Głównodowodzący

Biuro prezydenta Ukrainy ujawniło po południu, że Wołodymyr Zełenski znów pojawił się na froncie. Tym razem w Bachmucie, o który trwają obecnie ciężkie walki. Wizyta odbyła się dziś rano, prezydent spotkał się z żołnierzami, kilkunastu z nich wręczył odznaczenia. Do ceremonii doszło w jakimś dużym fabrycznym obiekcie (sądząc po udostępnionych fotografiach), co może być – choć nie musi – istotną wskazówką. Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu godzin Ukraińcom udało się wyprzeć rosjan z miasta – tym samym atakujący utracili to, co z tak wielkim trudem zdobywali przez miniony miesiąc. Jedyne rosyjskie pozycje, które oparły się ukraińskim kontratakom, znajdowały się w części przemysłowej. Tak przynajmniej było jeszcze w niedzielę. Czyżby i stamtąd ruskich już wykurzono?

Oczywiście, spotkanie z żołnierzami mogło zostać zaaranżowane gdzie indziej – nie bezpośrednio pod nosem rosjan, ale kilka kilometrów od ich najdalej wysuniętych pozycji. Byłoby to zresztą zgodne z wojennym BHP. Wizyta głównodowodzącego to ważny element podtrzymywania morale, ale też nie powinna być przedsięwzięciem samobójczym. Nie rozstrzygam, jak to wyglądało w Bachmucie, ale wolałbym, by prezydentowi nie pozwalano pakować się za blisko. Front to linia styku wojsk, ale i bezpośrednie zaplecze, nieco bezpieczniejsze i dające większą gwarancję zakończonej powodzeniem ewakuacji – gdyby do takiej dojść musiało.

Pytacie mnie – jak on się tam dostaje? Nie wiem – mogę tylko spekulować, opierając się o własną znajomość Ukrainy, świadomość tamtejszych dystansów (w Polsce zwykle nie zdajemy sobie sprawy, jak rozległy jest to kraj), czy analizę treści codziennych wystąpień Zełenskiego. Te ostatnie zawsze zawierają odniesienia do bieżących wydarzeń, co sugeruje, że nie nagrywa się ich z wyprzedzeniem. Jeśli zatem wieczorem prezydent jest w Kijowie, był w nim poprzedniego wieczoru, to oznacza, że miał dobę na podróż 800 km w jedną stronę. Z przyczyn oczywistych nie lata prezydenckim odrzutowcem (choćby dlatego, że ten wymaga odpowiedniej obsługi i lotniska), pociąg to opcja zbyt czasochłonna i niebezpieczna (skład narażony jest na atak z powietrza, dywersję, na nieplanowany długotrwały postój – generujący kolejne zagrożenia – będący efektem np. braku prądu czy uszkodzenia sieci trakcyjnej). Trudno też, przy zachowaniu minimum warunków bezpieczeństwa, odbyć taką podróż skrycie. Z tego samego powodu wykluczam transport samochodowy, tym bardziej, że w Ukrainie mamy do czynienia z niskiej jakości infrastrukturą drogową.

Zostają więc śmigłowce. Niskie przeloty, niewykluczone, że podzielone na odcinki, odbywające się przy stałym, bieżącym wsparciu natowskich systemów rozpoznania lotniczego, co pozwala informować załogi (maszyny prezydenckiej i co najmniej jednej towarzyszącej) o ewentualnych zagrożeniach w czasie (niemal) rzeczywistym. Kilka godzin w jedną stronę (pod osłoną nocy; większość wizyt prezydenta ma miejsce w godzinach porannych), kilka w drugą. Zresztą, niewykluczone, że Zełenski nie wraca tego samego dnia do stolicy. Tła dla nagrań można generować komputerowo, a i miejsca, w których zatrzymuje się prezydent, wcale nie muszą odbiegać wizualnie od wnętrz znanych z budynku administracji w Kijowie. By poczynić jakieś rozstrzygnięcia w tej kwestii, musielibyśmy mieć dostęp do kalendarza Wołodymyra Zełenskiego i skonfrontować jego podróże z listą spotkań ponad wszelką wątpliwość odbytych w stolicy.

Niezależnie od tych dylematów, faktem jest, że ukraiński prezydent nie cierpi na brak odwagi. W przeciwieństwie do rosyjskich przywódców (o czym zawsze donoszę z dziką satysfakcją). Dziś dla przykładu rypła się sprawa z niedawną podróżą ministra obrony rosji, który miał osobiście zapoznać się z sytuacją na froncie. Propagandową ustawkę z siergiejem szojgu w roli głównej zdemaskowano z pomocą samych rosjan – i oficjalnych zdjęć udostępnionych przez ministerstwo obrony. Ich zawartość pozwoliła na dokładną geolokalizację miejsca, nad którym przelatywał śmigłowcem szojgu. Linie okopów, wedle opisów znajdujące się w rejonie „specjalnej operacji wojskowej” – czujnie oglądane przez ministra z okna maszyny – okazały się być umiejscowione w rejonie Armiańska na Krymie, ponad 80 km od najbliższych pozycji wojsk ukraińskich.

Jeszcze większa szopka towarzyszyła wczorajszej wizycie putina w Mińsku. Najpierw narobiły ruskie tłoku, wysyłając w powietrze kilka rządowych maszyn – każda z nich mogła przewozić głównego lokatora Kremla. Ostatecznie zaś putin wyruszył na spotkanie z Łukaszenką z Petersburga, nie z Moskwy. A nad Białorusią jego samolot otrzymał silną eskortę – wszak wiadomo, całkiem nieopodal czaiły się natowskie myśliwce…

Nabijam się rzecz jasna, choć samą wizytę traktuję już zupełnie poważnie. Ale temu poświęcę kolejny wpis.

Ps. Jak donosi „New York Times” (a za nim polskie media), moskiewscy notable „ograniczyli swoje wizyty na froncie” po tym, jak wojska ukraińskie wiosną br. ostrzelały sztab rosyjski w Izjumie. Ukraińcy ustalili wówczas, że znajdował się tam gen. walerij gierasimow. Zamierzali zabić szefa sztabu rosyjskiej armii, ale ten opuścił ostrzelany obiekt tuż przed atakiem. Atakiem, który NYT określił mianem „zamachu”. O czym wspominam, bo strasznie mnie takie nazewnictwo zirytowało. Zamachu bowiem mogą dokonać terroryści, bojówki, mafie. Atak rakietowy na rosyjskie stanowisko dowodzenia przeprowadziła regularna armia, podczas regularnych działań zbrojnych. Generałowie też na wojnach giną. Rosyjscy jakoś częściej, ale nie ma w tym terroryzmu, a zwykły (neo)sowiecki bardak.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wołodymyr Zełenski w Bachmucie/fot. Administracja Prezydenta Ukrainy

Pokój

Czy śmierć Władimira Makieja – szefa białoruskiego MSZ, który zmarł nagle w sobotę – jest czymś więcej niż zbiegiem okoliczności? Według poważnych źródeł, blisko związany z aleksandrem łukaszenką polityk został otruty, co miało być sygnałem dla białoruskiego prezydenta. Sygnałem wysłanym przez Kreml, który ma już dość lawirowania Mińska w kwestii zaangażowania się w rosyjsko-ukraińską wojnę. „Król kartofli” – jak zwykło się przezywać łukaszenkę – udostępnił Białoruś jako zaplecze dla rosyjskiej armii, dalej jednak posunąć się nie chce. I konsekwentnie, od dziewięciu miesięcy, odmawia posłania białoruskiego wojska na front.

Trudno ocenić, na ile zdesperowana jest moskwa, co miałoby bezpośredni wypływ na motywy działań. Czy za ewentualnym szantażem stoi chęć „umiędzynarodowienia” konfliktu, co niosłoby przede wszystkim polityczne i wizerunkowe korzyści („patrzcie, także Białorusini walczą z ukraińskimi nazistami”)? A może chodzi o to, że zdemolowana przez Ukraińców rosyjska armia na gwałt potrzebuje kilkudziesięciu tysięcy j a k i c h k o l w i e k rekrutów, a choćby i kiepsko zmotywowanych? Tak czy inaczej, nerwowe ruchy łukaszenki sugerują, że coś na rzeczy jest. W reakcji na śmierć Makieja, białoruski dyktator zrobił ekspresowe porządki w swoim najbliższym otoczeniu. Wymienił część ochroniarzy, kucharzy i prezydencką służbę, co może być odruchem paranoika, ale może być też właściwą reakcją na zdiagnozowane zagrożenie.

Zachodni analitycy (na przykład z brytyjskiego wywiadu czy z amerykańskiego Instytutu Studiów nad Wojną) idą tropem groźby, sugerując, że jesteśmy u progu poważnych przetasowań na „kierunku białoruskim”. Dni łukaszenki są rzekomo policzone, putin zamierza się go pozbyć (albo kompletnie ubezwłasnowolnić) – i pchnąć Białoruś ku wojnie.

Brzmi to złowieszczo, ale prawdę powiedziawszy, nie byłby to zły scenariusz. Białoruś – jej status/charakter relacji z rosją – to klucz do przyszłości nie tylko Ukrainy, ale i Polski oraz szerzej, całej Europy środkowo-wschodniej.

Wbrew skarpektosceptycznej narracji – przepychanej obecnie przez naszą infosferę – na przestrzeni ostatnich tygodni nie wydarzyło się nic, co przekreśliłoby ukraińskie szanse na zwycięstwo w tej wojnie. Zwycięstwo rozumiane jako popędzenie okupantów ze wszystkich zajętych ziem, także tych, na które weszli w 2014 roku. Taki stan rzeczy – do osiągnięcia wiosną/latem przyszłego roku – oznaczałby dla Kijowa realizację warunku koniecznego dla rozpoczęcia rozmów pokojowych. Ale z nieprzyjazną Białorusią na karku, byłby to pokój „kulawy”. Wymagający większej mobilizacji zasobów niż w sytuacji, w której Ukraińcom odpadłoby do pilnowania ponad 1000 km granicy. Zrujnowane ukraińskie państwo będzie liczyło każdą hrywnę (i dolara czy euro pomocy), stając na nogi. Trudno w tej chwili ocenić, jaki charakter przybiorą zachodnie gwarancje bezpieczeństwa – idealnie byłoby przyjąć Ukrainę do NATO, ale obecnie bardziej prawdopodobny wydaje się sojusz z częścią członków Paktu (z USA, Wielką Brytanią, Polską, krajami nadbałtyckimi). Nim jednak jakikolwiek alians się zmaterializuje, ukraińska niepodległość będzie chroniona tylko przez ukraińską armię. Zwycięską, ale i pokiereszowaną.

Tysiąc kilometrów wrogiej granicy mniej dla Ukraińców, to zarazem ponad 400 km nieprzyjaznej granicy mniej dla Polski i ponad 700 dla Litwy i Łotwy. Białoruś niebędąca protektoratem rosji to zarazem sytuacja, o której marzyły pokolenia Polaków. Sytuacja, w której rosja zostaje odepchnięta o 500 km, de facto wyrzucona z Europy do Azji. Owszem, dysponująca eksklawą w postaci okręgu kaliningradzkiego, ale kompletnie niefunkcjonalną w realiach szerokiego buforu oraz Bałtyku jako „jeziora NATO”.

Brzmi jak political fiction? Być może, ale jako się rzekło – to warunek dobrego pokoju (zatem coś, o co należy zabiegać…). No i spójrzmy na fakty. Dwa lata temu łukaszenka spacyfikował białoruską opozycję. Elity gotowe na bliższe relacje z Zachodem uciekły z kraju lub siedzą w więzieniach. Powszechną wolę oporu wobec niechcianego reżimu (przeciw Łukaszence głosowało 80 proc. społeczeństwa) zdławiono, z początkiem tego roku wydawało się, że na długo. Tymczasem w marcu i kwietniu – podczas bitwy o Kijów – na terenie Białorusi działała tzw. kolejowa partyzantka. Czynny sabotaż białoruskich kolejarzy sparaliżował ruchy rosyjskich wojsk, ich logistyki, istotnie przyczyniając się do raszystowskiej porażki na północy Ukrainy. Był to najodważniejszy akt nieposłuszeństwa wobec łukaszenki i putina, ale nie jedyny. Fakt, iż „król kartofli” lawiruje, wynika z jego kalkulacji/obawy czy warto się po stronie moskwy tak bardzo angażować. Ale stoi też za tym świadomość, że naród białoruski decyzji o przystąpieniu do wojny nie zaakceptuje. Że przeciwna bezpośredniemu udziałowi jest białoruska armia, której przedstawiciele dali mińskiemu dyktatorowi do zrozumienia, czym może się skończyć przymusowy angaż – falą dezercji i masowym przechodzeniem oddziałów na ukraińską stronę. Wizja rozpadu armii i społecznych protestów stopuje łukaszenkę, który w obliczu jednoczesnej presji moskwy znalazł się między młotem a kowadłem.

Teoretycznie putin może go złamać lub zastąpić; każdy z tych scenariuszy oznacza wejście rosjan do Białorusi „na ostro”. Jeszcze bardziej prorosyjska władza w Mińsku wymagałaby odpowiednich zabezpieczeń – realnie, dużego rosyjskiego kontyngentu, a więc mniej lub bardziej zakamuflowanej okupacji. Naiwnością byłoby założyć, że Białorusini tak po prostu by ów stan rzeczy zaakceptowali. Co postawiłoby rosjan w trudnej sytuacji – z otwartym „drugim frontem”, rebelią na tyłach, angażującą i tak już wyczerpane zasoby rosyjskiej armii.

Na kremlu mają tego świadomość. I to – w mojej ocenie – daje łukaszence największe gwarancje bezpieczeństwa. putin chciałby Białorusi w wojnie, ale nie chciałby uruchomić procesów, na skutek których Białoruś by się rosji wymknęła. Musi zatem być bardzo ostrożny.

Oczywiście, stary kegiebista może zagrać va banque, licząc, że jakoś to będzie („a nuż Białorusini okażą się potulni i zaakceptują warunki moskwy”). Jeśli nie zagra, kwestia białoruska pozostanie otwarta. Wówczas, aby zarysowała się perspektywa dobrego pokoju, musiałoby dojść do jednego z dwóch procesów:

– białoruskiej rewolty i samouwolnienia (o co bez rosyjskiego dokręcania śruby będzie trudno);

– przeniesienia przez Ukraińców działań wojennych na terytorium Białorusi.

W każdym z tych scenariuszy – które zresztą mogłyby biec równolegle – poza obaleniem prorosyjskich władz kluczowym byłoby wyrzucenie z Białorusi armii rosyjskiej.

Tylko czy „nasz świat” zaakceptowałby taką „eskalację”?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Gdzieś w Donbasie…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Filtr

„A skoro o śmieciach mowa, to wrócimy też do słów władimira putina, który pół godziny temu był łaskaw różne rzeczy opowiadać”, takimi słowami zaanonsował kolejny materiał dziennikarz Polsat News Igor Sokołowski. Działo się to 21 września podczas programu „W rytmie dnia”. Zapowiadane omówienie wystąpienia prezydenta rosji poprzedzał reportaż poświęcony nagannym praktykom opalania domów i mieszkań czym popadnie. Stąd owe śmieci jako łącznik między tematami. Występ dziennikarza najwyraźniej przypadł do gustu władzom stacji, bo z tytułem w formie dosłownego cytatu wrzucono jego fragment na stronę Polsatnews.pl.

Sokołowski na kilkanaście godzin stał się bohaterem serwisów społecznościowych (gdzie głównie chwalono go za cywilną odwagę), lecz wkrótce o sprawie zapomniano. Pochylił się nad nią jedynie branżowy magazyn „Press” publikując – utrzymany w tonie przygany – tekst pt.: „Zachować umiar, choć zbrodnie rosjan bezsporne” [1]. „(…) schłodzenie emocji jest warsztatowym obowiązkiem dziennikarza. Nie bardzo udaje się to w polskich mediach”, czytamy. „władimir putin, którego nie można nazwać inaczej niż politycznym bandytą, morduje rękoma swoich żołnierzy niewinnych ludzi, w tym dzieci. Te okoliczności oczywiście nie zwalniają dziennikarzy z obowiązku stosowania jak najbardziej bezstronnego opisu wydarzeń”, komentuje w „Pressie” prof. Jacek Dąbała, medioznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Misja a interes

Więc jak to z tym „umiarem” i „schłodzeniem” jest? Zagadnieniu już jakiś czas temu postanowił przyjrzeć się zespół z toruńskiego Instytutu Dyskursu i Dialogu. W minionym tygodniu ukazał się raport INDiD, podsumowujący monitoring przekazów medialnych w polskiej przestrzeni informacyjnej, poświęconych wojnie w Ukrainie.

– Chcieliśmy zrekonstruować sposób, w jaki kształtowała się narracja medialna wokół rosyjskiej agresji. Chodziło też o wskazanie dobrych i złych praktyk dziennikarskich dużych mediów podczas relacjonowania pierwszych 150 dni wojny – mówi prezes Instytutu Filip Gołębiewski.

Nim przejdziemy do omówienia raportu warto wskazać, że po 24 lutego polskie media głównego nurtu gremialnie opowiedziały się po stronie Ukrainy. Do dziś większość z nich zachowuje ukraińskie barwy narodowe wplecione w loga, a prezenterzy stacji telewizyjnych występują z żółto-niebieskimi wstążkami. Tym symbolicznym gestom towarzyszy większa niż przed inwazją czujność na rosyjskie medialne „wrzutki” – mainstream jest dziś w istotnej mierze impregnowany na (pro)rosyjską narrację, propagandowe i dezinformacyjne zabiegi Moskwy. Niemniej treści o takiej wymowie dostają się do obiegu „tylnymi drzwiami” – nie ma ich w artykułach, ale są w komentarzach, czy to bezpośrednio pod tekstami na stronach WWW redakcji, czy na profilach społecznościowych mediów, gdzie owe teksty (multimedia) się udostępnia. rosjanie i prorosyjscy medialni aktywiści używają tej furtki z dużym powodzeniem, mamy tu bowiem do czynienia z kulawą moderacją. Komentujący (nieważne jak) zwiększają zasięgi, a to wprost przekłada się na zyski. Moderacja musi ów czynnik uwzględnić, co sprawia, że na część niepożądanych treści przymyka się oko. Jest to zatem kolejne oblicze dychotomicznej natury mediów, sprowadzającej się do rozdźwięku pomiędzy misją a interesem.

„Bluźnierca” i „męczennik”

Wracając zaś do opracowania INDiD – najpierw garść metodologii. Wolontariusze zbadali 292 przekazy medialne, które następnie zostały sprawdzone przez weryfikatorów. Tym sposobem każdy z materiałów „przeszedł” przez cztery osoby – trzech wolontariuszy i weryfikatora, co powinno wyeliminować wpływ osobistych poglądów na ocenę. Materiały do celów statystycznych podzielono na kilka kategorii: w zależności od miejsca opublikowania (prasa, internet, radio, tv i dalej na poszczególne tytuły prasowe), linię redakcyjną (media sprzyjające rządowi, opozycji i pozostałe) oraz typ materiału (reportaż, news, publicystyka, wywiad). Co z tego wszystkiego wynikło?

Ponieważ największy wpływ na odbiorców mają tytuły, to od nich zaczęto analizę materiałów. Tytułów pesymistycznych (zawierających słowa: „wykrwawia”, „zbrodniczy”, „śmierć́”, „wróg” czy „piekło”) było prawie 180. Z kolei tytułów optymistycznych (wyraźnie mówiących o „pomocy”, „odwadze”, „zwycięstwie”, „wdzięczności” czy „pokoju”) naliczono niemal 70. Zatem negatywna, pesymistyczna narracja wojny zdarzała się ponad dwukrotnie częściej niż̇ pozytywna.

Co istotne, o rosjanach nie pisano w kontekście zwycięstwa (a w omawianym okresie odnosili jeszcze na froncie sukcesy). W tytułach ani razu nie użyto imienia władimira putina, co można odebrać jako brak szacunku. „putin” stał się̨ dopełniaczem, a także przymiotnikiem do wielu zwrotów związanych z wojną. Wyrażano się̨ o nim z pogardą, umieszczając w roli „dyktatora”, „bluźniercy” i „okupanta”. Podważano stabilność́ psychiczną przywódcy rosji. Mimo wysokiej pozycji instytucjonalnej, media starały się̨ go sprowadzić do obrazu osoby „słabej”, „nieporadnej”, „omylnej”, „szalonej” i „chorej” (nierzadko „umierającej”). Działo się to niezależnie od typu medium, formy przekazu czy politycznej afirmacji.

Z kolei Ukraina w tytułach polskich mediów przedstawiana była jako „ofiara”, „męczennik”, „bohater”, „niezłomny wojownik” i „obrońca”, a także podmiot, który potrzebuje pomocy, zasługuje na nią i ją otrzymuje, szczególnie od Polaków.

129 tytułów z bazy zawierało określenia oceniające, takie jak np.: „sieje piekło”, „panika” czy „fatalne”, co przekłada się na 44% wszystkich materiałów.

Filtr obcego języka

Jeśli idzie o treści – aż 232 materiały, czyli prawie 80%, zawierały negatywne określenia wobec jakiejś osoby/podmiotu/grupy. Najczęściej odnosiły się̨ one do: rosji, rosjan, Zachodu, władimira putina, Aleksandra Łukaszenki i Unii Europejskiej. Negatywne prezentacje wizualne (ilustracje) cechowało 18% materiałów i dotyczyły one przede wszystkim rosji, rosjan, i władimira putina. Z kolei słowne określenia pozytywne odnotowano w 46% materiałów, a dotyczyły najczęściej Polski, Ukrainy, Ukraińców oraz Prawa i Sprawiedliwości (w mojej ocenie, wielość pozytywnych skojarzeń z PiS wynika z fiksacji prorządowych mediów, które o działaniach władz RP w kontekście ukraińskim pisały niemal wyłącznie entuzjastycznie). Pozytywną prezentację wizualną badacze zidentyfikowali w 16% materiałów. Korzystnie prezentowano w ten sposób Ukrainę, NATO, polskich wolontariuszy, Polskę oraz prezydenta Wołodymyra Zełenskiego.

W 16% materiałów zauważono stronniczość lub uprzedzenia autorów materiałów, które odnosiły się wobec (kolejno): rosji, wojsk rosyjskich, prezydenta federacji, rosjan, Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska, Francji, Niemiec, Unii Europejskiej oraz czołowych polskich polityków z PiS. Faworyzowano natomiast w największej częstotliwości: Ukrainę, Ukraińców, ukraińskich żołnierzy, Polskę̨, Polaków, PiS, Joe Bidena i Unię Europejską. W niewielkim odsetku materiałów (3,1%), dało się wyodrębnić czytelne nawoływanie do nienawiści. W ocenie autorów raportu, to w gruncie rzeczy pozytywny wniosek. Jak piszą, „ze względu na silne emocje, zarówno po stronie mediów jak i komentatorów życia publicznego, odsetek ten mógłby być zdecydowanie wyższy”.

I na koniec ciekawostka. Autorzy trzech czwartych materiałów nie powołali się na żadne źródła zewnętrzne. Tylko w 38% publikacji zawarto wypowiedzi eksperta/komentatora. „To niepokojące z uwagi na specyfikę problemu i relacjonowanie wydarzeń z zagranicy, do których dziennikarze często nie mają bezpośredniego dostępu”, piszą badacze INDiD. Koresponduje to z moim doświadczeniem – osoby, która z uwagą śledzi medialny dyskurs o wojnie w Ukrainie. I dostrzega, że tematem zajmuje się w Polsce nieliczne grono profesjonalnie przygotowanych dziennikarzy obok całej rzeszy „mediaworkerów”, którzy w większości nie mają nawet podstawowych kompetencji, za jakie należy uznać znajomość języka rosyjskiego i ukraińskiego. Wojna w Ukrainie – jakkolwiek toczy się za miedzą – jest kolejnym konfliktem relacjonowanym polskiemu odbiorcy z wykorzystaniem mechanizmu zapośredniczenia. Źródłem wielu informacji są dla większości autorów duże anglojęzyczne agencje prasowe (przez wielu adeptów zawodu traktowane jako niewymagające oznaczenia). W efekcie konflikt w bliskim nam kulturowo otoczeniu poznajemy przez filtr zupełnie obcego języka…

[1] – W oryginale nazwa kraju, narodowość i nazwisko prezydenta zapisane były z wielkiej litery.

—–

Nz. Grafika z raportu INDiD

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 43/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Lawiranci

Aleksander Łukaszenko jest dziś w potrzasku. Z jednej strony ciśnie go Kreml, oczekując, że w pełni zaangażuje się w działania zbrojne przeciw Ukrainie. Z drugiej strony jest Zachód, którego przedstawiciele nie pozostawiają złudzeń, że otwarta agresja spotka się z bolesną ripostą. Są wreszcie Ukraińcy, dużo lepiej przygotowani do przyjęcia intruzów z północy niż przed ośmioma miesiącami. No i ma miński dyktator nie lada kłopot z własnym społeczeństwem, które pchać się do tej wojny nie zamierza. Kolejowi partyzanci, którzy wiosną sparaliżowali zaopatrzenie dla rosjan, siedzą dziś w więzieniach, podobnie jak wielu opozycyjnych aktywistów. Wystarczy jednak iskra, by znów rozpalić ogień społecznych protestów. Wojsko na froncie, rozruchy na tyłach – nie takie reżimy jak białoruski waliły się w podobnych okolicznościach. Zwłaszcza że wojsko – i tu ostatni, choć nie najmniej ważny powód do zmartwień dla Łukaszenki – też bić się nie chce. Zaradzić temu miały czystki, rosyjski nadzór nad armią, ale ostatecznie to zwykły żołnierz trafiłby do strefy walk, a nie rosyjscy czy wierni watażce generałowie.

O tym, że z niewolnika nie ma żołnierza, przekonują się właśnie rosjanie. Przymusowo wcieleni rekruci giną na potęgę, nie będąc w stanie wywalczyć dla Moskwy tak pożądanej stabilizacji na froncie. Presja sił zbrojnych Ukrainy trwa, wiele przemawia za tym, że niebawem zobaczymy jej kolejną bardziej spektakularną odsłonę (przyjmuję zakład, że do końca roku nastąpi jeszcze co najmniej jedno potężne ukraińskie uderzenie na lądzie). Kilkanaście, może 20 tys. dodatkowych słabo zmotywowanych żołnierzy – a więcej Mińsk posłać nie zdoła – nie zmieni ogólnie złej sytuacji agresorów.

W mojej ocenie Łukaszenko będzie dalej lawirował, co czyni umiejętnie od początku inwazji. Z jednej strony, w wymiarze retorycznym/propagandowym, pozostanie wiernym sojusznikiem putina. Ba, zapewne nie omieszka podkręcać atmosfery – sugerować, że już zaraz pośle armię do bitwy. Towarzyszyć temu będzie cała seria pozorowanych działań, włącznie z częściową mobilizacją. Lecz za kulisami białoruski satrapa poprzestanie na tym, co do tej pory – na słaniu do zachodnich stolic zapewnień, że to tylko gra o zachowanie resztek białoruskiej niezależności i że tak naprawdę nie zamierza przekroczyć czerwonej linii. Dbać będzie przy tym o redukcję ryzyka skrytobójczej operacji kierowanej z Kremla, poprzez dalszą rozbudowę i tak już imponującej ochrony (spotkania Łukaszenki z putinem w Moskwie nie niosą zagrożenia, bo jakkolwiek rosja to kraj terrorystyczny, o pewne pozory zadbać musi; co innego „przykry wypadek” w Mińsku…). To wszystko to gra na czas – jestem przekonany, że Łukaszenko coraz bardziej liczy na rozwiązanie swoich kłopotów rękoma wewnętrznych przeciwników putina. Są jego nadzieje tożsame z oczekiwaniami elit politycznych Zachodu, gdzie panuje świadomość, że sytuacja na froncie – niezależnie od skali ukraińskich sukcesów – nie przełoży się na ostateczne wygaszenie konfliktu. Że będzie to możliwe tylko po ustąpieniu/śmierci putina. Ta śmierć (polityczna/biologiczna) wybawi też i jego – kalkuluje miński dyktator.

Oczywiście putin ślepy nie jest i „czyta” Łukaszenkę. Problem w tym, że sam ma mocno związane ręce. Może grozić inkorporacją (i utrąceniem mniejszego satrapy), licząc na efekt mrożący, lecz dalej posunąć się nie może. Armia rosyjska nie jest obecnie w stanie wziąć Białorusi w twardą okupację. Zresztą, gdyby spróbowała, mogłoby się okazać, że armia białoruska jednak zamierza walczyć – czynnik motywacji do obrony przed agresją trudno przecenić; to, jak jest ważny, widzimy na przykładzie morale ukraińskiego wojska. Pozostaje więc putinowi manewrować z wykorzystaniem kija (gróźb) i marchewki (wsparcia dla reżimu Łukaszenki) i wyciągać z tego „białoruskiego słoika” tyle konfitur, ile się da. I tak jest tego sporo – Białoruś pozostaje zapleczem dla rosyjskich wojsk w Ukrainie, buforem między rosją a NATO, przede wszystkim jednak wymusza na Kijowie cały szereg absorbujących zasoby działań. Budowa fortyfikacji wzdłuż granicy, konieczność utrzymywania licznych sił wokół stolicy i w północno-zachodniej części kraju – to wszystko obniża efektywność ukraińskich działań wojennych na wschodzie. Gdyby gen. Walery Załużny miał bezpieczne tyły i mógł pchnąć do Donbasu te kilkadziesiąt (40-50 tys.) żołnierzy, zapewne Ługańsk i Donieck byłby już dziś wolne. Nie może, bo w logice planowania wojskowego trzeba uwzględniać różne zagrożenia, także te mniej prawdopodobne (nie zapominajmy, że na terenie Białorusi stacjonuje około 40 tys. rosjan).

Wróćmy do „czytania” Łukaszenki – putin chyba już pogodził się z faktem, że Mińsk nie pójdzie mu tak całkiem na rękę. Tym tłumaczę drenaż białoruskich składów amunicyjnych i sprzętowych, jakiego dopuszcza się rosja w ostatnich dniach. To oczywiście świadczy także o fatalnej sytuacji rosyjskiego zaplecza – gdzie najwyraźniej na wykończeniu są już zapasy nie tylko zdolnych do wykorzystania czołgów T-72, ale i przynajmniej części rodzajów pocisków. Niemniej gdyby istniały realne plany użycia bojowego oddziałów białoruskich, nie pozbawiano by ich narzędzi walki (Białoruś nie jest Ukrainą, która po ZSRR odziedziczyła ogromne nadwyżki uzbrojenia, nie jest też państwem, które jakoś szczególnie dbało o modernizację, więc pozbycie się kilkudziesięciu przyzwoitych czołgów to poważne osłabienie możliwości). Prowadzi mnie to do wniosku, że nawet gdyby – mimo wszystko – białoruscy żołnierze znaleźli się na ukraińskim froncie, przewidziano by dla nich zadania na tyłach. Rosyjska logistyka w dużej mierze opiera się o pracę rąk, przy skali zaangażowania w Ukrainie mówimy tu o kilkudziesięciu tysiącach mężczyzn zajmujących się załadunkiem/rozładunkiem, dystrybucją zaopatrzenia. Gdyby ich uwolnić i posłać na front, byłoby to istotne wzmocnienie. Tak może kalkulować Kreml, do tego mogą się sprowadzać zapowiedzi użycia białoruskiego wojska.

Ale załóżmy na chwilę, że dojdzie do czegoś więcej (ostatecznie mieliśmy w tej wojnie kilka zaskakujących zwrotów, więc z logicznego punktu widzenia nie popełniam nadużycia). Przyjmijmy, że armia białoruska wkracza do Ukrainy jako zorganizowana siła bojowa. Jaki były cel tej operacji? Zimowo-wiosenny wpierdol wybił z głów neosowieckich generałów pomysły zdobycia Kijowa. Marsz na miasto miałby po prostu związać ukraińskie siły, stworzyć też wrażenie poważnego zagrożenia dla trwałości Ukrainy (skoro stolica znów znalazłaby się w zasięgu ognia artyleryjskiego). Oczywiście, bez wsparcia rosjan ani rusz, lecz nawet wówczas nie wieszczyłbym sukcesu. Zakładam bowiem, że wielu białoruskich żołnierzy odmówiłoby walki, mielibyśmy do czynienia z masowymi dezercjami i przechodzeniem całych oddziałów na stronę ukraińską. Zachowanie dyscypliny wymagałoby brutalności, na jaką reżimu Łukaszenki nie stać. Mówiąc wprost, Mińsk nie sformowałby własnych oddziałów zaporowych, strzelających do dezerterów. rosjanie, którzy w ograniczonym zakresie takie rozwiązania już testują (używając kadyrowców), nie ogarnęliby kolejnego wyzwania z uwagi na brak zasobów ludzkich.

Tam, gdzie Białorusini mimo wszystko podjęliby walkę, czekałyby na nich zaprawione w bojach oddziały ukraińskie. Wynik tych starć byłby łatwy do przewidzenia.

Wróćmy jednak do celów, uważam bowiem, że nie o Kijów by chodziło, a o próbę odcięcia Ukrainy od Polski. Są rzecz jasna jeszcze Słowacja i Rumunia, ale to u nas – z uwagi na wymaganą infrastrukturę – stworzono logistyczne zaplecze tej wojny. Przecięcie szlaków zaopatrzenia byłoby poważnym ciosem dla obrońców – na tyle poważnym, że Waszyngton jeszcze wiosną dał do zrozumienia, że nie pozwoli Białorusi na taki krok, rosji zresztą również. Bez wątpienia mielibyśmy do czynienia z reakcją wojskową USA. Zapewne byłaby to operacja lotnicza, z jednej strony nakierowana na zniszczenie atakujących zgrupowań, z drugiej, na „przeoranie” infrastruktury militarnej na terenie samej Białorusi. Łukaszenko zostałby ze spuszczonymi spodniami, bo na takie zagrożenie nie byłby w stanie zareagować. Jakakolwiek „adekwatna” reakcja Moskwy – na przykład atak na cele wojskowe w Polsce – uwikłałaby rosję w otwarty konflikt z NATO. Groźba atomowej eskalacji z jednej, widmo sromotnej porażki w konfrontacji konwencjonalnej z Sojuszem z drugiej strony, są moim zdaniem najlepszym gwarantem spokoju na ukraińsko-białoruskiej granicy.

—–

Nz. Tak mniej więcej wyglądają obecnie relacje białorusko-rosyjskie…

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(Nad)kontrola

Rozmawiam z Bogusławem Packiem, generałem dywizji Wojska Polskiego w stanie spoczynku, profesorem nauk społecznych. Byłym dowódcą Żandarmerii Wojskowej i rektorem Akademii Obrony Narodowej (przemianowanej później na Akademię Sztuki Wojennej). Obecnie wykładowcą w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego, twórcą i dyrektorem Instytutu Bezpieczeństwa i Rozwoju Międzynarodowego.

– Czy Emil C., dezerter, który uciekł na Białoruś i poprosił tam o azyl polityczny, to szpieg reżimu Aleksandra Łukaszenki?

– Ktoś, kto rozpowszechnia takie przypuszczenia, naoglądał się za dużo filmów sensacyjnych. Widział Pan materiały białoruskiej telewizji z udziałem tego chłopaka?

– Widziałem. Opowiadał niestworzone historie. O strzelaniu do migrantów, o zabijaniu wolontariuszy…

– Gdyby takie sytuacje miały miejsce, wiedzielibyśmy o nich bez Emila C. Organizacje pomocowe wszczęłyby alarm, gdyby ktoś od nich zaginął. Mordowanie migrantów nie uszłoby uwadze służb białoruskich, miejscowej ludności i wreszcie samych uchodźców. W mediach mielibyśmy dziesiątki relacji przerażonych i wściekłych ludzi, którym udało się ujść z potrzasku. Zawsze komuś się udaje.

– Kim więc jest szeregowiec C.?

– Gwiazdką z nieba dla służb Łukaszenki. Plecie bzdury, by przypodobać się KGB. Nie mam kompetencji, by go diagnozować medycznie, ale ewidentnie coś z nim jest nie tak. Złożył już wniosek o zwolnienie ze służby, lada moment byłby poza wojskiem. Po co więc zdecydował się na dezercję? Tym samym postąpił jak więzień, który w ostatnim miesiącu odsiadki decyduje się na ucieczkę z zakładu karnego. Jaka z tego korzyść? I jeszcze ta Białoruś… Mógł przecież wyjechać gdziekolwiek na Zachód.

– Może właśnie o zakład karny chodzi? C. miał kłopoty z prawem, niewykluczone, że trafiłby za kraty.

– No to sobie poprawił – teraz ciąży na nim zarzut dezercji.

– Generał Skrzypczak chciałby go rozstrzelać, a Pan, były szef Żandarmerii Wojskowej?

– C. postąpił niegodnie. I to pierwszy przypadek dezercji w WP od kilkudziesięciu lat. Chciałbym dla niego kary długoletniego więzienia.

– Ilu takich C. mamy jeszcze w armii?

– Chcę wierzyć, że to odosobniona historia. Wpadka bezpośrednich przełożonych, którzy wysłali C. na granicę, choć nie powinni, i lokalnej komórki kontrwywiadu, która najwyraźniej nie miała pojęcia o wcześniejszych występkach szeregowca.

– Co jeszcze mówi nam ta historia?

– Po pierwsze, jest przyczynkiem do dyskusji o jakości systemu rekrutacji. Do wojska można dziś trafić z licznymi przypadłościami, tak niskie są kryteria naboru. Po drugie, marna jest działalność służb informacyjnych MON i MSWiA. C. brylował już w białoruskiej telewizji, a nasi przekonywali, że szukają zaginionego. W tym obszarze oddajemy inicjatywę drugiej stronie, działamy reaktywnie, ociężale.

– Nie tylko w tym. Okulała nam logistyka, która potrzebowała dwóch miesięcy na dostarczenie żołnierzom kontenerów sypialnych. Były doniesienia o kiepskiej aprowizacji. Mamy absurdalne decyzje o skierowaniu w rejon operacji jednostek pancernych. Chyba nie bardzo nam idzie zarządzanie dużą operacją kryzysową…

– Wciąż się uczymy i sporo nauki przed nami.

– Trudno wskazać dowodzącego operacją…

– Ja panu nie pomogę, sam nie jestem w stanie wymienić nazwiska czy choćby stopnia takiej osoby. Tymczasem zadania, jakie postawiono przed wojskiem, policją i Strażą Graniczną wymagają jednoosobowego kierowania.

– Kto powinien się tym zająć?

– Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Mógłby to być żołnierz, skoro to armia dysponuje największymi siłami. Ale równie dobrze ktoś ze Straży Granicznej, skoro operacja toczy się w obszarze odpowiedzialności tej formacji. Mogłaby to być także osoba cywilna, przedstawiciel rządu, co byłoby najlepszym rozwiązaniem. Ktoś, kto personalnie wziąłby za wszystko odpowiedzialność.

– I przyjął na siebie odium niepopularnych, a często haniebnych decyzji?

– Faktem jest, że były w historii Polski wydarzenia, kiedy użyto wojska przeciwko cywilom. Cierpiał na tym wizerunek armii, a politykom zwykle uchodziło to na sucho. Tu mamy też, choć inną, to jednak sytuację, gdzie skierowano armię do działań wobec osób cywilnych. Tymczasem żołnierz na co dzień jest szkolony do innych zadań. Kryzys graniczny winien być rozwiązany siłami SG, policji i Żandarmerii Wojskowej. Ta ostatnia formacja ma odpowiednio przygotowane oddziały specjalne. Każdy ich członek potrafi zdziałać na granicy więcej niż dziesięciu zwykłych, nieprzeszkolonych żołnierzy.

– Zgoda, ale kryzys tak wyeskalował, że wspomnianych służb by nie starczyło.

– Stąd wniosek – zresztą nie dotyczy on tylko Polski – że proces szkoleniowy w armii należy rozszerzyć o procedury związane z zagrożeniami niekinetycznymi. W ostatnich latach wojsko coraz częściej jest potrzebne do zapewnienia bezpieczeństwa wewnątrz kraju.

– Przy użyciu czołgu i transportera opancerzonego?

– Popieram decyzje o wysłaniu sprzętu ciężkiego do odstraszania wojskowego. Natomiast jeśli po drugiej stronie mamy cywili, to znaczy, że ktoś w siłach zbrojnych zapomniał o naszych doświadczeniach z misji na Bałkanach. Tam, tak długo, jak używano ciężkich pojazdów, miejscowa ludność traktowała patrole jako prowokacje. Każdy przejazd wojskowej kolumny, zamiast obniżać ciśnienie, zaostrzał sytuację. Zmiana nastąpiła, gdy kontyngenty przesiadły się na normalne pojazdy, a żołnierze nie straszyli już wystawionymi lufami.

– Operacja „Granica” kierowana jest przede wszystkim do odbiorcy wewnętrznego. Ma mu pokazać, że jesteśmy silni, zwarci, gotowi…

– Zmierzmy się z realiami. Po jednej stronie mamy 15 tys. żołnierzy, po drugiej, w okresie największego nasilenia, 3 tys. rodzin. Pchniętych ku nam przez Łukaszenkę, no ale cywilów. Źle to wygląda…

– Źle wygląda też sposób, w jaki delegujemy żołnierzy na granicę.

– Podobnie jak w Iraku, gdzie na początku słaliśmy kontyngenty składające się z ludzi zebranych z całej Polski. Fatalnie wpływało to na jakość realizowanych zadań. I nie mówię o typowo bojowych sytuacjach, a zwyczajnych, jak przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Kiedy zaczęliśmy wysyłać zwarte oddziały z dowódcami, zupełnie inaczej zaczęło to funkcjonować.

– Na granicy wciąż popełniamy ten „iracki błąd”.

– Nie tylko ten. Od początku byłem zdania, że migrantów należy zatrzymywać na granicy. Ale jednocześnie zapewnić im pomoc tu, na miejscu – dać schronienie, jedzenie, leki. I podjąć odpowiednie procedury administracyjne, w wyniku których odesłalibyśmy pewnie większość z nich do domów, lecz w cywilizowany sposób. Jeżeli miałbym cokolwiek rekomendować, to dałbym pełne pole do działania organizacjom pomocowym. Nie tylko dla dobra migrantów, ale również dla dobra wizerunku Rzeczpospolitej i nas samych. Ci ludzie tracą życie także po naszej stronie. Każdy człowiek, który umarł i umrze w tych lasach, obciąża nas, nasze sumienia. Jako Polak, obywatel tego państwa i żołnierz tego kraju, nie potrafię się z tym pogodzić.

– Ustaliliśmy, że istnieją przesłanki wewnętrzne, by wojsko było większe i wszechstronniej wyszkolone. Są też uwarunkowania zewnętrzne, które wymuszają konieczność rozbudowy armii.

– W pierwszej kolejności należy poprawić jakość. Liczby nie są tak istotne. Od lat weryfikacja naszych zdolności sprowadza się do wybranych elementów. Nie idziemy podczas ćwiczeń na całość, jak Rosjanie, którzy jednym zamachem wyprowadzają w pole całe dywizje. Tym sposobem wiedzą, co w armii działa, a co nie.

– Nie liczą się z kosztami…

– Jestem za większą armią, pod warunkiem, że będzie nas na nią stać. Że będzie ta armia odpowiednio wyposażona. Sprzęt kosztuje, mówimy zatem o zrównoważonym, stopniowym, rozłożonym na lata i adekwatnym do możliwości państwa wysiłku. Koniecznym ze względu na nową sytuację geopolityczną, która – wiele na to wskazuje – może przynieść osłabienie naszych możliwości obronnych.

– Stwierdził Pan kiedyś – co nie spodobało się wielu kolegom-generałom – że skuteczną obronność zapewnia Polsce bardziej NATO i Unia Europejska niż własny system obronny. Coś się w tej sprawie zmieniło?

– Na razie nie. Na razie przed Rosją chroni nas przede wszystkim NATO. Tak jak kiedyś, w czasach słusznie minionych, tak i dziś duży wojskowy sojusz sprawia, że jesteśmy nie do ruszenia.

– Ale?

– Oceniam, że Chiny stanowią zagrożenie dla przyszłości NATO. USA, niezależnie od deklaracji, coraz mniej włożą do Sojuszu, gdy na dobre uwikłają się w dalekowschodni konflikt. Niewielu z nas ma świadomość, że natowskie zdolności militarne w co najmniej 70% opierają się o potencjał Stanów Zjednoczonych. Jeżeli tych zdolności zabraknie, Europa będzie miała poważny problem.

– W Czadzie, gdzie był Pan zastępcą dowódcy całej misji, widzieliśmy, czym są zdolności europejskie.

– To była największa operacja wojskowa dla powojennej Europy. A i tak mierzyliśmy się z niedosytem helikopterów, łączności i odpowiedniego zaplecza medycznego. Wszystkiego, czego Amerykanom nie brakuje.

– W przypadku tej misji zabrakło również konsensusu pośród sojuszników – miesiącami trwały ustalenia, co kto wyśle.

– Konsensus zabija działanie wojska. Bo zjada czas, szczególnie cenny, gdy mamy do czynienia ze zdeterminowanym i szybko działającym przeciwnikiem.

– Nie brzmi to najlepiej w kontekście rosyjskich zagrożeń dla Polski.

– Zwłaszcza, że przyszła wojna będzie inna od tych konfliktów, które znamy. Kiedyś w Kabulu obserwowałem działania, toczące się w czasie rzeczywistym, których celem było unieszkodliwienie oddziału rebeliantów. Mniejsza o szczegóły – wspominam o tym, bo wówczas po raz pierwszy zetknąłem się z sytuacją, w której siły i środki do działania wybrał algorytm. Wskazał narzędzia znajdujące się w sporej odległości od celu – i zasugerował ich użycie. Nasz przeciwnik, w odróżnienie od nas, może dziś zaatakować równie niespodziewanie, z dowolnego miejsca w obrębie gigantycznego terytorium, jakim dysponuje.

– Nie będzie czasu na konsultacje, a przy braku amerykańskiego parasola nasze szanse spadną do zera.

– Czas pomyśleć o tym, jak w większym stopniu przygotować się do obrony samodzielnie.

– Rozwijając Wojska Obrony Terytorialnej?

– Jestem zwolennikiem idei obrony terytorialnej, ale to nie ona sama decyduje o przetrwaniu państwa. Zwróćmy uwagę, że jej powstanie nie spowodowało żadnej reakcji Rosji. Natomiast gdy kupiliśmy rakiety JASSM do samolotów F-16, Rosjanie cofnęli swoje jednostki na Białorusi o taką liczbę kilometrów, która pozwalała na zachowanie bezpiecznego dystansu.

– Zacieśnianie sojuszy to też dobra metoda.

– Oczywiście. To musi być nasze „drugie płuco”. I nie mówię o być może dobrych gospodarczo rozwiązaniach typu Międzymorze. Sojusze mają poprawić polskie zdolności, a nie je obniżyć, tworzyć kolejne koalicje słabych.

– Za to licznych. Kaczyński chciałby 300-tysięcznej armii.

– Jako żołnierz wolę mieć więcej i lepiej niż mnie i gorzej. Ale państwo to system naczyń połączonych. Żeby wojsku dać te 5% PKB, gdzieś trzeba będzie zabrać. Już raz, w czasach PRL-u, zarżnięto państwo m.in. za sprawą ogromnych wydatków zbrojeniowych. Stworzyliśmy wówczas armię dobrze uzbrojoną i nieźle wyszkoloną, ale co z tego, skoro na końcu państwo zbankrutowało?

– W nowej ustawie o obronie ojczyzny zapisano niejasne mechanizmy finansowania sił zbrojnych. A to niejedyna jej słabość.

– Jako wojskowy nie znam się na kwestiach finansowych, wolę więc skupić się na innych niedoróbkach. Na przykład tych, które dotyczą systemu kierowania i dowodzenia. Za siły zbrojne musi odpowiadać jedna osoba. Możemy dyskutować, czy powinien to być dowódca generalny, szef sztabu generalnego, czy jeszcze ktoś inny. Z ustawy się tego nie dowiemy. Druga rzecz, to brak wyraźnie rozpisanej roli premiera. Szef rządu jest w polskich uwarunkowaniach ustrojowych najważniejszym decydentem. Nie prezydent, któremu powierzamy rolę zwierzchnika. Ustawa wymaga udoskonalenia.

– Zostawmy na razie kwestię cywilnej kontroli. Bardziej intryguje mnie fakt, że reagowanie kryzysowe scedowano na WOT.

– A co w sytuacji powodzi, gdy będą potrzebne śmigłowce, których WOT nie ma? Dzisiaj ta formacja ma swoje pięć minut, co rozumiem, ale czy jej dowództwo będzie w stanie operować jako połączony sztab, koordynujący pracę wyspecjalizowanych pododdziałów? Trzeba ten pomysł dopracować.

– Ustawa przewiduje likwidację Wojskowych Komend Uzupełnień. W to miejsce ma powstać centrum rekrutacyjne podległe MON.

– A co z zarządzaniem rezerwami mobilizacyjnymi, z tworzeniem w oparciu o nie nowych jednostek? Zadania typowo wojskowe ma przejąć minister-cywil?

– Mam wrażenie, że ustawa wpisuje się w trwający od lat trend zwiększania uprawnień ministra obrony.

– Zdecydowanie coś tu nie gra. Rola ministra w zakresie decyzji kadrowych, finansowych i wielu innych, jest za daleko posunięta. Weźmy sposób mianowania generałów. W wielu krajach wypracowano reguły, zgodnie z którymi kandydatów wskazuje środowisko wojskowe. Nominacje zatwierdza dajmy na to Kongres, buławy wręcza cywil, na przykład prezydent, lecz istotą procesu jest dobór w oparciu o czytelne, profesjonalne kryteria. U nas często decyduje „widzimisię” polityków. Wraz z początkiem lat 90. poszliśmy w stronę nie tyle rozbudowanej cywilnej kontroli, co cywilnego dowodzenia armią.

– Przypomnę – zaczęło się od hasła „humanizacji”…

– W wyniku czego wylaliśmy dziecko z kąpielą. Stworzyliśmy „pracownika armii” – coraz mniej żołnierza, coraz bardziej cywila. Liczba obwarowań, na które musi zważać dowódca, aby nie naruszyć praw podwładnego, jest bardzo duża. Choćby kwestia godzin pracy, które często nijak się mają do bieżących wymogów służby. Nie twierdzę, że żołnierz powinien być niewolnikiem, ale dowódca musi mieć więcej możliwości działania.

– Wróćmy do ustawy. Ponarzekaliśmy, ale przecież ma też dobre strony.

– Oczywiście. Na przykład dodatki, które będą przysługiwać po odsłużeniu 25 i 28,5 lat. Dziś żołnierz z takim stażem nabiera pełne prawa emerytalne i zwykle nie jest zainteresowany dalszą służbą. Zdecydowanie pochwalam pomysł rocznej dobrowolnej służby zasadniczej. To sposób na odbudowę rezerw, bez konieczności przywracania przymusowego poboru.

– Chciałby Pan powrotu tradycyjnej „zetki”?

– Nie, bo pamiętam zjawisko „uciekającej dywizji”. W latach 80. rejestrowano 12 tys. ucieczek z koszar. Rocznie wiało tylu żołnierzy, ilu liczyła etatowa dywizja. A tak naprawdę kilka razy więcej, gdyż dowódcy nie wykazywali samowolek, bo nikt nie chciał dostać po głowie za zbyt niską dyscyplinę. Armia nie może się kojarzyć z czymś, z czego się ucieka. Ma to być obowiązek, nawet trudny, ale warty wykonania.

– Chwalił Pan możliwość finansowania studiów w zamian za późniejszą służbę.

– Bo to dobre, sprawdzone w innych krajach rozwiązanie. Generalnie wszystko, co zwiększy pulę rezerwistów, zasługuje na uznanie. Zastanowiłbym się jeszcze nad podniesieniem maksymalnego wieku rezerwistów. Dziś jest to 60. rok życia. Tymczasem statystycznie żyjemy dłużej, po 60-tce jesteśmy zdrowsi, sprawniejsi, może by więc podnieść poprzeczkę o trzy-pięć lat na przykład oficerom starszym?

– Ustawa jest w konsultacjach, dałoby się jeszcze wprowadzić zmiany.

– Wierzę, że będzie lepsza, ale obawiam się najgorszego efektu, jaki może spotkać nasz system obronny. Wprowadzenia ustawy na dwa, może trzy-cztery lata – i później gwałtownej wolty. Z analiz, jakie niedawno przeprowadziłem, wynika dramatyczny brak ciągłości działania i brak strategii, cechujący lata 1989-2020. Dobrym przykładem jest obrona terytorialna, którą wielokrotnie powoływano i redukowano, i której koncepcję zmieniano po 1989 roku kilkanaście razy. Albo kwestia budowy sił na ścianie wschodniej – no przecież myśmy mieli tam już dwie dywizje, pierwszą i piętnastą. Nowy minister, nowe koncepcje, a potem wychodzą takie kwiatki, jak budynek dowództwa wojsk lądowych we Wrocławiu, do którego dowództwo nigdy się nie wprowadziło, bo najpierw zostało w Warszawie, a potem je rozwiązano.

– Ministrom doradzali mundurowi, więc problem nie dotyczy tylko cywilów. W armii od lat mamy koterie, grupy towarzyskie, ideologiczne podziały.

– Zaraz po 1918 roku wojsko składało się z oficerów i żołnierzy z trzech zaborczych armii, którzy skakali sobie do gardeł bardziej niż teraz. A mimo wszystko ostatecznie potrafili się dogadać.

– Warunkiem koniecznym jest zgoda pośród polityków. Nie mówię o „polityce miłości”, bo to mrzonka, ale o kompromisie w strategicznych obszarach. Na przykład dotyczących przemysłu zbrojeniowego, który w naszym przypadku stoi nad przepaścią.

– Kraj, który nie ma własnego przemysłu obronnego, bądź z jakichś powodów z niego nie korzysta, kupuje wszystko na wolnym rynku. Wszyscy kupują, ale chodzi o proporcje i produkty newralgiczne. Na przykład nie powinno się dopuścić do sytuacji, w której państwo zmuszone jest do nabywania na zewnątrz amunicji.

– My nawet prochu nie jesteśmy w stanie od początku do końca samodzielnie wyprodukować…

– Bośmy zarżnęli zbrojeniówkę, która dziś potrzebuje nie tylko pieniędzy, ale i technologii. To pierwsza kwestia. Druga dotyczy traktowania po macoszemu prywatnego przemysłu, który przecież dysponuje wieloma ciekawymi projektami.

– Patrząc na ostatnie zakupy, odnoszę wrażenie, że mamy gdzieś i rodzimych „prywaciarzy”, i transfer technologii.

– Brałem kiedyś udział w spotkaniu u szefa sztabu generalnego. Z jednej strony wojskowi, z drugiej przedstawiciele przemysłu obronnego, na czele z prezesem ówczesnego Bumaru. I doskonale pamiętam puentę gospodarza, który stwierdził, że polski żołnierz ma takie samo prawo do używania niezawodnego sprzętu, jak wojskowy z armii francuskiej, brytyjskiej czy amerykańskiej. „Póki nie dacie tej samej jakości, póty nie liczcie na to, że będziemy u was kupowali”, usłyszeli szefowie fabryk. Do czego zmierzam (poza postulatem dofinansowania i transferu)? Otóż przemysł zbrojeniowy musi działać w oparciu o realne potrzeby wojska, nie obok nich. Po co armii fabryka autobusów?

– Bo bez zamówień z wojska tej fabryki by już nie było. A skoro jesteśmy przy brutalnych prawach rynku – pomysł na większą armię może się z nimi boleśnie zderzyć. Wojsku już dziś brakuje ochotników.

– Chłopak, który przyjdzie na rok do dobrowolnej służby, ma dostać 4,4 tys. zł brutto. To trzy tysiące na rękę, więcej niż dostaje nauczyciel na początku pracy. Chętnych więc nie zabraknie. Obawiam się innego scenariusza – drenażu rynku. Mamy złą sytuację demograficzną, która w perspektywie 30 lat stworzy większe zagrożenia niż kryzys militarny. Będziemy jak Rosja masowo się wyludniać. Na razie ratują nas Ukraińcy i Białorusini – bez których, gdyby nie ograniczenia wynikłe z pandemii, już dziś brakowałoby 2 mln ludzi do pracy. Ściągnijmy z rynku na rzecz wojska kolejne 100-150 tys. osób i gdzieś nastąpią braki. Kim je uzupełnimy, jak migracja ukraińsko-białoruska już się wysyci? Mam nadzieję, że ktoś o tym myśli.

– Ostatecznie możemy stworzyć polską legię cudzoziemską.

– Nie sądzę, by ten pomysł przyjął się nad Wisłą.

– Dziękuję za rozmowę.

—–

Nz. Zestaw przeciwlotniczy Zu-23, ćwiczenia Anakonda 2010/fot. własne

Wywiad opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 1/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to