Warunek

W tym poście będzie sporo liczb. Nie raz już pisałem, że wojna to domena księgowych, dziś uzupełniłbym to zestawienie o demografów; tak czy inaczej, wymiar ludzki to jedno, ale bez „cyferek” ani rusz jeśli idzie o (z)rozumienie konfliktu zbrojnego. Możemy poświęcić mnóstwo czasu na analizy psychologiczno-socjologiczne dotyczące morale i jego trwałości, lecz w prognozowaniu przebiegu wojny i tak ostatecznie do głosu dojdzie „twarda matematyka”. Do rzeczy.

Jak wynika z prognoz Ukraińskiego Instytutu Demografii (UID), w 2025 roku na terenie kontrolowanym przez rząd w Kijowie przebywać będzie 25 mln ludzi. Obecnie na tym obszarze żyje około 28 mln osób, czyli zakładany jest dalszy odpływ ludności. W realiach restrykcyjnych przepisów obejmujących mężczyzn między 18. a 60. rokiem życia oznacza to przede wszystkim migrację kobiet i dzieci. Już dziś w Ukrainie obserwowana jest wyraźna nadreprezentacja mężczyzn w młodym i średnim wieku, zatem w kolejnym roku ta tendencja tylko się utrwali. Nie dziwi więc szacunek UID, wedle którego poziom dzietności w Ukrainie spadnie do 0,9.

Dla zachowania zastępowalności pokoleń współczynnik urodzeń musi utrzymywać się na poziomie 2,1. Objawy demograficznego załamania, będącego długofalowym skutkiem rosyjskiej inwazji, da się załagodzić – w tym większym zakresie, im więcej uchodźców wróci do domu. Niestety, im dłużej trwa wojna, tym bardziej spada odsetek uciekinierów deklarujących gotowość powrotu do kraju. Latem tego roku tylko połowa ukraińskich uchodźców przebywających w Polsce planowała taki krok, większość „po zakończeniu działań wojennych”.

Spadająca liczba ludności przywodzi do wniosku, że maleją rezerwy mobilizacyjne Ukrainy. Tak, w perspektywie długoterminowej władzom w Kijowie zabraknie zasobów do odtwarzania potencjału armii, zwłaszcza jeśli miałaby ona liczyć „duże” kilkaset tysięcy żołnierzy. Nie zapominajmy jednak, że mimo poważnych strat, Ukraina ma jeszcze kim walczyć. Jak wynika z przeprowadzonej niedawno obowiązkowej rejestracji rekrutów, w kraju żyje ponad 3 mln mężczyzn w wieku poborowym, dotąd nieobjętych mobilizacją. Przy obecnej intensywności działań zbrojnych taki zasób wystarczy na trzy do pięciu lat, bez sięgania po drastyczny środek w postaci powoływania większej liczby kobiet oraz dzieci i starców.

—–

A propos strat – „Wall Street Journal”, powołując się na źródła w amerykańskich służbach, napisał w ubiegłym tygodniu, że w wojnie zginęło 80 tys. ukraińskich żołnierzy. Dalsze 400 tys. wojskowych miało zostać rannych. Wołodymyr Zełenski nazwał te doniesienia „kłamstwem” i zapewnił, że bezpowrotne straty ZSU są znacznie niższe. Ukraiński prezydent nie podał konkretnej liczby; wcześniej (na początku tego roku) mówił o 31 tys. zabitych wojskowych. W tekście WSJ podano też szacunek dotyczący rosyjskich strat, będących na poziomie 200 tys. zabitych i 400 tys. rannych. W związku z tym artykuł wieńczyła konkluzja o „ponad milionie ofiar” rosyjsko-ukraińskiego konfliktu.

Co się tyczy strat rosyjskich – dane zachodnich służb (przywołane w WSJ) pokrywają się z szacunkami ukraińskiego sztabu generalnego (640 tys. w y e l i m i n o w a n y c h z walki; sugestia, że w zestawieniu SG ZSU chodzi wyłącznie o zabitych to zagrywka psychologiczna). Oficjalne rosyjskie źródła milczą w temacie własnych ubytków. W lipcu br. – opierając się na ogólnodostępnych danych z obszaru rosji (nekrologi, pożegnania w mediach, zdjęcia grobów i wykazy postępowań spadkowych) niezależnym rosyjskim dziennikarzom udało się potwierdzić śmierć 57 tys. żołnierzy federacji. Analiza strat sprzętowych – takich, które zarejestrowano przy pomocy zdjęć i filmów – każe założyć, że bezpowrotne straty wojsk inwazyjnych są co najmniej dwa razy wyższe. „Szarą strefę” tworzą przede wszystkim zabici na sprzęcie, którego utraty nie udało się zarejestrować, polegli z „republik” donieckiej i ługańskiej oraz wszelkiej maści najemnicy. W mojej ocenie, wspomniane 200 tys. zabitych to realny szacunek. Uwzględniwszy rzeczywistość pola walki, w tym jakość zabezpieczenia medycznego, 400 tys. rannych również nie wydaje się zawyżoną liczbą.

Inaczej mają się sprawy w przypadku Ukraińców. Twierdzenie, że zabitych jest „dużo mniej” niż 80 tys. to kłamstwo. Rozumiem, dlaczego ukraiński prezydent po nie sięga, ale sądzę też, że dramatyczne rozmijanie się z prawdą w tak ważnej kwestii Ukrainie nie służy. Wojna na Wschodzie nie jest „strzelaniem do rosyjskich kaczek”, a takie wrażenie można odnieść po wszelkich sugestiach, że giną przede wszystkim ruscy. Owszem, ginie ich więcej, bo to oni przez większość wojny są stroną atakującą. Bo specyficzne cechy kulturowe i techniczne (o których wielokrotnie pisałem) sprawiają, że duża część tych ataków to „mięsne szturmy”. Tym niemniej Ukraińcy też nacierają, też miewa to postać rodem z sowieckiej sztuki operacyjnej, nade wszystko jednak to na pozycje obrońców spada gęstszy ogień artyleryjski, a od kilkunastu miesięcy po kilkadziesiąt KAB-ów dziennie. Nie wszystkie bomby trafiają, ale jedna może zabić i zranić nawet cały pluton – co nie raz już miało miejsce i o czym donoszą sami żołnierze i weterani.

Jesienią zeszłego roku rozmawiałem z kilkoma ukraińskimi wojskowymi – ci oficerowie już wtedy przyznawali się do strat rzędu 300 tys. zabitych i rannych. Po roku – którego istotna część upłynęła pod znakiem poważnych niedoborów amunicji, ciężkiej kampanii w Donbasie i wspomnianego „KAB-owania” – wzrost o kolejne 180 tys. nie wydaje mi się nieprawdopodobny. Dość spojrzeć na ukraińskie nekropolie. Wiem, że to dowód anegdotyczny, ale moje odczucia potwierdzi każdy, kto bywa w Ukrainie, odwiedza cmentarze i widzi, jak szybko przybywa tam kolejnych grobów. Jeśli mam być szczery, dane podane przez WSJ – owe 80 tys. poległych i 400 tys. rannych – wydają mi się nazbyt optymistyczne. Sądzę, że pośród tego niemal pół miliona ofiar, zabici stanowią co najmniej jedną czwartą.

—–

Ale wróćmy na grunt „twardej matematyki”. Kilkanaście dni temu putin podpisał dekret, zgodnie z którym armia rosyjska – jeśli idzie o personel ściśle wojskowy – ma w grudniu tego roku liczyć 1,5 mln ludzi. Żołnierzy ma przybyć aż 180 tys., co zdaniem niektórych obserwatorów może przesądzić o rychłej klęsce Ukrainy.

Zgadzam się z opinią, że większość tych mundurowych trafi na front. Biorąc pod uwagę poprawne relacje Moskwy z Pekinem oraz realnie nieistniejące ryzyko ataku NATO na rosję, innych zadań dla tego wojska nie będzie. Ale czy 180 tys. dodatkowych żołnierzy może przesądzić o wyniku wojny, zwłaszcza w obliczu sygnalizowanych wyżej problemów? Nie sądzę.

Aby solidnie wyposażyć taki komponent rosjanie potrzebowaliby – wedle własnych norm – d o d a t k o w y c h dwóch tysięcy czołgów oraz sześciu tysięcy wozów bojowych i transporterów. Skąd je wziąć, skoro już dziś większość jednostek liniowych w Ukrainie ma na wyposażeniu ledwie 40-50 proc. wymaganego sprzętu ciężkiego? Przemysł jak nie domagał tak nie domaga, a sowieckie zapasy nieuchronnie się kończą. Najpewniej więc nie idzie o stworzenie pełnowartościowych oddziałów, a o powołanie kolejnych „batalionów marszowych”. Słabo wyposażonych jednostek nieprzeznaczonych do walki, ale służących do uzupełnień. Bądź, biorąc pod uwagę rosyjskie realia, od razu kierowanych do „mięsnych szturmów”.

Co skłania mnie do dwóch wniosków. Po pierwsze, że putin chce kontynuować wojnę na wyniszczenie, w oparciu o parytet masy. Ludzkiej masy. Po drugie, że w tej sytuacji wsparcie dla ukraińskiej armii winno koncentrować się na mnożeniu siły jej ognia. Jego śmiercionośności i szkodliwości. A to oznacza m.in. zwiększone dostawy amunicji kasetowej. Wybitnie niehumanitarnej, ale wobec nieludzkiej determinacji Kremla innej drogi nie ma. Bez „nadzabijania” agresorów – w relacji bardziej korzystnej dla siebie niż ma to miejsce do tej pory – Ukraina tego starcia nie przetrwa.

—–

Szanowni Czytelnicy, piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Łukaszowi Podsiadle, Czytelnikowi Adamowi, Przemkowi Szafrańskiemu, Bernardowi Afeltowiczowi i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

„Podpis”

Nie daję wiary doniesieniom, wedle których za atakiem Hamasu na Izrael stoi rosja. Że niby modus operandi i potencjalne korzyści – o czym w dalszej części wpisu – „zdradzają podpis Moskwy”. Od razu zastrzegam – moja argumentacja ma charakter logiczny (dedukcyjno-indukcyjny); nie dysponuję jakąś zakulisową wiedzą.

Ponieważ wojna w Izraelu ma dla nas znaczenie przede wszystkim w kontekście ukraińskim, warto zauważyć, że opinie tego typu kolportowane są i przez źródła (pro)rosyjskie, i (pro)ukraińskie, oczywiście, w oparciu o odmienne motywacje. W pierwszym przypadku idzie o utrzymanie mitu „rosji-demiurga”, bytu o globalnej wpływowości i sprawczości. W drugim, to element szerszej kampanii dyskredytacji federacji, jej władz i rosjan jako takich. „To nie jest cywilizowane państwo i nie są cywilizowani ludzie”, brzmi sedno przekazu. W obu przypadkach chodzi o to samo, tyle że odbiorcy są różni, różna jest też ich wrażliwość. Przedstawienie rosji jako „zła tego świata” przynosi negatywne emocje u człowieka Zachodu, rosjanom może schlebiać, wszak „najważniejsze, że się nas boją”. Ot, kolejny paradoks wojny informacyjnej, propagandowej.

Doniesienia o „podpisie Moskwy” zakorzenione są w tym samym schemacie myślowym, co mit o „drugiej armii świata”. I tak jak sama kampania wojenna ujawniła potiomkinowski charakter moskiewskiego wojska, tak fatalne rozpoznanie Ukrainy i jej możliwości obnażyło realne zdolności rosyjskich służb specjalnych. Stwierdzić, że skrewiły robotę na „łatwym terenie”, to jakby nic nie mówić. Zakładać, że aparat wywiadowczy takiej jakości zdolny jest do zrealizowania spektakularnej akcji w zupełnie obcym środowisku, to czysta naiwność. Zwłaszcza że przesłanki mówiące o udziale Moskwy są raczej liche.

Hamas – wzorem rosyjskich „specjalsów” – użył paralotni, strzela z rosyjskiej broni typowej dla oddziałów specjalnych GRU, wykorzystuje drony z podwieszonymi ładunkami (co jest nieodłącznym elementem zmagań w Ukrainie) i ujawnił, że dysponuje wyspecjalizowanymi grupami hakerów, być może przeszkolonych w rosji. Czyżby? Paralotnie pojawiły się w arsenale terrorystów wiele lat temu, gdy Izrael zaczął wznosić mur graniczny. Rosyjską broń można kupić od pośredników i producentów na całym świecie. Wojna w Ukrainie to poligon doświadczalny nie tylko dla regularnych armii, ale i grup terrorystycznych. One również się uczą i sięgają po nowe patenty (ten dronowy jest skądinąd pierwotnie ukraiński). A hakerzy? Owszem, rosja ma w tym zakresie spore zdolności (choć ukraiński konflikt dowiódł, że i one są przereklamowane), ale ma je też Iran.

Iran, którego roli na Bliskim Wschodzie wielu obserwatorów zwyczajnie nie docenia. Uważając „kraj ajatollahów” za gospodarczy i militarny skansen – co w dużej mierze zgodne jest z prawdą, ale nijak ma się do możliwości Teheranu w zakresie „mieszania” w regionie. „Mieszania” dla uzyskania pozycji lidera świata muzułmańskiego i dla realizacji pomocnej w tym zakresie misji zniszczenia Izraela, będącej elementem ideologii państwowej Iranu. Hamas zaś to irańskie „długie ramię” na obszarze dawnej Palestyny, de facto część jego sił specjalnych. Czy naprawdę trzeba szukać kolejnych podmiotów, by móc wyjaśnić dynamikę ostatnich zdarzeń z Izraela i Strefy Gazy?

Oczywiście, Teheran i Moskwa są dziś w sojuszu, co z pewnością przekłada się na wymianę różnych usług. Na przykład wywiadowczych – a rosja, za sprawą żydowsko-rosyjskiej emigracji ma w Izraelu sporą siatkę agenturalną. Ale Iranowi niepotrzebna jest inspiracja Kremla, by atakować Izrael. Nie potrzebuje też zasobów rosji – zarówno jeśli idzie o sprzęt, jak i know-how.

Faktem za to jest, że rosja usiłuje bliskowschodni konflikt wykorzystać, przede wszystkim w kontekście ukraińskim. Mocno do roboty wziął się moskiewski aparat propagandowy. Niektóre przekazy są „subtelne” – jako przykład niech posłuży próba relatywizacji rosyjskich zbrodni w Ukrainie. Obrazki z bombardowania Gazy mają być dowodem humanitaryzmu rosjan, którzy aż tak brutalni nie są. Coś jak w popularnym dowcipie o Stalinie, który tylko niegrzeczne dziecko skrzyczał, a przecież mógł zabić. Inna sprawa, że na poziomie faktów to kompletny idiotyzm – izraelska armia regularnie apeluje o opuszczanie potencjalnych celów i ułatwia tworzenie korytarzy humanitarnych, zaś spektakularność wybuchów często jest efektem wtórnych eksplozji, gdyż porażone obiekty pełną podwójną funkcję, mieszkalną i magazynową (Hamas lokuje arsenały w cywilnych domach). Jak podczas oblężeń zachowują się rosjanie, widzieliśmy w Mariupolu, Siewierodoniecku czy Bachmucie. Jak „selektywne” są ich ostrzały artyleryjskie, może zaświadczyć los charkowskiej Saltówki. I jakoś niespecjalnie widzę różnicę między mordercami z Buczy, a hamasowskimi oprawcami, ucinającymi głowy dzieciom w kibucu Kfar Aza.

Jednak sednem (pro)rosyjskiej narracji jest co innego. W odniesieniu do zachodniego odbiorcy, przekonanie go, że nie da się pomagać jednocześnie Izraelowi i Ukrainie. Zwłaszcza że ta ostatnia jest „niewdzięczna”, bo część przekazanej broni opchnęła na czarnym rynku – i teraz tego sprzętu używają hamasowcy. Dowodów nie ma, ale ich brak nigdy nie stanowił dla rosjan problemu. Kreml ma świadomość, że zachodnie rządy muszą się liczyć z opiniami wyborców, taki przekaz jest więc próbą pośredniego sterowania polityką zagraniczną sojuszników Ukrainy. Przekaz o niemożności jednoczesnej pomocy nakierowany jest również na Ukraińców – ma w nich zrodzić poczucie osamotnienia i bezsensu stawianego oporu, skoro „lada moment zostaniemy sami”.

Nie chcę przesądzać, czy te działania osiągną pożądany przez rosjan skutek. Jestem jednak pewien, że realnie żadnego porzucania Ukrainy nie będzie. Że niezależnie od skali konfliktu na Bliskim Wschodzie, nie stanowi on zagrożenia dla dalszego wspierania Kijowa. Kto sądzi inaczej, nie docenia potęgi finansowej Stanów Zjednoczonych, dla których ukraińskie transfery to ledwie ułamek możliwości. I oczywiście, owo wsparcie jest w USA przedmiotem sporu politycznego między władzami a opozycją, do tego stopnia, że w najbliższych tygodniach nie należy się spodziewać delegowania nowych środków. Ale z bieżącej puli zostało Bidenowi jeszcze 5 mld dol., co przy dotychczasowej skali pomocy oznacza niemal dwa miesiące finansowania dostaw broni i amunicji. Niezależnie od politycznych napięć między demokratami a republikanami, trwają też prace legislacyjne nad zapewnieniem finansowego wsparcia dla wysiłków wojennych Ukrainy na lata 2024-25. Mowa tu o funduszach wielkości od 50 do 100 mld dol.

Kto przewiduje porzucenie Ukrainy za sprawą konfliktu izraelsko-palestyńskiego (irańskiego!), ten nie docenia determinacji politycznej amerykańskiej administracji i szerzej, politycznego establishmentu obejmującego oba konkurencyjne ugrupowania. USA nie zdefiniowały jasno swoich celów wobec rosji, ale wobec Ukrainy owszem. Nasz wschodni sąsiad ma nie tylko zachować niepodległość, ale i terytorialną integralność – to jeden z kluczowych elementów waszyngtońskiej polityki zagranicznej, obecnie niedyskutowalny.

Ktoś, kto ma wspomniane przewidywania, przede wszystkim nie docenia potęgi amerykańskiej armii i przemysłu zbrojeniowego. Nie docenia też możliwości, jakimi w tym zakresie dysponuje Izrael. Jerozolima już otrzymała pierwszą partię amerykańskiej pomocy – najprawdopodobniej spory zapas pocisków Tamir do Żelaznej Kopuły. Ale w przypadku IDF – w odróżnieniu do ZSU – nie ma potrzeby budowania zdolności od podstaw – to armia od zawsze zachodnia, wybornie wyszkolona i wyposażona. Materiałowo dobrze przygotowana do wojny nie tylko z Hamasem czy Hezbollahem, ale całym muzułmańskim sąsiedztwem.  Efektywność wykorzystania pomocy będzie zatem od razu wysoka, zwłaszcza że po drugiej stronie nie stoi regularne wojsko (jak ma to miejsce w Ukrainie). Innymi słowy, „szybciej i więcej za mniej”.

Żydom, poza Tamirami, może zabraknąć lotniczych bomb (nie tyle samych ładunków, co oprzyrządowania czyniącego je „inteligentnymi”). I antyrakiety i amunicja lotnicza nie są przedmiotem pomocy USA dla Ukrainy, nie ma zatem mowy o konkurowaniu o zapasy. No i nie zapominajmy, jaki jest charakter sojuszu amerykańsko-izraelskiego – Waszyngton gwarantuje Jerozolimie bezpośrednie wojskowe wsparcie w razie poważnego zagrożenia dla integralności żydowskiego państwa. W tej chwili do wschodniej części śródziemnomorskiego akwenu płynie amerykańska grupa lotniskowcowa, Biały Dom rozważa posłanie kolejnej. A każdy taki zespół – tylko z tym, co „pod ręką”, na pokładach i pod nim – ma możliwości uderzeniowe średniej wielkości państwa.

Oczywiście, w razie poważnej eskalacji – jeśli Żydzi wejdą do Gazy i uwikłają się w ciężkie walki, a jednocześnie dojdzie do ataku na ich granice – zapasy zaczną topnieć i trzeba je będzie uzupełniać nie tylko selektywnie, ale o cały asortyment środków bojowych. W najbardziej skrajnym przypadku, zakładającym bezpośredni udział USA w wojnie (mało prawdopodobny), owe środki będą zużywać także Amerykanie. Dla „trzeciego” może więc zabraknąć, ale…

Ale to wcale nie jest zła wiadomość dla Ukraińców. Waszyngton miesiącami wahał się w sprawie amunicji kasetowej dla Kijowa. Zmiękł, gdy okazało się, że rosjanie wzmogli presję na północno-wschodnim odcinku frontu, usiłując odciągnąć Ukraińców od Zaporoża. Poprawienie efektywności ukraińskiej artylerii, która zaczęła strzelać „kaseciakami”, zatrzymało rosjan (znajomy ukraiński wojskowy mówił mi wówczas, że moskale znów przestali zbierać ciała zabitych, bo kompletnych zwłok znacząco ubyło na rzecz resztek nadających się co najwyżej do „pakowania do wiadra”). Z perspektywy władz USA zgoda na transfer amunicji kasetowej oznaczała poważny akt polityczny, ale w wymiarze czysto wojskowym i księgowym do żadnej rewolucji nie doszło. A Waszyngton ma wciąż rozległe możliwości, by stosunkowo niewielkim kosztem poprawić efektywność – rozumianą jako skuteczność na polu bitwy – pomocy wojskowej dla Ukrainy.

Weźmy przykład ATACMS-ów – Biden zgodził się kilkanaście dni temu na wysyłkę niewielkiej liczby pocisków. Ich użycie w skali kilkudziesięciu sztuk napsuje rosjanom krwi, ale sytuacji na froncie nie zmieni. Co innego, gdyby Ukraińcy mieli możliwość wystrzelenia w najbliższym czasie kilkuset ATACMS-ów – wtedy realny jest paraliż rosyjskiej logistyki. Kalkulacja „więcej za niewiele więcej” nie jest oczywistym wyborem. Ale w sytuacji niedoborów jakiegoś rodzaju broni czy amunicji, zapewne znów pojawi się jako atrakcyjna alternatywa. A w Waszyngtonie potrafią liczyć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przykład rosyjskiego „humanitaryzmu” – ostrzelany szpital w miejscowości Lipce. Zajęty następnie przez wojsko, które wyrzuciło pacjentów…/fot. Marcin Ogdowski

Ogień

Jutro pięćsetny dzień trzydniowej operacji specjalnej władmira putina. Dziś powszechnie nabijamy się z „geniusza geopolityki”, ale nie zmienia to faktu, że 500 dni temu poważni ludzie naprawdę sądzili, że rosjanom się uda. Dość wspomnieć gen. Marka Milley’a, najwyższego rangą amerykańskiego dowódcę. Na początku lutego 2022 roku, podczas niejawnego briefingu dla kongresmenów, ocenił on, że rosyjski pełnoskalowy atak na Ukrainę może doprowadzić do upadku Kijowa właśnie w ciągu trzech dni. Zginąć miało przy tym do czterech tysięcy rosyjskich i 15 tys. ukraińskich żołnierzy.

Jak zauważa prof. Taras Kuzio z Akademii Kijowsko-Mohylańskiej – w artykule opublikowanym w „Geopolitical Monitor” w listopadzie 2022 roku – przed inwazją większość zachodnich analityków militarnych twierdziła, że rosja pokona Ukrainę w ciągu dwóch-trzech dni. W związku z tym w środowisku podzielano opinię, że dozbrajanie zagrożonego kraju byłoby bezsensowne.

Tymczasem trzy dni minęły, a Ukraina nadal się broniła. „Pytanie nie brzmi: czy Kijów padnie, ale kiedy?”, zastanawiano się w CNN. Paski podobnej treści towarzyszyły wówczas programom wielu innych renomowanych stacji. Szacowni goście w studiach – mundurowi, cywilni specjaliści z naukowymi tytułami oraz wszelkiej maści znawcy rosji i wschodu – mieli poważne miny i kiwali smutno głowami. W tym czasie ukraińska armia kiwała rosyjską, a rosjanie przecierali oczy ze zdumienia.

Koncepcja „trzech dni” przeszła długą drogę między 2022 a 2023 rokiem, z obaw lub buńczucznych deklaracji zmieniając się w powód do wstydu. Zachód wstydzi się dziś swojej niewiary, rosja własnej słabości. Rosyjska propaganda wręcz wyparła się, że kiedykolwiek sugerowała szybkie zwycięstwo.

Obyśmy nie musieli czekać kolejnych 500 dni na definitywną rosyjską porażkę w Ukrainie.

—–

365 dni temu zamieściłem na profilu mapę pożarów w Ukrainie – załączam ją poniżej. To część globalnej, aktualizowanej na bieżąco mapy, czym zajmuje się amerykańska NASA w oparciu o obserwacje z kosmosu. Jak nietrudno się domyśleć, w przypadku Ukrainy przedstawia ona skutki samoistnych wypaleń substancji leśnej bądź celowych podpaleń niezwiązanych z wojną, ale w miażdżącej większości ilustruje ogień wywołany działaniami zbrojnymi. Dlatego rok temu na jej podstawie dało się wyznaczyć linię frontu. Czy dziś też można? Oczywiście – na najnowszym odczycie, także dołączonym do postu, widzimy wszystkie najbardziej zapalne punkty styku obu wojsk. Tam, gdzie Ukraińcy i rosjanie walczą, tam płonie przyroda i infrastruktura.

Mapa pożarów sprzed roku

Co ciekawe, duże skupisko pożarów występuje na wyzwolonych jesienią zeszłego roku obszarach obwodu chersońskiego. Nie ma tam ruskich, nie ma walk – skąd więc ów ogień? Część ognisk dotyczy terenów dotkniętych niedawną powodzią – także pod drugiej, „rosyjskiej” stronie Dniepru. To „ziemia opuszczona”, nie ma tam komu gasić, zatem zarzewia przekształcają się w poważne pożary. W marcu tego roku zjeździłem południe i centrum wyzwolonej części chersońszczyzny. To trudny teren z fatalnymi drogami, w dodatku solidnie przez wycofujących się rosjan zniszczony. Państwo funkcjonuje tam w formie szczątkowej, działania służb nakierowane są przede wszystkim na rozminowanie. Miny i niewybuchy mogą inicjować pożary, a zarazem utrudniać akcje ratownicze. Jako młody chłopak przyglądałem się gaszeniu pożaru na toruńskim poligonie artyleryjskim – odgłosy były przy tym iście frontowe i gdyby nie samoloty gaśnicze, ognia pewnie nie udałoby się opanować.

Mapa pożarów z dziś

Tyle dywagacji, wróćmy do tego, co widać. A w porównaniu z odczytem z minionego roku, gdzie czerwone kropki wręcz zlewają się w wielkie plamy, mapa pożarów z 7 lipca br. przywodzi skojarzenie z wysypką. Czy to znaczy, że na froncie toczone są mniej intensywne walki? Przeczą temu dostępne statystyki – rosjanie stracili przez sześć miesięcy tego roku 130 tys. zabitych i rannych, przez 10 miesięcy pierwszego roku wojny „tylko” 100 tys. Ukraińskich strat, jakkolwiek niższych (wedle danych amerykańskich: 150-170 tys. zabitych i rannych), również dotyczy tendencja wzrostowa. Co się zatem zmieniło? Ano nie ma rosyjskiego „walca artyleryjskiego”, wypluwającego dziennie po 50-60 tys. pocisków, z których każdy mógł zainicjować poważny pożar. Armaty wciąż grzmią, ale – zwłaszcza po stronie ukraińskiej, która wykazuje tak wysoką skuteczność w uśmiercaniu rosjan – jest to ogień rzadszy, za to precyzyjniejszy. Inna sprawa, że pola bitew coraz bardziej przypominają krajobrazy spod Sommy czy Verdun – co miało spłonąć, to już spłonęło…

—–

Pozostając w temacie palenia. W ostatnich dniach sporo mówi się o amunicji kasetowej, m.in. za sprawą raportu Human Rights Watch na temat jej użycia w Ukrainie. Zdaniem przedstawicieli HRW, rosja i Ukraina powinny zrezygnować z amunicji kasetowej, a USA „nie powinny dostarczać jej żadnemu państwu”. Tymczasem – jak donoszą media – w najnowszym amerykańskim pakiecie pomocy wojskowej mają się znaleźć pociski artyleryjskie tego typu.

Amunicja kasetowa może być wystrzeliwana nie tylko z dział, ale też z wyrzutni rakietowych bądź zrzucana z samolotów. Pojedynczy pocisk lub bomba zawiera kilkadziesiąt (niekiedy kilkaset) małych ładunków, gdy detonuje, rozsiewa je na dużym obszarze. „Deszcz ognia” jest niezwykle śmiercionośny, zwłaszcza w miejscach koncentracji „siły żywej”. Niestety, amunicja kasetowa zostawia po sobie wiele niewybuchów i dlatego jest niebezpieczna dla ludności cywilnej. W 2008 roku ponad 120 państw podpisało konwencję zakazującą jej użycia.

Obie strony konfliktu na wschodzie nie przystąpiły do tego porozumienia, więc ostrzeliwały się w sposób zgodny z prawem. Problem w tym, że Ukraińcy swoje zasoby już zużyli, stąd powtarzane od kilku tygodni prośby o dostawy z arsenałów NATO. Z nieformalnych informacji wynika, że spore zapasy amunicji kasetowej przekazał już Ukrainie Polska.

—–

Skoro zaś o Polsce w tym kontekście mowa. W 2019 roku opublikowałem powieść „Międzyrzecze”, która toczy się w realiach polsko-rosyjskiej wojny. Wtedy była to czysta fantazja – pełnoskalowy konflikt z ruskimi w 2020 roku – ale mnie dość trafnie udało się określić możliwości współczesnej rosyjskiej armii. Mniejsza o to, zainteresowanych odsyłam do lektury; rzecz w tym, że jest tam następujący fragment o użyciu amunicji kasetowej:

„(…) W powietrzu przeleciały dwa F-16. Samoloty pięły się w górę, wcześniej uwolniwszy spod siebie charakterystyczne zasobniki. Las w oddali, z którego kilkanaście minut wcześniej wyruszyli do ataku Rosjanie, zapłonął od gęstej serii stosunkowo niewielkich wybuchów. Ktokolwiek i cokolwiek znalazło w nim schronienie, właśnie spotkało się ze swoim przeznaczeniem.

‘Ha! A chcieli, żebyśmy się jej pozbyli…’ – Piotr miał na myśli amunicję kasetową, uznaną przez ONZ za broń niehumanitarną, w związku z czym wycofaną z arsenałów większości armii świata. Polska – podobnie jak USA, Chiny i Rosja – odmówiła podpisania konwencji w tej sprawie. „I bardzo dobrze!” – Kucharski zdał sobie sprawę, że rzadko miał okazję chwalić przezorność polityków i dowódców. ‘Płońcie, skurwysyny!’ – patrzył na ogarnięty coraz większą pożogą las. (…)”.

I tak to mniej więcej wygląda. Koncept „piekielny ogień w zamian za agresję” mnie nie oburza. A niewybuchy się uprzątnie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska artyleria na froncie/fot. Sztab Generalny ZSU