Tęsknota

– Robi się coraz chłodniej. Nakryję cię kurtą, nie będziesz marzł – mówi kobieta w kadrze i zdejmuje z siebie wierzchnie okrycie. Po czym kładzie je na ziemi, pod którą złożono trumnę z ciałem jej syna. To jeden z najbardziej wzruszających momentów filmu dokumentalnego HBO pt.: „Cmentarz Narodowy w Arlington: Kwatera numer sześćdziesiąt”.

Arlington to gigantyczna nekropolia, na terenie której pochowano niemal 400 tys. osób, głównie żołnierzy i weteranów wszystkich amerykańskich wojen. W kwaterze oznaczonej numerem „60” znajdują się groby poległych w Iraku i Afganistanie.

– Przybył kolejny rząd nagrobków – zauważa jeden z bohaterów filmu.
– Będą następne – dodaje inny.

Były. Film powstał w 2007 roku – w czasie, gdy siłom zbrojnym USA udało się znacznie ograniczyć skutki działalności irackich rebeliantów, ale zarazem przed dramatycznym nasileniem walk, do jakiego doszło w Afganistanie w latach 2008-2012.

Zresztą, wojna u podnóża Hindukuszu trwa dla Amerykanów do 2021 roku. W sumie 20 lat…

„Cmentarz Narodowy…” opiera się o prosty pomysł – kamera towarzyszy rodzinom odwiedzającym groby bliskich. Matki opowiadają o synach, żony o mężach, dzieci o ojcach. Brat wspomina brata. Zwyczajne historie, które łączy wspólny mianownik – tęsknota. Czasem tak dojmująca, że ojca jednego z poległych zmusza do wielogodzinnego leżenia przy grobie syna.

– Zasnąłem – mówi ów mężczyzna. – Często zasypiam – dodaje. Oczy ma wąskie, opuchnięte – znać po nim niedawny sen i płacz.
– Zbliża się siedemnasta, za chwilę każą nam opuścić cmentarz – martwi się młoda wdowa.
– Słyszałam, że dziś możemy być do osiemnastej – odpowiada jej koleżanka, także wdowa.

Arlington kojarzymy z niekończących się rzędów białych nagrobnych płyt. Gdy groby wizytują rodziny, pojawiają się kwiaty, zdjęcia, narodowe flagi. No i maskotki, przynoszone przez sieroty. Niektóre z dzieci nie miały nawet szansy poznać swoich ojców i matki.

– Znów kogoś chowają – zapowiada jakiś głos z offu. Kamera wędruję w miejsce ceremonii. Są galowo ubrani żołnierze, jest honorowa salwa, żałobna melodia odegrana trąbką. I najbliżsi poległego – matka z trwałą na głowie, ojciec z sumiastym wąsem, siostry (kuzynki?), jakieś młodziutkie dziewczęta i młodzi chłopcy. Biali, więc nie sposób oprzeć się wrażeniu, że taki pogrzeb mógłby się odbywać gdziekolwiek indziej. Na przykład w Polsce czy Ukrainie.

Kolejne ceremonie unaoczniają amerykańską wieloetniczność, zarazem pokazując to, co wspólne dla wszystkich sfilmowanych pogrzebów. I dla miażdżącej większości osób, którym kamera towarzyszy podczas wizyt na grobach najbliższych. Zabici żołnierze pochodzili ze zwykłych rodzin, klasy pracującej, w najlepszym razie aspirującej do grona „średniaków”. Tym samym „Cmentarz Narodowy…” potwierdza starą jak świat prawdę: że wojny wywołują bogaci i wpływowi, giną zaś na nich ci najbiedniejsi. Których śmierć wcale nie oznacza końca dramatu, bo po wszystkim pozostaje jeszcze cierpienie najbliższych.

– Mąż tej kobiety zginął w Wietnamie – słyszymy w pewnym momencie kolejną opowieść. – Minęło czterdzieści lat, a ona wciąż tu przychodzi. I tęskni…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Kadr z filmu/fot. własne

„Foka”

Oczywiście, 11 września nieodłącznie kojarzy mi się z atakami na WTC, ale mam też inne wspomnienia. Załączone zdjęcie zrobiłem w ósmą rocznicę zamachu – mniej więcej w tym samym czasie, w którym piszę teraz ten post – w Ghazni. Piotr zginął dzień wcześniej i choć byłem wówczas w Afganistanie, okoliczności jego śmierci złożyłem w opowieść w oparciu o relacje innych. Sam pamiętam tylko zamieszanie na helipadzie oraz ryk śmigłowców ratowniczych. I strasznie smutną twarz byłego dowódcy Foki, który chwilę wcześniej brał udział w identyfikacji ciała poległego szturmana.

—–

Starszy szeregowy Piotr Marciniak, żołnierz V zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. Strzelec z plutonu patrolowego z bazy Four Corners. Służbę wojskową rozpoczął w 1998 roku, w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 10 września 2009 roku, miał 30 lat. Postanowieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Krzyża Wojskowego, Gwiazdą Iraku i Gwiazdą Afganistanu. Decyzją ministra obrony narodowej Bogdana Klicha awansowany na stopień kaprala. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

* * *

– Wszędzie go było pełno – wspomina Jolanta Marciniak. – Jako dzieciak trenował hokej, judo, piłkę nożną, jeździł od zawodów do zawodów.

– Lubił współzawodnictwo – stwierdzam.

– Żeby tylko lubił – uśmiecha się matka poległego. – Jak klasa zbierała złom, to oczywiście musiała zająć pierwsze miejsce w szkole.

– Jako państwa dziecko Piotr też był pierwszy? – dopytuję.

– Nie, środkowy – słyszę w odpowiedzi. – Miał starszą siostrę i młodszego brata. Ale to z niego był największy rozrabiaka.

Temperament i sportowa pasja nie opuściły Piotra, gdy był już dorosły. Do końca pozostał kibicem Cracovii, a flagę zespołu woził ze sobą na wszystkie misje. We wspomnieniach spisanych przez służby prasowe polskiego kontyngentu w Afganistanie można znaleźć taki fragment: Marciniak był „ultrasem” „(…), czyli dużo śpiewał, zabawiał tłum podczas meczów. Czasami nawet nie musiałem po niego dzwonić i umawiać się w konkretnym miejscu, bo on był najgłośniejszą osobą na trybunach! Słychać go było z daleka. Od razu wiedziałem, gdzie jest”– opowiadał jeden z kolegów.

* * *

– Kiedy pojawiło się u Piotra zainteresowanie wojskiem? – pytam panią Jolantę.

– Bracia męża byli zawodowymi żołnierzami, Piotrek aktywnie udzielał się w harcerstwie, widać było, że dobrze czuje się w mundurze – mówi matka Marciniaka. – Ale dopiero służba zasadnicza sprawiła, że syn pokochał armię.

– Pokochał? – zaskoczyła mnie aż tak mocna deklaracja.

– Wojsko było dla niego wszystkim – moja rozmówczyni kładzie nacisk na ostatnie słowo.

* * *

Chorąży Rafał Dębicki poznał Marciniaka, gdy ten był kierowcą Stara 266 w 16 batalionie powietrznodesantowym.

– „Foka”, jak kazał na siebie mówić, zawsze był na posterunku – wspomina Dębicki. – On i jego Star. Inne maszyny mogły nie działać, Piotra działała zawsze. Niesamowicie kontrastowy facet – dodaje podoficer. – Po służbie lubił dać czadu, ale z drugiej strony, można mu było powierzyć największą tajemnicę i najdroższy sprzęt.

– Gdy trzeba było szukać ludzi do trudnego zadania, to Marciniak był żołnierzem, od którego zaczynało się kompletować zespół – mówi kapitan Marcin Gil, niegdyś dowódca kompanii w 16 batalionie, przełożony Piotra.

– Tuż przed śmiercią martwił się, że wkrótce minie mu dwunastoletni okres służby w korpusie szeregowych – przytaczam relacje kolegów „Foki” (co do niedawno oznaczało konieczność odejścia z armii – dop. MO). – Myślicie panowie, że zostałby wysłany do szkoły podoficerskiej?

– Myślę, że skończyłby ją z dobrym wynikiem, choć niekoniecznie z regulaminu czy z musztry – mówi Dębicki.

– Z każdego innego przedmiotu, który wymagałby wiedzy o tym, co naprawdę należy robić w sytuacjach bojowych, byłby prymusem – twierdzi Gil. – „Foka” to świetny przykład żołnierza czasu „W”.

* * *

– W 2005 roku trafiłem na kompanię, w której służył Piotrek – wspomina starszy kapral Adam Lewkowski, wtedy szeregowiec. – „Foka” był takim człowiekiem-instytucją. Miał za sobą dwie misje w Bośni i jedną w Iraku. Doskonale posługiwał się bronią, znał się na taktyce, chętnie dzielił się doświadczeniami. Szturman z krwi i kości – z tych, którzy do walki idą jako pierwsi.

– Brawura? – chcę mieć jasność co do motywów postępowania poległego.- Nie. Odwaga i poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo kolegów – odpowiada Lewkowski.

* * *

10 września 2009 roku afgańsko-amerykański patrol wpadł w zasadzkę w pobliżu jednej z wiosek w dystrykcie Andar.

– Najbliżej zaatakowanych był QRF w Four Corners – relacjonuje kapitan Gil. – Gdy nasi dotarli na miejsce, ruszyli do wioski, by poszukać rebeliantów odpowiedzialnych za atak. Drużyna, w której był Marciniak, natrafiła na krwawy ślad, prowadzący do jednego z domów. Postanowili do niego wejść. Piotr ruszył jako pierwszy. I to on przyjął na siebie ogień co najmniej dwóch bojowników. Ostrzał rebeliantów był na tyle silny, że Polacy musieli się wycofać. „Foka” – koledzy mieli nadzieję, że tylko ranny – został w środku.

– Moja drużyna była kilkadziesiąt metrów dalej – wspomina Lewkowski. – Znaleźliśmy dwa motocykle z erpegami przy sakwach bocznych. Oglądaliśmy je, gdy przyszła informacja przez radio, że drużyna „Mentosa” dostała kontakt. Że mają rannego i proszę o wsparcie. Pobiegliśmy.

Próba wejścia do budynku spełzła na niczym. Odrzuceni Polacy podzielili się na dwa zespoły – jeden miał szturmować drzwi główne, drugi zajść bojowników od tyłu.

– Byłem w tej drugiej grupie – kontynuuje opowieść Lewkowski. – Gdy tylko pojawiliśmy się przy drzwiach, poszedł ogień. Kolega na przedzie oberwał w szyję. Dostał też w klatkę piersiową, ale uratowała go kamizelka. Po chwili sam poczułem silne szarpnięcie w okolicy prawej łydki i zorientowałem się, że zostałem trafiony.

Grupa Lewkowskigo odstąpiła. On, z dwoma innymi spadochroniarzami, schował się za murkiem oddalonym od budynku o pięć metrów.

– Kolega opatrywał mi nogę, drugi klęczał przy rogu, ubezpieczając nas. I nagle zobaczyłem nadlatujący granat. Byłem pewien, że zginiemy. W eksplozji najbardziej ucierpiał Łukasz, ten, który nas ubezpieczał. Na szczęście wrócił później do służby – opowiada Lewkowski. – Poturbowani, ale żywi, zaczęliśmy się odczołgiwać na bezpieczniejszą odległość – dodaje. – Zatrzymaliśmy się po jakichś pięćdziesięciu metrach i tam czekaliśmy na przylot Medavacu.

Atak z przodu budynku również się nie powiódł.

– Tamci działali jak wściekłe osy. Mieliśmy już pewność, że Piotrek nie żyje, ale świadomość, że jest w ich rękach, była straszna – zapewnia Lewkowski. – Z krążących nisko nad ziemią Apache’y kilkukrotnie dostaliśmy sygnał, żeby się odczołgać jeszcze dalej – Amerykanie chcieli zburzyć budynek Hellfire’ami. Stanowczo się sprzeciwiliśmy – nasz człowiek został w środku, a my musieliśmy go zabrać.

Ostatecznie Lewkowski i pozostali ranni – w sumie czterech żołnierzy – byli już na pokładzie śmigłowca ratowniczego, gdy strzały umilkły. W obiekcie zajętym przez rebeliantów znaleziono zejście do karezów – podziemnych tuneli łączących domy i całe wioski. To właśnie nimi bojownicy wydostali się z okrążenia.

Na szczęście nie zdołali zabrać ze sobą ciała Piotra Marciniaka.

* * *

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – wspomina Jolanta Marciniak. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

* * *

11 września 2009 roku mijała ósma rocznica ataków na WTC, które dały początek zachodniej interwencji w Afganistanie. Tego dnia na helipadzie w Ghazni setki wojskowych pożegnało trumnę z ciałem Piotra Marciniaka.

– Byłeś nie tylko jednym z najlepszych żołnierzy. Byłeś też jednym z najlepszych kolegów – w imieniu swoim i załogi z Four Corners mówił o poległym kapitan Jacek Krzyżyk.

– Nie ma już słów, by żegnać kolejnego żołnierza – pułkownik Rajmund Andrzejczak odnosił się do niedawnej śmierci Marcina Poręby. – Dlatego dziś, Piotrze, nie można Cię pożegnać inaczej, jak tylko ciszą. Dziękujemy. Chwała spadochroniarzom – tymi słowami dowódca kontyngentu zakończył uroczystość. Następnie, w pełnym rynsztunku, wsiadał do helikoptera, by po raz ostatni towarzyszyć podkomendnemu. Hołd „Foce” oddali też piloci – śmigłowiec z trumną i maszyna asysty, nim odleciały do Bagram, wykonały rundę honorową nad Ghazni.

* * *

Tego samego dnia, wieczorem, jeden z kolegów „Foki” podyktował oficer prasowej krótkie wspomnienie na temat Piotra. „(…) Byliśmy na czterech weselach i cztery garnitury do wymiany. To znaczy spodnie od garnituru, bo on zawsze robił ślizgi na kolanach. Róża w zębach i przez parkiet! A później chodziliśmy po sklepach, dobierać mu spodnie do tej jego starej marynarki”.

– Cały Piotrek – komentuje te słowa matka.

* * *

Piotr Marciniak został pochowany 17 września 2009 roku na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.Na uroczystościach pogrzebowych zjawiły się tłumy krakowian. Do grona rodziny, przyjaciół i znajomych z wojska dołączyli również przedstawiciele władz państwowych – ówczesny minister obrony Bogdan Klich oraz szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło. Armię reprezentowali generałowie Mieczysław Stachowiak, zastępca szefa Sztabu Generalnego, Bronisław Kwiatkowski, dowódca operacyjny WP, oraz Edward Gruszka, zastępca dowódcy Wojsk Lądowych.

– Tak właśnie chciał – przyznała podczas pogrzebu siostra Piotra, Małgorzata. – Przygotowywał nas na to. Mówił, że zamiast śmierci ze starości, wolałby polec w walce i być pochowanym z honorami.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Reportaż stanowi fragment książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa), której jestem współautorem.

Nz. Pożegnanie Piotra Marciniaka w Ghazni, 11 września 2009 roku/fot. własne

„Swoje”

Spędziłem w strefach działań wojennych i kryzysów humanitarnych dwa lata. Nie ciągiem – jeździłem zwykle na dwa-cztery tygodnie, przytrafiły mi się również dwie dłuższe wyprawy. Działo się to na przestrzeni kilkunastu lat, było zatem doświadczeniem mocno rozłożonym w czasie. I stopniowalnym. W Afganistanie czym innym był wyjazd na patrol z grupą bojową, czym innym opuszczenie bazy w towarzystwie CIMIC-u realizującego projekty dla ludności. Jeszcze innym doświadczeniem były wyprawy samodzielne, bez wojska; poznawanie kraju i ludzi w trybie, powiedzmy, „turystycznym”. Inne ryzyka, inna „adrenalina” i strach. Podobnie sprawy mają się z Ukrainą, gdzie nie sposób zrównać przebywania na froncie z pobytem w miejscowości, gdzie owszem, słychać działa, czasem nawet coś przyleci, ale zasadniczo trzeba by wyjątkowego pecha, żeby czymś oberwać. Pecha lub czyjegoś nieogaru – w Iraku mało mnie nie zabił tamtejszy żołnierz (z nowej irackiej armii), który podczas ćwiczeń z ostrą amunicją rzucił granat tak, jakby sam chciał się nim zabić. Uratował mnie refleks, lecz i tak tygodniami szorowałem dupsko, by pozbyć się drobinek, kamyków i bóg wie czego jeszcze, co poszło z falą uderzeniową, czyniąc z części moich spodni siateczkę.

Mniejsza o to; nie o weterańskie wspomnienia chodzi. Chcę o skutkach. Kiedyś, po nieprzyjemnym kontakcie z IED, cały i zdrów wróciłem do domu. Poszedłem do kina, zgasło światło, a ja… uciekłem z sali. Ciemność wywołała atak paniki; to w takich okolicznościach dowiedziałem się, że choruję na PTSD. Terapia pomogła, po rocznej przerwie wróciłem do wyjazdów. Ale po kilku latach, z których najintensywniejsze były doświadczenia donbaskiego frontu, uznałem, że mam już dość. Przestałem się bać, a to jest gorsze niż paraliżujący strach. Dlatego moje ostatnie pobyty w Ukrainie to wolontaryjna humanitarka a nie wojenna reporterka. Na front niech pakują się młodsi dziennikarze, z mniejszym bagażem. Ja swoje zrobiłem.

„Ja swoje zrobiłem”, mówi Ihor, którego poznałem w 2015 roku. To skądinąd ciekawa historia, bo mowa o chłopaku z Doniecka, który osiem lat temu opowiadał się za noworosją. W stolicy tzw. donieckiej republiki ludowej działał w proseparatystycznej młodzieżówce; zapewniał mnie wtedy, że to, co działo się na wschodzie, to prawdziwa ludowa rewolucja. Nie przekonał mnie, nie przekonał samego siebie – rok później był już w wolnej Ukrainie, w kolejnych latach odbył turę na Donbasie. Po 24 lutego znów zaciągnął się do wojska. Odsłużył rok, wiosną został zdemobilizowany. Latem dołączył do rodziny w Polsce. „Proponowali mi kolejne pół roku w wojsku, ale odmówiłem. Nie mam już na to sił”.

Mnie nie musi się tłumaczyć, jednak w Polsce spotkał się już z komentarzami typu „dezerter”, „dekownik”, „tchórz”.

Jakiś czas temu rozmawiałem z kolegą fotoreporterem na temat wyzwań rekrutacyjnych, przed jakimi staje ukraińska armia. Ubywa ochotników, mobilizowane są kolejne roczniki; to kwestia na odrębny wpis, dość zaznaczyć, że wielu doświadczonych żołnierzy opuściło już szeregi. „No kurwa, po roku w wojsku, kilku miesiącach na froncie, który tam przecież jest prawdziwym młynem, opcja demobilizacji to jak wygrany los na loterii”, skwitował ów kolega.

Mogłem tylko przytaknąć.

Nie wolno – zwłaszcza tym, którzy nie wiedzą, czym jest wojna – oceniać wyborów Ihora i jemu podobnych. Powściągliwość w tym przypadku to kwestia elementarnej przyzwoitości. Pamiętajmy też o czynnikach obiektywnych – gdy zaczęła się inwazja, Ukraińcy walczyli o przetrwanie. Po drodze okazało się, że diabeł nie taki straszny, że orków można pokonać, że moskal nie jest w stanie zagrozić całemu państwu. Że dla większości Ukraińców nie jest to zagrożenie egzystencjalne. Jest i nie jest, karty wszak mogą się obrócić, ruskim mogłoby być łatwiej, gdyby nie mieli się z kim bić. Tym niemniej w ukraińskiej świadomości społecznej coraz mocniej zakorzenia się przekonanie o „odległej wojnie”. Podobnej do tej z lat 2014-22. Do której można się przyzwyczaić i która niekoniecznie jest już tak motywująca dla potencjalnych rekrutów. Ukraiński sukces – przetrwanie, odzyskanie części ziem, straszliwe poturbowanie rosyjskiej armii – ma i taki wymiar: sprzyja myśleniu „ja swoje zrobiłem”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie zrobiono mi zimą 2015 roku, gdzieś na ługańszczyźnie

Adaptacja

Latem 2007 roku w Afganistanie pojawiły się pierwsze kołowe transportery opancerzone Rosomak. Operujący tam polski kontyngent potrzebował czegoś lepiej uzbrojonego i opancerzonego, niż używane dotąd amerykańskie wozy Humvee. Szybko okazało się, że fabryczny pancerz „rośka” to za mało, że nie chroni on dostatecznie dobrze przed uderzeniami granatów przeciwpancernych, wystrzeliwanych z wyrzutni RPG – i już na miejscu zaczęto doposażać wozy w dodatkowe płyty. Rosomak „spuchł”, miał jednak dość mocy, by poradzić sobie z „nadbagażem”.

Ale wyścig zbrojeń cały czas trwał.

„Problemem są chińskie erpegi z podwójnymi głowicami, które przepalają nawet te wzmocnione pancerze”, pisał mi jesienią 2009 roku kolega z Afganistanu. Ryzyko wymusza kreatywność – i tak załogi rosomaków zaczęły na własną rękę udoskonalać zabezpieczenia. Nie było to nic nowego w najnowszej historii Wojska Polskiego – kilka lat wcześniej, w Iraku, masowo dopancerzano terenówki Honker, wykorzystując w tym celu złomowiska sprzętu po dawnej armii Husajna. W przypadku „rośków” sięgnięto po rozwiązanie w postaci siatki – metalowych prętów na stelażu przymocowanym do burt wozów. Na załączonym zdjęciu widzicie przykład takiej „wojennej inżynierii”. Siatka miała przechwycić nadlatujący granat, zanim doszłoby do penetracji pancerza.

Zaimprowizowana siatka. Afganistan, 2009 rok/fot. Adam Roik

Jakkolwiek zaimprowizowane, rozwiązanie się sprawdzało. W efekcie parę miesięcy później na polskich wozach pojawiły się fabryczne siatki LSO (skrót od: lekki system opancerzenia). Niestety, nie istnieją rozwiązania idealne – moduły LSO się gięły, obrywały, nie chroniły wszystkich elementów wozu, a niekiedy nie wytrzymywały kontaktu z nadlatującym pociskiem. „Erpegi” wciąż „przepalały” pancerze, niekiedy z tragicznym dla załogi i desantu skutkiem. Lecz zasadniczo LSO pozwoliły na znaczące ograniczenie strat.

Oryginalne LSO na Rosomaku. Afganistan, 2010 rok/fot. Adam Roik

Podobnie z pojazdami typu MRAP, lepiej znoszącymi skutki eksplozji min-pułapek. Istotą ich unikalnej konstrukcji było podwozie w kształcie litery „V”, które sprawiało, że znaczna część energii wybuchu rozchodziła się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty – w tym polski – dysponowały kilkoma typami takich pojazdów. I choć wozy te ocaliły życie wielu natowskich żołnierzy, bywało, że i one zawodziły. W wojnie minowej – jaką był konflikt w Afganistanie – z roku na rok rosła masa ładunków wykorzystywanych przez talibów. Początkowo „sadzili” oni kilkukilogramowe miny-pułapki, później kilkunasto- a następnie kilkudziesięcio-kilogramowe. Zdarzały się IED (zaimprowizowane urządzenia wybuchowe) o masie 200-300 kilogramów, i większe. Na takiego „ajdika” nie pomogłoby żadne opancerzenie – siła eksplozji była tak wielka, że wielotonowe pojazdy rozszarpywało na strzępy.

Lecz i na taką okoliczność istniały sposoby – „djuki”. Duke – jak wygląda prawidłowy angielski zapis nazwy tego urządzenia – to najprościej rzecz ujmując zagłuszarka fal elektromagnetycznych. Zamontowana na pojazdach, znacznie utrudniała odpalenie w ich pobliżu „ajdików” za pomocą radia czy telefonu. Tworzyła niewidoczny parasol, czy jak to się dziś mówi, „bąbel antydostępowy” w odległości kilkudziesięciu metrów od chronionych wozów. „Djuki” włączano przy wyjeździe z bazy, ich dezaktywacja następowała po wjechaniu w bezpieczną strefę (co zwykle gremialnie odnotowywały telefony, informując o odzyskanym zasięgu i otrzymanych wiadomościach tekstowych).

No ale i one miewały „dziury”, a część ładunków talibowie odpalali przy użyciu detonatorów elektrycznych. Więc do samego końca interwencji natowscy żołnierze ginęli na skutek IED, choć śmierć dotknęła ledwie ułamek tych, których bojownicy próbowali uśmiercić.

Adaptacja, adaptacja i jeszcze raz adaptacja. Wojnę przeżywa ten, kto szybciej adaptuje się do warunków pola walki.

—–

Od marca zeszłego roku do dziś armia rosyjska straciła ponad 50 proc. okupowanych terytoriów. Tak wygląda realna skala rosyjskich porażek i ukraińskich sukcesów. Wojsko aspirujące do miana „drugiej armii świata”, mimo początkowych awansów, okazało się w istotnej mierze niewydolne, w wielu obszarach po prostu byle jakie. Tym niemniej wciąż utrzymuje względnie wysoką wartość bojową, o czym Ukraińcy przekonują się każdego dnia. Nie wystarcza ona do realizacji pierwotnych celów wojskowych i politycznych Moskwy – czyli zajęcia i zwasalizowania Ukrainy – ale pozwala na zachowanie status quo: dalszej okupacji części terenów z nadzieją, że uda się je utrzymać do ewentualnych rozmów pokojowych.

Szukając składowych tego „rosyjskiego sukcesu”, należy wskazać kilka rodzajów broni; efektywnie ich wykorzystanie definiuje bowiem sytuację na froncie, na którym brakuje obecnie działań o rozstrzygającym charakterze. W wymiarze strategicznym jest to lotnictwo bombowe, pozwalające rosjanom na rażenie głębokiego ukraińskiego zaplecza. Co dla armii ukraińskiej jest o tyle istotne, że angażuje część jej potencjału do obrony miast – przede wszystkim idzie tu o OPL, której brakuje Ukraińcom na froncie. I nie mam na myśli przenośnych zestawów rakietowych, bo tych obrońcy mają „po korek”, ale nowoczesnych zachodnich systemów średniego zasięgu, które zniwelowałyby rosyjską przewagę w dziedzinie – no właśnie, to kolejny atut rosjan – śmigłowców szturmowych.

Najeźdźcy nauczyli się wykorzystywać z sensem zwłaszcza swoje konie robocze – Ka-52. Operując poza zasięgiem ręcznych wyrzutni rakietowych, wyposażone w kierowane pociski przeciwpancerne kamowy, stanowią poważne zagrożenie dla ukraińskich czołgów i bewupów, także zachodnich typów. Co prawda wszędzie tam, gdzie Ukraińcy podciągają klasyczne zestawy OPL, cudowne właściwości Ka-52 znikają, a one same spadają, ale jako się rzekło – obrońcy mają tu mocno ograniczone zasoby. Dlatego tak ważne są kolejne dostawy zachodnich systemów przeciwlotniczych.

Po prawdzie i rosjanie nie mają zbyt wielkiej swobody – do tej pory utracili ponad 40 Ka-52 (ostatniego dziś rano), czyli połowę z maszyn, którymi realnie dysponowali przed 24 lutego 2022 roku. Kremlowska propaganda (i idący jej tropem polscy wielbiciele ruskiego miru) przekonuje, że wojsko dysponowało przed wojną 140 maszynami, więc straty nie są krytyczne, zwłaszcza że przemysł dostarczył 30 nowych maszyn. I tu mamy do czynienia z bzdurą i kłamstwem, armia rosyjska nie otrzymała bowiem żadnego fabrycznie nowego śmigłowca. Istotnie, do pułków lotniczych trafiło co najmniej kilkanaście Ka-52 wprost z zakładów, ale były to maszyny wcześniej nielotne, które wdrożono do służby po mniej lub bardziej zaawansowanym remoncie. Wszak – należy to podkreślić – nowe-stare „śmigła” są w większości wytrzebione z elementów objętych sankcjami, decydujących o jakości maszyn. Co nie zmienia faktu, że rosjanie wciąż je mają, w dość dużej liczbie, choć nie jest to wyzwanie, z którym ZSU – przy zachodnim wsparciu – nie mogłyby sobie poradzić.

Kolejnym rodzajem broni, który definiuje rosyjską skuteczność na obecnym etapie wojny, są miny. A ściślej – pola minowe, za którymi skryli się rosjanie, zwłaszcza na Zaporożu. Pisałem już o tym w jednym z poprzednich tekstów, więc podkreślę tylko, że w mojej ocenie, gdyby nie ponadnormatywne pola minowe, ukraińscy żołnierze byliby już nad brzegiem Morza Azowskiego. Bo inne właściwości rosyjskiej armii nie wystarczyłyby do ich zatrzymania (czy wręcz – jak kulejąca logistyka – pomogły w przerwaniu „korytarza” i wyizolowaniu Krymu). A tak będziemy świadkami tego scenariusza nie szybciej niż jesienią, i to przy założeniu, że „po drodze” nie nastąpi jakieś polityczne przesilenie.

Wróćmy do rosyjskich atutów – jest pośród nich także dron typu Lancet, wykorzystywany w charakterze amunicji krążącej. W ostatnich miesiącach stał się chyba największym przekleństwem armii ukraińskiej. Za jego pomocą rosjanie starają się niszczyć najbardziej wartościowe elementy wyposażenia ZSU – z jednej strony radary, systemy OPL, z drugiej, działa, czołgi i pojazdy opancerzone produkcji zachodniej. Lancet w konfrontacji z Leopardem nie poraża skutecznością, niemniej potrafi wóz na tyle uszkodzić, że maszyna wymaga wielotygodniowego remontu na głębokich tyłach (przy okazji – dwa „leosie” właśnie przyjechały z Ukrainy do Gliwic, na niezbędne naprawy; tym samym centrum serwisowe dla ukraińskich czołgów niemieckiej proweniencji zainaugurowało działalność). Dużo skuteczniejsze są lancety używane przeciwko holowanym haubicom, jak amerykańskie M-777 – działo, a często i obsługa, zwykle nie przetrwają uderzenia. Ma też ten rodzaj amunicji krążącej spore zasługi w niszczeniu rodzimych krabów. Polska przekazała Ukrainie 72 samobieżne haubice (część w ramach pomocy wojskowej, część jako realizacja międzyrządowego kontraktu, finansowanego z pieniędzy Unii Europejskiej) – do tej pory 20 zostało zniszczonych bądź poważnie uszkodzonych, połowa z nich przez lancety.

Lecz i w tym przypadku nie jest to żadna wunderwaffe. Jest co najmniej kilkanaście dobrze udokumentowanych przypadków, kiedy zaimprowizowane siatki w typie LSO chroniły sprzęt przed uderzeniem lancetów – wpis ilustruje jedno z takich zdarzeń. Masowe stosowanie LSO zapewne znacząco utrudniłoby rosjanom robotę. Oczywiście, siatek nie da się zamontować do wszystkiego – nie sposób ich rozstawić na przykład nad holowaną armatą w ruchu. By znacząco zniwelować skuteczność lancetów Ukraińcy potrzebują czegoś więcej – zagłuszarek. Urządzeń, które „ogłupią/oślepią” drony w ich ostatniej fazie lotu. Nie tylko zresztą lancety, ale też komercyjne bezzałogowce, zaadoptowane do przenoszenia ładunków wybuchowych – w tym obszarze aktywności rosjanie nie pozostają w tyle za Ukraińcami i też je masowo wykorzystują. Ba, na niektórych odcinakach frontu mają w tym zakresie przewagę, gdyż dysponują sprzętem do zagłuszania ukraińskich dronów – co jest ich kolejnym, ostatnim już atutem.

Czy Ukraińcy mają realne szanse, by się z wyzwaniami w postaci dronów i rosyjskich możliwości WRE (skrót od: walka radiowo-elektroniczna) uporać? Kilkanaście dni temu Kijów i Tokio zawarły porozumienie, w ramach którego Japonia zobowiązała się do pomocy wojskowej dla Ukrainy. Przedmiotem dostaw ma być szeroko rozumiana „broń antydronowa” – od systemów kinetycznych po elektroniczne. Mocarstwa zachodnie także dysponują odpowiednią technologią – jej wysłanie do Ukrainy staje się równie ważne jak dostarczanie amunicji.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Lancet złapany w siatkę rozpiętą nad krabem/fot. ZSU/Kriegsforscher

Ryzyko

Zacznę od krótkiego wspomnienia z Afganistanu, potem garść faktów z Ukrainy, a na końcu postaram się spiąć narrację sensowną klamrą. Do rzeczy.

Jesienią 2013 roku po raz kolejny wylądowałem w bazie Ghazni. Dostałem własny „pokoik” w baraku, godnie wyposażony w coś, co przypominało biurko, i w wielką skrzynię, która – jak się okazało – miała pełnić rolę łóżka. Wystarczyło skombinować materac, co zresztą przyszło mi bardzo łatwo. Problem w tym, że pianka miała ze 30 centymetrów grubości, co lokowało poziom mojego wyra na wysokości mniej więcej półtora metra. A nie było to jedyne zmartwienie – mata bowiem pod moim ciężarem zapadała się, co utrudniało wstawanie, zwłaszcza że stopy do podłogi miały daleko. Poszedłem więc na sposób – w ścianę u nóg łóżka wbiłem gwóźdź, do którego przywiązałem sznurek. Jego końcówka leżała przy mojej głowie – wystarczyło ją złapać i podciągnąć się do pozycji siedzącej. Potem było już z górki, niemniej cała procedura trochę czasu zajmowała.

A mówimy o okresie, kiedy talibowie regularnie strzelali w bazę rakietami. Nie był to jakiś intensywny ogień, ale co dwa-trzy dni rozlegało się wycie syren alarmowych, po których człowiek miał kilka sekund, by dobiec do najbliższego schronu (urządzenia obserwacyjne wykrywały start rakiet, stąd ta czasowa premia). W mojej sytuacji było to dość karkołomne przedsięwzięcie, ale za pierwszym i drugim razem naprawdę się starałem. Za trzecim linka pękła, a ja opadłem na materac.

– Pierdolę! – syknąłem i zostałem w łóżku. Byłem zbyt zmęczony, by walczyć z materacem. Uznałem, że się podniosę, jeśli łupnie gdzieś bliżej. Czego prawdopodobieństwo oceniłem na znikome. Znikome wtedy, znikome później – do tego stopnia, że już nie chciało mi się naprawiać „podnośnika”. Więc gdy odzywał się charakterystyczny dźwięk „inkomingu” – a ja akurat byłem na koju – po prostu przykrywałem głowę poduszką. Oczywiście, mogłem się zdziwić – gdyby coś walnęło nie tyle blisko, co wprost w mój kurnik. No ale się nie zdziwiłem.

—–

Dziś w nocy rosjanie posłali w stronę Lwowa 10 pocisków manewrujących Kalibr. Wystrzeliły je okręty na Morzu Czarnym, rakiety przez jakiś czas leciały „na zmyłkę” – na północ, wzdłuż linii Dniepru. Wydawało się, że celem jest Kijów, tymczasem między Krzemieńczukiem a Czerkasami pociski skręciły na zachód. Ukraińska obrona powietrzna raportuje zestrzelenie siedmiu kalibrów, trzy dotarły do miejsc przeznaczenia. W mieście wybuchły pożary, trafiony został jeden z budynków mieszkalnych. Nie mam jasności, czy było to bezpośrednie uderzenie czy pożar i zniszczenia wywołały spadające odłamki zestrzelonej rakiety (bądź posłanej w jej stronę antyrakiety). Tak czy inaczej, zginęły cztery osoby, a 34 zostały ranne lub kontuzjowane. W całym Lwowie uszkodzeniu uległo 30 domów i ponad 50 aut. W bloku, z którego pochodziła większość ofiar, zniszczone zostały dwa ostatnie piętra (i ponad 60 mieszkań). Zdaniem lokalnych władz, był to największy atak rakietowy wymierzony w metropolię od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji.

—–

Syreny we Lwowie zawyły na długo przed nalotem. Mer miasta o godz. 2.00 zaapelował do mieszkańców, by udali się do schronów. O 3.00 pojawiły się pierwsze informacje o trafionym budynku. Było zatem sporo czasu, żeby się schować. Ukraina korzysta z „premii”, będącej konsekwencją jej wielkość, z faktu, że Morze Czarne nie należy wyłącznie do rosjan (że mogą oni strzelać tylko z wybranych, wschodnich akwenów), no i z rozpoznania (własnych radarów i satelitów NATO), rejestrującego ruchy rosyjskich okrętów, a potem samych rakiet. Najkrócej rzecz ujmując, moskale nie działają z totalnego zaskoczenia (tak samo dzieje się w przypadku ataków przy użyciu bombowców strategicznych). A mimo to rakiety (odłamki) zabiły nocą śpiących w mieszkaniach ludzi – nie pierwszy raz, bo podobnych tragedii było w historii tego konfliktu sporo.

—–

Jedna z moich znajomych z Kijowa zmieniła mieszkanie, bo dotychczas wynajmowane znajdowało się na ostatnim piętrze wysokiego wieżowca. Inna przyznała kiedyś, że cieszy ją sąsiedztwo amerykańskiej ambasady, bo ruscy nie są tacy głupi, by ryzykować atak rakietowy w pobliżu przedstawicielstwa USA. Gdy zaczęła się pełnoskalową inwazja, Ukraińcy skrupulatnie przestrzegali zasad obrony cywilnej. Schodzili do schronów (na przykład do stacji metra), stosowali się do reguły dwóch ścian (w razie alarmu przechodząc do pomieszczeń, gdzie chroniła ich podwójna bariera), unikali górnych pięter; robili masę innych potrzebnych i pożytecznych rzeczy, które pozwalały przeżyć, a jednocześnie pozostawały adekwatną reakcją na „pierwszy szok”. Tyle że ów szok z czasem minął, a ludzie nawykli do zagrożenia. Nie trzeba geniusza matematyki, by wyliczyć, że ryzyko śmierci od rosyjskiej rakiety jest w Kijowie, a już zwłaszcza we Lwowie czy gdziekolwiek indziej w zachodniej Ukrainie, mniej niż znikome. Wystarczy codzienne doświadczenie („dotąd nigdzie w pobliżu nie upadło”), świadomość ogromu miasta lub nieistotności miasteczka czy wsi („po co mieliby tu walić?”), wreszcie wiara we własne szczęście. Dodajmy niedogodności, które z czasem stają się coraz trudniej akceptowalne. Do schronu trzeba się ubrać, pokonać jakąś drogę, pewnie będą tam obcy ludzie – i po co to wszystko, gdy większość alarmów okazuje się „fałszywa”? Lepiej zostać we własnym łóżku. W świecie, który wojna postawiła na głowie, takie okruchy normalności mają nadzwyczajną wartość.

Zatem nie dziwmy się, że rakiety dopadły ludzi w domach. Ofiary i poszkodowani dokonali wyboru, niefortunnego, ale z pewnością nie prosili się o śmierć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -