F(r)ajerwerki

Waliłoby fałszem, gdybym z pasją krytykował fanów sylwestrowych ognio-atrakcji. Za młodu detonowało się najdziwniejsze ładunki, zwykle bez jakiejś specjalnej okazji. Czasem było to tak głupie, że przeczyło zasadności teorii ewolucji. No ale nie każdy miał za plac zabaw poligon artyleryjski.

Ba, była we mnie pogarda dla amatorów „zimnych ogni”, bo co oni wiedzieli o prawdziwym pierdolnięciu…

Trwałem tak do końca lat 90., kiedy na skutek zmian w asortymencie, uznałem fajerwerki za odpowiednie zabawki dla dużych chłopców.

A potem zacząłem jeździć na wojny i przestałem być chłopcem. Kanonady za oknem źle mi się kojarzyły, ale pal licho, myślałem, raz do roku można.

Aż jakiś geniusz wystraszył mi psa zbyt bliską eksplozją. Biegłem za oszalałym ze strachu zwierzęciem i obiecałem sobie, że zabije gnoja, który tę ucieczkę sprowokował.

Nie zabiłem, ale zdarzyło mi się później rekwirować gówniarzom „rakietki”.

Kolejny pies okazał się wyjątkowo podatny na bodźce dźwiękowe. Zbój i wiraszka, gotów napierdalać się z każdym nazbyt samczym samcem (a choćby i dwa razy większym), na dźwięk wybuchu umiera ze strachu. Sylwestry, nafutrowany hydroksyzyną, spędza w domowych jamach, z dala od okien. Raz dla przykładu siedzieliśmy razem w wannie.

Nie strzelam więc w sylwestra także z troski o jedno z moich zwierząt (drugie, szczęśliwie, ma kompletnie wywalone na wszelkie palby).

Ale nie strzelam też, bo zwyczajnie żal mi pieniędzy. I nawet nie idzie o mój osobisty wydatek. Kilka lat temu ze zdumieniem przeczytałem, że fajerwerki kosztują nas, Polaków, nawet miliard złotych. A było to w czasie, kiedy taką wartość miały całoroczne zakupy amunicji dla Wojska Polskiego. W pandemii suma ta zmalała do 500 milionów, ale później znów zaczęliśmy przepalać hajs w okolicach miliarda i więcej.

Można zrobić coś głupszego?

Można. Ale można też zrobić coś mądrego.

Wspomniałem o amunicji (w 2024 roku WP kupiło jej za takie miliardy, że szczena opada). Otóż da się pogodzić efektowność z efektywnością i spasować to z łagodną odmianą piromanii. I mieć przy tym poczucie, że zrobiło się coś obiektywnie dobrego. Co proponuję? By zamiast kupować fajerwerki, wysłać pieniądze na rzecz ukraińskiej armii. Jeśli ten miliard miałby się zamienić w amunicję, starczyłoby tego na kilkanaście dni intensywnej obróbki neosowieckich najeźdźców. Byłyby to fajerwerki wolności, o którą Ukraińcy walczą przede wszystkim dla siebie, ale trochę też i za nas.

Jak strzelać, to z sensem.

Ps. Tak wyglądają łapki pacjentów, którzy nieostrożnie obchodzili się z fajerwerkami. Zamieszczam ku przestrodze/fot. za: Gotowi Do Ratowania

A na zdjęciu głównym dedykowana amunicja, dla rosjan, od autora blogu/fot. Darek Prosiński

Dostawcy

Strzelanie z moździerza nie wydaje się skomplikowane. Ot, wystarczy wsunąć pocisk do rury. Moździerz to broń ładowana od góry, zatem po wpuszczaniu granatu do lufy, osuwa się on i uderza spłonką w iglicę. Tak powstaje płomień, który zapala proch znajdujący się w ładunku zasadniczym pocisku. Następnie zapalają się ładunki dodatkowe, a wytworzone ciśnienie gazów wyrzuca granat z lufy. Czy coś może pójść nie tak?

Ano może, o czym regularnie przekonują się rosyjscy artylerzyści.

Kilkanaście dni temu do sieci wypłynął filmik ilustrujący jedną ze zmór armii putina. Kadr otwierający przedstawia załadunek wspomnianego granatu. Oczekujemy na wystrzał, ten nie następuje. Dwóch żołnierzy z obsługi chwyta moździerz, przechylają lufę, felerny pocisk spada na ziemię. I tak trzy razy, poprzedzone wcześniejszymi próbami, bo odłożonych na plandekę niewypałów widzimy dużo więcej. Materiał wieńczy konkluzja, wedle której północnokoreańska amunicja jest do niczego. „Takim gównem musimy tu walczyć”, skarży się jeden z udostępniających filmik blogerów militarnych.

—–

Pod koniec lata 2022 roku amerykańskie media donosiły, że Moskwa chciałaby kupować amunicję artyleryjską w Korei Północnej i Iranie. Wtedy ów ruch wydawał się niezrozumiały. Przed 24 lutego 2022 roku rosyjskie zasoby amunicji artyleryjskiej szacowano na co najmniej 15 mln sztuk, moce produkcyjne na 1,5 mln rocznie*. „Wystarczyłoby nie tylko na Ukrainę”, przewidywali analitycy, którzy nie docenili niekompetencji i taktycznej impotencji rosjan.

Generałowie putina już wiosną 2022 roku dali sobie spokój z wojną na zachodnią modłę – której nie potrafili prowadzić – i wrócili do sowieckich wzorców. „Walec artyleryjski” – wypluwający dziennie nawet 60 tys. pocisków – miał złamać ukraińską obronę. Nie złamał, a gdy jesienią 2022 roku na front zaczęły docierać pociski z głębokich magazynów w rosji, duża ich część – z uwagi na wieloletnie składowanie w fatalnych warunkach – do niczego się nie nadawała. Wielomilionowy zapas okazał się pozornym bogactwem, stąd konieczność zwrócenia się do sojuszników federacji.

Tyle że sojusznicy, przynajmniej ci koreańscy, wysłali rosji jeszcze gorszej jakości produkt.

Jak dotąd rosjanie otrzymali od Koreańczyków co najmniej milion pocisków artyleryjskich. Niezależny portal Moscow Times podaje, że z powodu fatalnej jakości prochu, „kim-amunicję” stosuje się tylko w sytuacjach, gdy „precyzja pocisku, a nawet samo wystrzelenie go z lufy mają najmniejsze znaczenie” dla działań bojowych. Innymi słowy, gdy strzela się „dla huku” i wypełniania norm. Zwłaszcza że realny zasięg pocisków z Korei jest niemal dwa razy mniejszy niż w przypadku amunicji produkowanej w rosji.

Warto też wspomnieć o innym „darze” Kim Dzong Una – rakietach balistycznych krótkiego zasięgu. Kilka tygodni temu rosjanie ostrzelali nimi Charków. Nie wiemy nic o niewypałach, ale sądząc po miejscach upadku rakiet (mocno przypadkowych), ich precyzja pozostawia wiele do życzenia. Niestety, mówimy o broni wykorzystywanej do rażenia obiektów znajdujących na obszarach zurbanizowanych, co oznacza, że choć felerna, i tak robi krzywdę – głównie cywilom…

Właśnie w takim celu, w tym przypadku zupełnie świadomie, moskale posługują się systemem uzbrojenia od innego sojusznika – Iranu. Ale drony Szahid przeznaczone są nie tylko do atakowania budynków mieszkalnych i terroryzowania ludności cywilnej. Wysyłane nad Ukrainę falami – po kilkanaście-kilkadziesiąt sztuk – mają też absorbować uwagę i środki ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, „zmęczyć ją” przed uderzeniami z użyciem pocisków manewrujących.

Dodajmy do tego zestawienia komercyjne drony, masowo kupowane przez rosjan w Chinach, następnie przerabiane do celów wojskowych (zwykle poprzez dodanie ładunku wybuchowego). Tak zyskujemy pełen ogląd prorosyjskiej osi zła, choć gwoli rzetelności warto zauważyć, że chińskie bezpilotowce kupują też Ukraińcy (i proukraińscy wolontariusze), Pekin zaś formalnie nie udziela Moskwie wsparcia militarnego.

—–

Ale rosja czerpie także z innych źródeł – jawnie jej nieprzychylnych. W czerwcu 2022 roku pojawiły się doniesienia o zachodnich komponentach znalezionych m.in. w radiostacjach, dronach, czołgach, systemach OPL oraz pozostałościach pocisków manewrujących. Większość z nich pochodziła z USA, więc tamtejsza FBI wszczęła dochodzenie, by ustalić, czy części trafiły do rosji przed 2014 rokiem – kiedy zaczęto wprowadzać na Moskwę pierwsze sankcje – czy po tej dacie, zwłaszcza po wybuchu pełnoskalowej wojny. Nie znamy dokładnych ustaleń śledztwa, wiemy jednak, że jego efektem były rekomendacje dotyczące uszczelnienia reżimu sankcyjnego.

Przypomnijmy, począwszy od aneksji Krymu i Donbasu, na federację nałożono prawie 18 tys. ograniczeń. Tym samym rosja stała się najbardziej dotkniętym sankcjami krajem na świecie. Kierunek działań jak najbardziej zasadny, szczególnie w obszarze technologii wojskowych. Powiedzieć, że rosjanie „nie potrafią” w miniaturyzację układów elektronicznych, to jakby nic nie rzec. A problemem wciąż pozostaje niska kultura pracy i wykonania, co przy delikatnych produktach mści się znacznie szybciej niż przy topornych urządzeniach mechanicznych. Gdy w 2022 roku ukraińscy inżynierowie zbadali szczątki rakiet Ch-101, ich oczom ukazała się elektronika z lat 70.

