczywiście ma sens?

Otóż nie istnieją obiektywne przesłanki, które pozwalałyby na odwzorowanie jeden do jednego. Niewola nie jest dla rosjan wyrokiem śmierci, ba, w wielu przypadkach oznacza lepsze warunki bytowe, niż zapewnia swoim żołnierzom rosyjska armia. Putinowski system, jakkolwiek opresyjny, nie karze śmiercią za „niegodne żołnierza” postępowanie. Wojna zaś toczy się w Ukrainie, bez szkody dla rosyjskiej ludności cywilnej, z minimalnymi szkodami dla rosyjskiej infrastruktury (choć coraz bardziej dotkliwymi dla kompleksu wojskowo-przemysłowego).

Ale…

Ale kremlowska propaganda rysuje kłamliwy obraz niewoli u Ukraińców, przekonując, że rosjan czeka tam na przykład status dawców narządów. Absurdalne to do spodu, ale – sądząc po stosunkowo małej liczbie poddających się moskali – chyba działa. Prawo przewiduje „zaledwie” 15 lat za oddanie się do niewoli, ale przypadki bandyckich rozliczeń z jeńcami (odzyskanymi po wymianie) – jak wagnerowskie rozwalenie młotem łba jednego z ex-jeńców – stanowią próbę nieformalnego szantażu. W socjologii określa się to mianem „terroru selektywnego”; dotyka on nielicznych, ale stanowi przykład dla całej populacji. I wreszcie ta sama propagandowa machina nieustannie przekonuje, że zasadniczym celem „spec-operacji” jest „wyzwolenie” rosyjskojęzycznych „braci i sióstr”, gnębionych przez ukraiński („nazistowski”!) reżim.

Tylko co z tej rzekomej paraleli wynika? Jedzie iwan do Ukrainy, gdzie strzelają do niego także rosyjskojęzyczni żołnierze ZSU. Owszem, natyka się na zadowolonych z „wyzwolenia” kolaborantów, ale głównie styka się z postawami miejscowych, lokującymi się między obojętnością a otwartą wrogością. Trudno na takiej bazie zbudować patriotyczną motywację. Dużo prościej podważać sens prowadzonych działań.

Zwłaszcza gdy w inny czynnik (nieujęty w rozważaniach Dimbleby’a) – świadomość imperialnej roli rosji – tak łatwo zwątpić. Bo cóż to za imperium, które ma tak fatalnie zorganizowaną armię?

Nie wierzę w „odrodzenie” rosyjskiego żołnierza. Mogłoby ono nastąpić, gdyby Ukraina (i NATO) rzeczywiście fizycznie zagroziła rosji; obce wojska wtargnęłyby na jej terytorium. Ale przecież nikt wjeżdżać im do kurnika nie chce. Nie sądzę, by motywacje rosjan dorównały tym ukraińskim. By walczyć z zaciekłością podobną czy większą niż obrońcy, agresorów musi coś „rozpalać”. Młodych żołnierzy Wehrmachtu niosła nazistowska ideologia, którą przesiąknięci byli do szpiku kości. Kremlowska propaganda staje na głowie, by w podobny sposób zainfekować swoich, ale półtora roku wojny to dość czasu, by na skutek takiej infekcji rusek zaczął „walczyć jak szatan”. Jeśli do tej pory nie zaczął, to już nie zacznie.

—–

12 sierpnia 2023

Wakacje od wakacji, część 3. – naprawdę króciutki komentarz.

Ukraińcy zaatakowali dziś most krymski. W tym celu użyli przestarzałych rakiet S-200 (nie da się wykluczyć, że z zapasu otrzymanego z Polski). „Dwusetka” to pocisk przeciwlotniczy, ale ZSU wykorzystuje przerobione rakiety do ataków ziemia-ziemia.

Skuteczność tego ustrojstwa jest taka-se, zakładam zatem, że Ukraińcy nie liczyli na skuteczne porażenie mostu. O co więc im szło? A najprawdopodobniej o zmuszenie do reakcji rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. By móc rozpoznać na przykład jej rozmieszczenie. Co chyba się udało.

—–

14 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji, cz. 4., ostatnia – i krótki komentarz w temacie parady z okazji święta Wojska Polskiego. Pojawiają się bowiem głosy, że to niepotrzebne, kosztowne, odciągające armię od „prawdziwych” zadań. No i kojarzące się z prężeniem „sztucznie nadmuchanych” muskułów.

Nie znam bieżących badań opinii publicznej, poświęconych percepcji parady. Historycznie patrząc, tego rodzaju aktywność wojska bardzo się Polakom podobała. Znam mnóstwo osób, które jechały setki kilometrów, by oglądać przemarsze w stolicy, organizowane w ostatnich latach. Potężne tłumy gapiów – nie tylko na paradach, ale na wszelkiej maści wojskowych piknikach – również potwierdzają moją socjologiczną intuicję – że naród takiego kontaktu z wojskiem potrzebuje.

A armia jest od tego, by narodowi służyć.

Kilka dni bez poligonu – za to na ćwiczeniu defilady – na obniżenie zdolności wojska nie wpłynie. Może ją za to podnieść, bo pamiętajmy, że mamy armię ochotniczą, która musi nieustannie i na bieżąco przyciągać nowe kadry. W tym kontekście wojsko jest jak każdy pracodawca – opinia i oferowane warunki nie załatwiają w pełni sprawy; czasem trzeba sięgnąć po kampanie promocyjne. Publiczne pochwalenie się własnymi atutami – w tym przypadku nowoczesnym sprzętem – jest właśnie taką kampanią.

Oczywiście, zawsze można przyjąć postawę naiwnie pacyfistyczną i uznać, że świat bez wojen i wojska byłby lepszy. Ano byłby, gdyby wszyscy tak sądzili. Nie sądzą, co sprawia, że konieczność zbrojeń jest obiektywna. W warunkach geopolitycznych Polski nieusuwalna. Dla naszego dobra należy to czynić w oparciu o najlepszy, czyli zachodni sprzęt. Który ma mnóstwo zalet i jedną wadę – jest drogi. A składamy się na niego wszyscy. I wszyscy mamy prawo go zobaczyć. Z przyczyn oczywistych lepiej na paradzie niż na poligonie czy, nie daj boże, miejskim placu boju. Państwo płacą, państwo chcą wiedzieć za co.

No i państwo chcą też być z wojska dumni. Tak samo jak dumni jesteśmy z innych przejawów naszej zaradności, zamożności, wyjątkowości, szeroko rozumianej wpływowości i siły. Tak buduje się morale społeczeństwa. Jak jest ono istotne, przykład Ukrainy ilustruje znakomicie.

A skoro przy nim jesteśmy – jeden z moich Czytelników zwraca uwagę, że w Polsce parady nienajlepiej się kojarzą. „Najpierw nie oddamy ani guzika, a potem nie tylko guzik biorą. Guzik wychodzi. Inaczej to wygląda z Ukrainą obecnie. Miała paść w trzy dni” (cytat pochodzi z dyskusji, jaką prowadziłem na cudzym profilu).

Skojarzenia, o których wspomina Czytelnik, są faktem – i pojawiają się w głowach wielu Polaków. Moim zdaniem, to efekt komunistycznej propagandy, która brutalnie i nieuczciwie eksploatowała wątek „paradnego wojska II RP”. Z szablami na czołgi, przestarzała kawaleria itp. Tymczasem tamto Wojsko Polskie było armią, która w swej krótkiej historii pokonała bolszewickiego olbrzyma. I do wojny z tym olbrzymem się przygotowywała. Nieźle zresztą (czego opisanie wymagałoby odrębnego wpisu).

Uderzenie przyszło z Niemiec, z użyciem sił zbrojnych, które zaraz potem złamały potężniejsze od WP wojsko francuskie. Zatem w 1939 roku nie było większych szans na samotne wytrwanie – wzorem dzisiejszej Ukrainy – zwłaszcza po sowieckim ciosie w plecy. Wyobraźmy sobie – idąc tropem idiotów z Kremla, sugerujących takie zakusy – że ruskie atakują z północy, wschodu i południa, a korzystające z okazji WP wchodzi do zachodniej Ukrainy. Dziś byłoby już po herbacie, po niepodległym państwie ukraińskim.

No i z „Ukrainą wygląda inaczej” także dlatego, że WP oddało jej dużo więcej niż guzik; mam rzecz jasna na myśli transfer sprzętu i środków bojowych, który mocno wydrenował zasoby naszej armii. Słusznie, bo lepiej zabijać rosjan tam niż tu, ale uczciwość wymaga, by to poświęcenie podkreślić.

Ale istotnie, jest pewna analogia między obecną paradą, czy szerzej, propagandą „silni, zwarci, gotowi AD 2023”, a tym, co było tuż przed II wojną. Władza znów buduje nierealistyczne oczekiwania pośród obywateli. Wojsko jest w okresie transformacji, ma widoki na bycie naprawdę silnym, ale to pieśń przyszłości – najbliższych kilkunastu lat. I to przy założeniu, że uda się znaleźć sposób na kryzys demograficzny, który wprost przekłada się na możliwości rozbudowy armii. Obecnie, poza wybranymi elementami (np. siłami specjalnymi czy lotnictwem uderzeniowym), WP wcale nie jest silne, zwarte i gotowe. Twierdzenie, że jest inaczej, to gwałt na prawdomówności. Zupełnie niepotrzebny, bo Polacy przyjęliby do wiadomości, że wojsko jest w okresie przejściowym. Zwłaszcza że tym razem stoi za nami prawdziwy sojusz, a i potencjalny wróg wybił sobie zęby, na lata tracąc zdolność do większych operacji zaczepnych. Mamy więc trochę czasu…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przygotowania do defilady/fot. DGRSZ

Cyjanek

Gen. Erwin Rommel, jeden z najbardziej utalentowanych niemieckich dowódców, nie doczekał końca II wojny światowej. Posądzony o wspieranie spiskowców – którzy 20 lipca 1944 roku usiłowali zabić Adolfa Hitlera w Wilczym Szańcu – zmuszony został do popełnienia samobójstwa. Generałowie Wilhelm Burgdorf i Ernst Maisel – wówczas adiutanci wodza III Rzeszy – dali Rommlowi wybór: publiczny proces, niechybnie zakończony karą śmierci lub „rozwiązanie honorowe”. 15 października 1944 roku „Lis pustyni” łyknął cyjanek. Pochowano go jak bohatera, kryjąc przed Niemcami prawdziwe okoliczności śmierci. Wymuszone samobójstwo było elementem szerszej całości – niezwykle krwawej zemsty, wymierzonej w zamachowców i podejrzanych o udział w spisku. Hitler żądał krwi, Heinrich Himmler wprawił w ruch maszynerię, która w dramatycznym dla Niemiec momencie wojny zdziesiątkowała korpus oficerski Wehrmachtu. Wojsko w jeszcze większym stopniu wpadło w łapy dyletantów (sam Himmler – niegdyś wiejski agronom – został dowódcą Armii Rezerwowej, potem dowódcą Grupy Armii Wisła). Czystki zaspokoiły mordercze pragnienia Hitlera, przyczyniły się do szybszego zakończenia wojny, a zarazem – na skutek prymatu fanatyzmu nad kompetencjami – do jej brutalizacji. Tyle że to spojrzenie post factum; z perspektywy ówczesnych Niemców rozprawa z puczystami była dowodem nieuchronności kary i niesłabnącej siły reżimu.

Po puczu prigożyna można było założyć, że podobny scenariusz zostanie zrealizowany w rosji. Działania szefa wagnerowców – jakkolwiek niewymierzone wprost w putina – miały wymusić zmiany na kluczowych stanowiskach. „Przy okazji” ujawniły dramatyczną słabość głowy państwa oraz samego państwa. Dobitnie unaoczniły niebezpieczną dla władzy cechę rosyjskiego społeczeństwa. W swoim ostatnim przemówieniu putin przekonywał, że rebelia załamała się dzięki „jedności społeczeństwa”. To kompletna bzdura, ale dla Kremla niezwykle istotny element propagandowej narracji. Reżim, by przetrwać, musi zachować pozory legitymizacji. „Drodzy rosjanie, zachowaliście się jak trzeba”, zapewnia zatem putin, a nawykli do konformizmu obywatele federacji nie będą przesadnie domagać się prawdy. Dla własnego dobra – wszak system jednak jakoś się trzyma – nikt publicznie nie przyzna się do własnej obojętności, tego charakterystycznego dla wydarzeń z soboty „wyjebania” na losy państwa i władzy. Ba, wielu uwierzy wręcz, że nagrania ilustrujące mieszkańców Rostowa nad Donem, którzy biją brawo zbuntowanym najemnikom, to fałszywki.

Ale fałszowanie historii to za mało – Kreml potrzebuje czegoś więcej, by utrzymać iluzję własnej sprawczości. I dlatego związani z władzą propagandyści rozsiewają już od kilku dni informacje o czystkach, jakie dotykają przede wszystkim armię. Ich ofiarą miał paść m.in. gen. siergiej surowikin, zastępca szefa sztabu generalnego, jeden z byłych dowódców specjalnej operacji wojskowej. Jak pisze Rybar, popularny rosyjski mil-bloger i były rzecznik prasowy ministerstwa obrony, czystka dotyka oficerów, którzy nie podjęli decyzji o zdecydowanym stłumieniu buntu. I fakt, surowikin nie pojawia się publicznie od soboty, w wypadku komunikacyjnym miał zginąć inny generał (związany z MSW), to jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę żadnych czystek nie ma. Co więcej, prigożyn – „twarz” i narzędzie buntu – udał się na Białoruś, co większość komentatorów błędnie interpretuje jako oddanie się pod protekcję aleksandra łukaszenki. Tymczasem szef Wagnera przebywa w Mińsku pod ochroną dowódcy tamtejszego zgrupowania wojsk federacji gen. aleksandra matownikowa. Starego znajomego prigożyna, wywodzącego się z sił specjalnych. Więc może to i jest banicja, ale we „właściwym towarzystwie”.

Na razie to moje intuicje, lecz mam nieodparte wrażenie, że w rosji doszło do klinczu. putin pewnie by chciał krwawej zemsty i gdyby chodziło tylko o prigożyna, już by jej dokonał. Ale za szefem najemników stoją grube ryby w mundurach, które nie pozwolą się wyrżnąć – a przynajmniej na razie nie pozwalają. O łykaniu cyjanku nie ma więc mowy…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Gen. surowikin pierwszy po prawej/fot. Kremlin.ru

Skazy

Skoro dziś rocznica Powstania w Getcie, pozwolę sobie na odrobinę związanych z tym refleksji, także w kontekście wojny w Ukrainie.

Etniczni Polacy w odniesieniu do Żydów mają sporo za uszami – nigdy więc nie stanę po stronie bezmyślnych apologetów, usiłujących wmówić nam, jak to wspaniałomyślnie zachowywaliśmy się podczas okupacji. Jedni się zachowywali, inni nie, generalnym wzorcem zaś była obojętność wobec dramatu współobywateli mojżeszowego wyznania.

Ale…

Ale wspominam dziś jeden z wyjazdów na wschód Ukrainy, do Doniecka. Była piękna wiosna, po zajęciu przez separatystów i rosjan portu lotniczego, miasto poczuło wyraźną ulgę (w słusznym gniewie na moskali i ich zwolenników zapominamy, że mieszkali tam, nadal mieszkają, także bogu ducha winni ludzie). Linia frontu odsunęła się od przedmieść, walki wyraźnie zelżały. Artyleria owszem, huczała, obie strony dokuczały sobie moździerzami, ostrzałami z broni maszynowej, snajperzy również nie próżnowali. Działo się to jednak kilka kilometrów od centrum miasta, które właściwie pozostawało nietknięte i bezpieczne. Pociski spadały gdzieś na obrzeżach, wciąż ginęli ludzie, ale dało się żyć.

Dało na tyle, że lokalne kluby piłkarskie przeprowadzały rozgrywki młodzików, a dzieci w jednej z podstawówek chodziły na zajęcia z baletu. Działa się też masa innych sytuacji, ale wspominam akurat te widziane na własne oczy.

Widziałem też ogródki piwne i ludzi przy stolikach spożywających trunek z pianką. Rozmawiających, śmiejących się, kłócących; byłem świadkiem całego spektrum zwyczajnych zachowań. Niezwyczajne było tylko to, że w tle rozlegały się wystrzały i wybuchy. Którymi nikt się już specjalnie nie przejmował.

Kilka miesięcy później, w samym środku lata, byłem w Mariupolu. Przyjechaliśmy z kolegami akurat w sobotę i poszliśmy na tamtejszą promenadę. Knajpy i dyskoteki działały w najlepsze, alkohol lał się strumieniami. Wypindrzone laski i odsztafirowani kolesie konsumowali młodość, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego. Jakby kilkanaście kilometrów dalej, na wschód, nie rozciągała się linia frontu. Widoczne stamtąd rozbłyski traktowano niczym fajerwerki, świetlną oprawę gorączki sobotniej nocy.

A w Szyrokino ginęli ludzie.

Wspominam o tym dziś, w rocznicę wybuchu pierwszego z warszawskich Powstań, bo znów tu i ówdzie pojawiają się oburzone głosy, że Polacy po „aryjskiej stronie” przychodzili pod mur getta, obserwować pożary. A potem wracali do swojego życia, jakby nic się nie stało. I że z czasem po prostu przywykli do dymów nad pacyfikowaną częścią miasta.

Otóż moi drodzy, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, nic, co oznaczałoby jakąś etniczną/kulturową skazę, nic, co byłoby dowodem na odstępstwo od normy. Czego jako Polacy musielibyśmy się wstydzić. Ludzie tak mają – widziałem to nie tylko w Ukrainie. Przyzwyczajamy się do otaczającego nas zła, ignorujemy je, trywializujemy, niekiedy wręcz zaprzeczamy jego istnieniu („pandemii nie ma” – pamiętacie?). Z czasem nawet staramy się dostrzec w nim jakieś dobre strony. Cieszymy się, że nas nie dotyczy, ba, potrafimy dać się ponieść fascynacji, widząc zło w działaniu. Gdy mnie ktoś pyta o wrażenia z wojen, opowiadam przede wszystkim o dramacie, lecz mówię też o złowieszczym pięknie. Pożar fascynuje nie tylko piromanów.

Mamy tak, bo to zupełnie naturalny mechanizm adaptacyjny. Coś, co pozwala nam przeżyć graniczne sytuacje. Nawet jeśli towarzyszy temu świadomość, że najpewniej będziemy następni. Ale jeszcze nie dziś, nie teraz. Dziś mogę pójść na piwo, wstąpić do cukierni, urżnąć się do nieprzytomności. Bądź zrobić cokolwiek innego, co jest apoteozą normalnego życia, wyrazem tęsknoty do czasów, kiedy śmierć nie czyhała za rogiem.

W kwietniu 1943 roku – po kilkudziesięciu miesiącach brutalnej okupacji – ta potrzeba była nad wyraz silna.

—–

– Ale ja bardziej lubię rosjan niż Ukraińców – tłumaczył mi dawny kolega ze szkoły, zaangażowany dziś w propagowanie prorosyjskich treści w Internecie. – Mam prawo do własnych sympatii, czyż nie? – zabrzmiało to nieco napastliwie.

– No kurwa nie – odparłem. – Dałbyś sobie w czasie drugiej wojny prawo do proniemieckich sympatii? – spytałem.

Chłop zaśmiał się głośno i stwierdził, że to zupełnie inne sytuacje.

Czyżby? Hitlerowskie zbrodnie od współcześnie rosyjskich różni skala – nie przeczę, jest to różnica ogromna. Ale z perspektywy każdej zamęczonej przez rosjan ofiary – choćby tego nieszczęsnego jeńca, któremu wagnerowcy ucięli głowę – skala nie ma znaczenia. Liczy się samo zadawane cierpienie. A patrząc szerzej, także stojące za tym intencje. Dziś wiemy już, że rosyjskie bestialstwo nie jest sumą pojedynczych ekscesów zdeprawowanych przez wojnę żołdaków. To działanie systemowe, mające sterroryzować przeciwnika; jedna z technik/taktyk prowadzenia wojny. Legitymizuje ją państwowa ideologia rosji, wedle której – niczym niegdyś III Rzesza – federacja ma nadzwyczajne prawa i zobowiązania. Do zdobywania przestrzeni, do kolonizowania, do zabijania. „Jeśli Niemcy nie mogą być wielkie, nie ma powodów, by istniały” – twierdził Hitler. „Po co komu świat bez rosji?” – pytał retorycznie putin.

Żyd był dla Niemca „podczłowiekiem”, Ukrainiec dla rosjaninia to on sam, ale w gorszym „chocholskim” wydaniu. Niegodny posiadania własnej kultury, języka, tradycji, które należy wyrugować, jak niegdyś rugowano wszelkie przejawy „żydostwa”. Rosyjski rasizm/nacjonalizm różni się od niemieckiego tym, że w warstwie retorycznej długo podlegał zabiegom autocenzorskim. Miał postać paternalizmu – Ukraińców łaskawie traktowano jak dzieci, niepełnosprawnych dorosłych, których należy otoczyć opieką. Hitler nie bawił się w takie subtelności, pragnął dla wrogów zagłady. Fakt, stawia to putina i podążających za nim rosjan w nieco lepszym świetle.

Ale i lebensraum i ruski mir to jedno i to samo gówno – przestrzenie, w których odbiegający od „pożądanego wzorca” padają ofiarą zbrodni. Morderstwa, wynaradawiania, ekonomicznej degradacji. Nie ma tu czego darzyć sympatią…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ruski mir w praktyce. Zniszczona przez rosjan wieś Posad-Pokrowskie/fot. Marcin Ogdowski

Totalitarni

Trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że narodowy socjalizm mógł zostać Niemcom narzucony. On się przyjął, bo społeczeństwo było na to gotowe. Rozmawiam z dr Alicją Bartnicką, historyczką z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

– W kręgu Pani zainteresowań badawczych znajduje się historia II wojny światowej i zagadnienia związane z totalitaryzmami…

– I im dłużej się tym zajmuję, tym bardziej mam wrażenie, że mniej z tego rozumiem.

– Bo?

– Bo czasami nie mieści mi się w głowie, do jakich rzeczy jesteśmy zdolni jako ludzie. I niestety prawdą jest, że historia lubi się powtarzać. Odnoszę wrażenie, że nie wyciągamy wniosków z tego, co już spotkało nas w przeszłości.

– Spotkał nas np. niemiecki nazizm. Niebawem ukaże się Pani książka o Heinrichu Himmlerze, bawarskim agronomie, który w styczniu 1929 r., mając niespełna 29 lat, objął funkcję Reichsführera SS, „głowy” tej formacji.

– W potocznym, ahistorycznym podejściu do tematu, nie uwzględnia się faktu, że mówimy o okresie sprzed powstania III Rzeszy, w którym SS nie była jeszcze tym, czym stała się później.

– Fakt, początek III Rzeszy to rok 1933. Czyli dopiero wtedy możemy uważać Himmlera za drugą po Adolfie Hitlerze najważniejszą osobę w Niemczech?

– Myślę, że nie wszyscy historycy zgodzą się ze stwierdzeniem, że Himmler był numerem dwa w III Rzeszy. Według mnie, na końcowym etapie kariery politycznej, był. A sukces zapewniła mu właśnie jego Schutzstaffel, która w istocie na początku była nie tylko organizacją nieliczną, ale też niemającą wielkiego znaczenia w strukturach NSDAP. Kiedy Himmler został Reichsführerem, w skład SS wchodziło ośmiu mężczyzn. Ich zadaniem była ochrona narodowosocjalistycznych dygnitarzy w trakcie partyjnych wieców.

– Dziesięć lat później szeregi SS liczyły już blisko 260 tys. osób.

– A trzeba pamiętać, że Himmler znacznie zmienił kryteria przyjęcia, które stały się szalenie rygorystyczne. I mimo tych wysokich wymogów, których spełnienie pociągało za sobą szereg trudności, wielu niemieckich mężczyzn bardzo chciało wstąpić do organizacji. Poza tym SS w szybkim czasie zaczęła rosnąć w siłę w sensie politycznym i stała się istotnym dla władzy organem wykonawczym. Nic więc dziwnego, że dziś nazywana jest „czarną elitą”, bo pod względem rasowym miała przecież uosabiać najbardziej pożądane przez narodowych socjalistów cechy genetyczne, czy też określana mianem „państwa w państwie” z uwagi na zakres posiadanej władzy.

– Przyjrzyjmy się kwestii nowej elity, która miała dać zaczyn nowego niemieckiego społeczeństwa – czystego rasowo narodu. Z uwzględnieniem takich aspiracji skonstruowano mechanizm rekrutacji do SS. Mało kto ma dziś świadomość, że akces kosztował.

– Żeby ubiegać się o przyjęcie w szeregi SS trzeba było w pierwszej kolejności spełnić wymogi natury fizycznej, m.in. mierzyć 170 cm wzrostu i mieć najlepiej niebieskie oczy, blond włosy oraz proporcjonalnej budowy ciało. Poza tym należało udokumentować pochodzenie, przedkładając wykaz przodków do 1750 r. Przyszli SS-mani musieli sięgnąć do wielu ksiąg parafialnych, przedstawić akty urodzenia, ślubu czy zgonu swoich przodków, co wymagało nie tylko nakładu finansowego, ale i czasu.

– Odpowiednia budowa fizyczna i pochodzenie to nie wszystko…

– Ważna była też postawa. Himmler oczekiwał bezwarunkowej wierności, lojalności i posłuszeństwa. Przełożyło się to zresztą na oficjalne hasło SS: „Moim honorem jest wierność” („Meine Ehre heißt Treue”). Dlaczego było to tak ważne? Bo tak zideologizowani i podporządkowani władzy ludzie dawali gwarancję bezdyskusyjnego wykonywania rozkazów. II wojna światowa pokazała później, z jak wielkim zaangażowaniem ci posłuszni SS-mani wypełniali swoje obowiązki, niezależnie od tego, czy wchodzili w skład załóg obozów koncentracyjnych, pełnili funkcje typowo administracyjne, czy też aktywnie mordowali ludność żydowską jako członkowie Einsatzgruppen po wybuchu wojny na Wschodzie.

Jedna z tysięcy egzekucji przeprowadzonych przez grupy specjalne na terenach okupowanych ZSRR/fot. domena publiczna

– Z perspektywy współczesnej nauki koncepcja dobrej krwi trąci naiwnością (by nie powiedzieć, że jest głupia). Reichsführer był pryncypialny czy dopuszczał odstępstwa od wzorców aryjskości? A one same – czy się zmieniały w czasie? U końca III Rzeszy mieliśmy przecież Waffen-SS, do której wcielano „poślednie rasy”.

– Waffen-SS to zupełnie inny wątek. Jeśli chodzi o rdzenną SS, problem pojawiał się, gdy w drzewie genealogicznym kandydata odnaleziono żydowskiego przodka. To zamykało drogę do formacji.

– A jak reagował Himmler na negatywne wyniki weryfikacji już będących w służbie SS-manów?

– Różnie. W odniesieniu do niższych stopniem nie było zmiłuj. Żydowskie korzenie oznaczały relegowanie. Inaczej traktowano SS-manów wyższej rangi, dowódców. Himmler pochylał się nad każdym przypadkiem i go analizował. Znamy sprawy, kiedy udowodnienie żydowskiego pochodzenia powodowało, że Reichsführer zakazywał dalszego płodzenia dzieci przez obarczonego niechcianym pochodzeniem podwładnego. Poza tym zaznaczał, że dzieci, które ów SS-man posiada, nigdy nie staną się częścią elitarnej formacji. Co istotne, objętych „aktem łaski” obowiązywała tajemnica. Himmler przecież nie wykluczył ich z organizacji, pod pewnymi warunkami, ale pozwolił im pozostać. Wiadomości o odstępstwach nie powinny jednak rozchodzić się wśród SS-manów.

– Łamanie zasad przychodziło Himmlerowi łatwo?

– Nie, on odpierał wszelkie próby złagodzenia kryteriów przyjęcia do SS, jakie podejmowali jego współpracownicy. Same kryteria zresztą obowiązywały do końca wojny, a w przypadkach, kiedy kandydaci, ze względu na zawieruchę wywołaną konfliktem nie byli w stanie przedłożyć wszystkich wymaganych w procesie rekrutacji dokumentów, wypełnienia wymogów oczekiwano, jak określał to Himmler, „w czasie, kiedy będzie to możliwe”.

– Mieliśmy zatem do czynienia z członkostwem warunkowym?

– Coś w tym stylu, ale tylko w niektórych przypadkach.

– To co z tym Waffen-SS?

– Po pierwsze, trzeba zaznaczyć, że początkowo członkowie tych dywizji rekrutowali się spośród SS-manów. Himmler nie miał przełożenia na wojsko, dlatego postanowił wybudować własne. SS była elitarna, więc Waffen-SS też mogła i miała taka być. Ale sytuację zmieniła wojna – III Rzesza rozpaczliwie potrzebowała rekruta, dlatego do Waffen-SS zaczęto wcielać ochotników. I znów, początkowe założenia w pewnym sensie szły po linii ideologicznej, bo wcielani mężczyźni mieli wywodzić się z ludów germańskich, określanych mianem „pobratymczej krwi”. Rekrutacja germańskich ochotników w okresie zwycięstw na Wschodzie objęła Holandię, Danię, Norwegię, Finlandię, a nawet Belgię czy Francję.

– Rzesza uznawała to za symbol zjednoczenia „całej Europy”, o czym w swoich przemówieniach zwykł mawiać Hitler.

– Zgadza się. Lecz klęski ponoszone na Wschodzie skomplikowały sytuację. Hindusi, Arabowie, Albańczycy, Chorwaci czy Bośniacy zasilali szeregi Waffen-SS, bo Niemcy po prostu potrzebowali mięsa armatniego. Nie było w tym „poszerzania granic aryjskości”, co sugerowali niektórzy badacze zachodni. Nie było odstępstwa od reguł ustanowionych przez Himmlera. Był wyłącznie czysty pragmatyzm. Sam Himmler zresztą, w czerwcu 1944 r., wydał zarządzenie, zgodnie z którym niegermańskie dywizje Waffen-SS miały być określane mianem „Waffen-Divisionen SS”. Ta nazwa sugerowała, że są to związki taktyczne podległe SS, a nie do niej przynależne. Mężczyźni w nich służący, jak podkreślał Reichsführer, nie byli SS-manami.

– Istnienie SS wpisywało się w rasistowską ideologię III Rzeszy – co do zasady. Ale czy w szczegółach również? Na ile esesmański zaczyn był autorskim projektem Himmlera, a ile w tym było Hitlera?

– W moim odczuciu SS niemal od początku do końca była projektem Himmlerowskim. Hitler rzecz jasna stworzył podstawy tej organizacji. Jego centralna rola, nie tylko w strukturach władzy, ale także w aspekcie ideologicznym narodowosocjalistycznego państwa, jest niepodważalna. On wyznaczył kurs, którym podążyli podlegli mu dygnitarze i niemieckie społeczeństwo. Niemniej w przypadku SS wpływ Hitlera na organizację ograniczał się właściwie do utrwalenia na jej gruncie wymogów czystości rasowej. Reszta to Himmler. Zwykłam mawiać, że choć Himmler nie był założycielem SS, to bez wątpienia był jej twórcą.

– SS z czasem zapewniła Reichsführerowi awans polityczny i szerokie wpływy. Z czego to wynikało?

– Poniekąd z charakteru, w jaki Hitler sprawował władzę. On nie wydawał bezpośrednich, precyzyjnych rozkazów. Weźmy przykład Endlösung der Judenfrage, ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Mamy odnoszący się do tego rozkaz? Otóż nie. A mimo to w trakcie wojny zamordowano sześć milionów Żydów. Hitler nie formułował myśli w jednoznaczny sposób. Wyrażał oczekiwania w postaci dość mglistych stwierdzeń i ogólników, co często dawało szerokie pole do interpretacji. SS w pewnych aspektach to zapewne interpretacja poglądów Hitlera, które, co chciałabym podkreślić, zostały „twórczo rozwinięte” przez Himmlera. Między nimi było zresztą dużo różnic, bo o ile sama SS była na rękę Hitlerowi, o tyle ekspedycje do Tybetu w celu poszukiwania początków rasy aryjskiej, czy odwoływanie się do kultu Teutonów już niekoniecznie. Hitler często krytykował czy wręcz wyśmiewał działania podejmowane przez Himmlera. Ale na słownych upomnieniach w zasadzie się kończyło.

– Nietykalny Himmler?

– Jak już wspomniałam, SS była istotnym narzędziem wykonawczym władzy. Himmler trzymał organizację w garści, więc Hitler tolerował jego dziwne fascynacje. Nie zmienia to faktu, że III Rzesza monolitem nie była.

– A czy w relacji władza-społeczeństwo mieliśmy do czynienia z monolitycznym konstruktem? Często spotykamy się z narracją, która sugeruje, że nazizm został Niemcom narzucony, był ciałem obcym.

– Trudno mi zgodzić się z takim stwierdzeniem. Narodowy socjalizm się przyjął, bo społeczeństwo było na to gotowe. Oczywiście możemy dywagować nad rozgoryczeniem po przegranej I wojnie światowej, i nad kryzysem gospodarczym, jaki później dotknął ten kraj. Ale nie da się zaprzeczyć faktom, że Hitler doszedł do władzy legalnie, i że Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę, z czym wiąże się jego obłąkańcza ideologia. Dowód? „Mein Kampf”, wykładnia narodowosocjalistycznych idei, która do końca 1944 r. sprzedała się na terenie Rzeszy w nakładzie blisko 13 mln egzemplarzy. A przypomnę, że populacja Niemiec przed wojną to jakieś 69 mln obywateli. I nawet jeśli nie wszyscy przeczytali „biblię nazizmu” od deski do deski, to trudno uwierzyć, że ci ludzie chociażby nie otworzyli tej książki. Oni kupowali „Mein Kampf”, kiedy rosła popularność Hitlera właśnie po to, by zobaczyć, co przyszły dyktator ma do powiedzenia. Poza tym nie zapominajmy, że Hitler cieszył się ogromnym poparciem społecznym aż do końca wojny.

– Usprawiedliwianie „zwykłych Niemców” często sprowadza się do argumentu, że oni „nie mieli pojęcia, co działo się zwłaszcza na Wschodzie”. Holocaust i brutalne okupacje rozgrywały się poza ich horyzontem poznawczym.

– Zwykli Niemcy wiedzieli. Oczywiście, pewnie nie wszyscy i nie wszystko, ale jednak świadomość społeczna o tym, co dzieje się na froncie czy w obozach koncentracyjnych była. Powiem więcej – wielu z tych, którzy stacjonowali na Wschodzie, chwaliło się dokonywanymi tam zbrodniami. Członkowie Einsatzgruppen robili sobie zdjęcia w trakcie akcji masowego rozstrzeliwania Żydów, które później wysyłali do rodzin w Rzeszy. Byli dumni z tego, w czym uczestniczą. Fotografowania i wysyłania zdjęć zabronił dopiero Himmler, wydając oficjalny rozkaz w tej sprawie. On doskonale wiedział, jaki ciężar gatunkowy może mieć tego rodzaju materiał dowodowy. Miał rację, bo dzięki tej dokumentacji, a mam na myśli nie tylko zdjęcia, ale i statystyki przygotowywane przez Einsatzgruppen, wiemy dziś dokładnie, jaka była skala tych zbrodni, i z jakim zaangażowaniem ich dokonywano.

Jedno z najsłynniejszych zdjęć dokumentujących niemieckie zbrodnie na terenie dzisiejszej Ukrainy. Przedstawia egzekucję Żydów, pochodzi z 1942 r./fot. domena publiczna

– Współcześni Niemcy wydają się aż nadto pacyfistyczni, kraj jawi się jako tolerancyjny. Gospodarczo RFN to potęga, ale militarnie chuchro. Z drugiej strony brunatna Alternatywa stała się częścią politycznego mainstreamu, a wojsko co jakiś czas demaskuje w szeregach kolejne grupy neonazistów. Ostatnio głośno było o radykałach, którzy w drodze zamachu stanu pragnęli przejąć władzę i zbudować IV Rzeszę. Czy Niemców należy się bać? Dziś pewnie nie, ale w dalszej perspektywie?

– Pewne złowrogie idee niestety nie umarły. Niemieckiego państwa bać się nie trzeba, ale nie zmienia to faktu, że grupy neonazistowskie w dalszym ciągu funkcjonują. I to nie tylko za naszą zachodnią granicą. Kiedy byłam na stypendium w Waszyngtonie, poznałam osobę, która badała środowiska neonazistów w Stanach i ich powiązania z grupami z Niemiec. Przyznam szczerze, zaskoczyła mnie skala tego problemu i sposoby wykorzystania np. amerykańskiego prawa do wolności słowa i rosnącą łatwość globalnej komunikacji, aby obejść niemieckie przepisy cenzury, przesłać propagandę przez Ocean i zmobilizować młodsze pokolenie niemieckich neonazistów. To, co dawniej było nienawiścią rasową, skierowaną przeciwko Żydom, dziś stało się nienawiścią wymierzoną w imigrantów, osoby ubiegające się o azyl i już zasiedlonych „obcokrajowców”. Tego należy się obawiać.

– Zostawmy Niemcy czy Stany. Totalitarne narracje – mówiące o wyjątkowości „nas” i gorszej „naturze” innych – odnajdujemy także w Polsce. Język naszej polityki przesiąknięty jest nienawiścią, promuje wykluczenia. Przypomina niemieckie „zaprowadzanie porządków” w początkowej fazie, gdy dotyczyło to „posprzątania u siebie”. Z drugiej strony mamy rozlazłe państwo, o którym większość obywateli myśli z kpiną, którego potencjał opresji może i nie jest symboliczny, ale też nie rodzi egzystencjalnych lęków. Czy są powody, by bić na alarm?

– Ucząc studentów, staram się im pokazywać, do czego kiedyś doprowadziły podziały na lepszych i gorszych, jakie mogą być konsekwencje wykluczenia, jak wielki wpływ na społeczeństwa mają ideologie, i jak niewiele czasami potrzeba, żeby wywołać falę nienawiści przeciwko pewnym grupom. Cieszę się, bo mam przyjemność pracować z fantastycznymi ludźmi, którzy potrafią wyciągać wnioski. I pokładam w nich nadzieję na lepsze jutro. Bo oni doskonale wiedzą, co jest dziś nie tak, mają swoje zdania i potrafią trzeźwo oceniać aktualną sytuację.

– Oby takich więcej.

– Oby!

– Dziękuję za rozmowę.

Dr Alicja Bartnicka/fot. Andrzej Romański

Dr Alicja Bartnicka, adiunktka na Wydziale Nauk Historycznych UMK. Specjalistka w zakresie historii Niemiec, zwłaszcza dziejów III Rzeszy, systemów totalitarnych, ze szczególnym uwzględnieniem narodowego socjalizmu i włoskiego faszyzmu. Jej zainteresowania badawcze obejmują także niemiecką okupację w Polsce i Holocaust. Odbyła stypendia naukowe w Stanach Zjednoczonych, Izraelu, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Na początku 2023 r. ukaże się jej książka pt.: „Światopogląd w działaniu. Heinrich Himmler i jego wizja rasowego imperium Trzeciej Rzeszy”, nakładem Wydawnictwa Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Pawłowi Ostojskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Monice Kołakowskiej, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Michałowi Nowakowi, Łukaszowi Lisowi i Tomaszowi Jakubowskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Heinrich Himmler i Reinhard Heydrich, Wiedeń, 1938 rok/fot. domena publiczna