Jaka konkretnie? O tym przeczytacie w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto aktywny link.

[*] Milion pocisków nowych i 500 tys. uzyskanych po regeneracji starej amunicji.

Nz. Trafiony szahidem hotel „Alfa” w Kijowie/fot. własne

Tony

Myślałem, że mam to na lepszym zdjęciu, ale jest jak jest i musi wystarczyć.

Wykonałem tę fotografię jesienią 2010 roku w Afganistanie. Widać na niej Rosomaka wypełnionego skrzynkami zdobycznej talibskiej amunicji – całe 400 kilogramów, zgodnie z procedurą przeznaczonych do zniszczenia. Co też kilkadziesiąt minut później nastąpiło, w towarzystwie solidnego jebnięcia i okazałego grzybka. Nigdy wcześniej nie widziałem eksplozji niemal półtonowej „bomby” („śmieci” obłożono jeszcze ładunkami inicjującymi) i jakkolwiek miało to miejsce w bezpiecznych warunkach – nie w czasie sytuacji bojowej – było naprawdę mocnym przeżyciem. Zwłaszcza bombardowanie kamieniami i grudkami zeschniętego piachu.

Ale ja nie o tym. Wczoraj branżowy internet emocjonował się zdarzeniem z poddonieckiej Marjinki, gdzie rosjanie użyli do ataku na ukraińskie linie wypełnionego materiałem wybuchowym czołgu. Czołgu-pułapki – należałoby napisać, wedle rosyjskich źródeł zdalnie sterowanego. Wedle tych samych przekazów, wybuch stareńkiego T-54/55 zniszczył wiele ukraińskich wozów i zabił mnóstwo żołnierzy ZSU – czego nijak nie widać na udostępnionym materiale filmowym. Widać na nim bowiem, że czołg najpierw najeżdża na minę, która go unieruchamia, po czym zostaje „dobity” strzałem z ukraińskiej wyrzutni RPG. Granat inicjuje potężną eksplozję, która rzeczywiście mogłaby mieć potworną siłę niszczącą – tyle że następuje z dala od pozycji Ukraińców. Gadki o ich stratach można więc włożyć między bajki.

Tak jak nie chce mi się wierzyć w zapewnienia rosjan, że użyli 6 ton materiałów wybuchowych. Bo gdzie u licha oni je wepchnęli? Spójrzcie na załączone zdjęcie – 400 kg „towaru” zmusza żołnierzy do jazdy z nogami u góry. Skrzynek było tyle, że zajmowały mniej więcej jedną trzecią wysokości przedziału desantowego Rosomaka. Gdyby wyrzucić ludzi (piechocińców, którzy zabezpieczali saperów) i wypełnić „rośka” po sufit, weszłoby tam pewnie półtorej tony trofiejnej amunicji. Kolejne pół w pozostałej części wozu. Rosomak to duże, wysokie bydlę, nie sądzę, by kubatura jego wolnej przestrzeni była mniejsza od tej w niziutkim czołgu typu T.

No ale moskale wszystko muszą mieć duże, wielkie, największe. Nawet bieda-broń. Tak, bieda; tego typu rozwiązanie to nic innego jak przejaw desperacji. Mój „ulubieniec” – rusko-mirski aktywista medialny – napisze zapewne o „kreatywności i pomysłowości”. I w gruncie rzeczy będzie mieć rację – to specyficzny kunszt, godny terrorystów, którzy z braku innych środków sięgają po samochody-pułapki. Terroryści z moskowii są w lepszej sytuacji – mogą wypchać czołg. Większy, lepiej radzący sobie w trudnym terenie. Tylko że to wciąż ta sama metoda.

Komuś najwyraźniej brakuje sprawnej amunicji artyleryjskiej, dział, ludzi do ich obsługi, załóg czołgów, piechoty, która wspierałaby atak prawilnie użytych tanków – bóg wie, czego jeszcze, co w arsenale normalnych armii daje ekwiwalent pojazdu-pułapki. I uwaga – to w gruncie rzeczy ważniejsze niż dywagacje na temat masy ładunku i okoliczności zmuszających do sięgania po takie rozwiązanie – ruskie się chwalą. Ich mil-blogerzy bez cienia przypału reklamują działania spod Marjinki. Więc może te 6 ton to pokrętny sposób na odróżnienie się od „tradycyjnych” terrorystów – na zasadzie, „ale my możemy więcej”?

No możecie. I szybko wam poszło. Ta transformacja z drugiej armii świata, przez armię trzeciego świata, po bandę przygłupich terrorystów. Amen.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -