Swoje

Niemal cały maj 2017 roku bazowałem w Lądku Zdroju, w tamtejszym szpitalu weteranów. Przypadłość leczono mi do południa, popołudnia i wieczory, no i całe weekendy, miałem tylko dla siebie. Złaziłem więc całe miasteczko, przewędrowałem okolice (Kotlina jest przepiękna…), szybko odkrywając pewną zależność. Że centrum zdrojowe wyszykowno, że wiele prywatnych posesji wyglądało przyzwoicie, ale wystarczyło zejść w boczne uliczki, by zobaczyć zniszczone, często porzucone, jeszcze częściej ulepszane na modłę „gospodarską” zabudowania. Przywiodło mnie to do wniosku, że polskość źle przysłużyła się Bad Landeckowi – jak przed wojną nazywano miasteczko – że oplotła je brzydką materialną tkanką.

Dziś to dla nas oczywiste, że Dolny Śląsk, Pomorze Zachodnie, Lubuskie i Mazury są integralną częścią Polski. Ale to stosunkowe świeże zjawisko – dobrze pamiętam, jak jeszcze w latach 90. wyglądało Pojezierze, jak żyło się w Wałbrzychu i okolicy. Pamiętam też wyniki badań socjologicznych i dokumentalne filmy, których wspólnym mianownikiem było poczucie tymczasowości mieszkańców tak zwanych Ziem Odzyskanych. Skutkujące materialną degrengoladą, bo „po co inwestować, po co dbać, skoro przyjdzie Niemiec i weźmie co swoje”. Lata komunistycznej propagandy – tego pierdolenia o odwiecznie polskich, piastowskich ziemiach, które po prostu nam się należą – nie przyniosły skutku; ludzie swoje wiedzieli.

Zmiana przyszła wraz z nową Polską – najpierw powolutku, by „na pełnej” objawić się po naszym wstąpieniu do Unii. I z czasem nabrała także wymiaru estetycznego. Widać to było we wspomnianym Lądku w 2017 roku, jeszcze lepiej cztery lata później, gdy znów trafiłem na turnus dla „połamańców”. Centrum miasteczka – niewolne od grzechów polskości, zaklętych w charakterystycznej kostce brukowej – wracało do przedwojennej świetności.

To samo działo się, i dzieje, w innych częściach Polski, przyłączonych do nas po 1945 roku.

Stajemy się zamożniejsi, to prawda, ale mentalna baza tej zmiany bierze się z przekonania, że jesteśmy na swoim. Że to nasze, że nikt już tego nam nie odbierze. Bo stosunki z Niemcami są poprawne i jakkolwiek wiele nas dzieli, więcej jednak łączy. Ba, dziś trudno wyobrazić sobie, by Niemcy – przeorane powojennym pacyfizmem – mogły stworzyć dla nas fizyczne zagrożenie.

Z tym większym rozczarowaniem i bólem oglądam zdjęcia ze zrujnowanego przez powódź Lądka czy sąsiedniego Stronia. Ledwie to wszystko zaczęło wyglądać i znów przyszła katastrofa. Cholernie nieuczciwy obrót spraw…

Ale jest też we mnie mnóstwo złości, bo wiem, że dramatu w takiej skali można było uniknąć. I nie chodzi mi o abstrakcyjne dla większości z nas poczucie odpowiedzialności za rozwalenie klimatu. W tym konkretnym przypadku to zupełnie konkretni ludzie stoją za decyzjami o wycince drzew rosnących na wzgórzach otaczających miasto. To konkretne osoby blokowały pomysły budowy zbiorników retencyjnych w Kotlinie.

Ufam, że dopadnie je sprawiedliwość.

—–

A propos sprawiedliwości.

Miały być trzy miliardy euro offsetu i ponad trzy tysiące nowych miejsc pracy (w Łodzi, Radomiu i u mniejszych poddostawców z całego kraju). Byłby ośrodek badawczy dla co najmniej 30 inżynierów. Połowa maszyn powstałaby w Polsce, pierwsze trafiłyby do armii w 2017 roku. Lotnicy spod znaku biało-czerwonej otrzymaliby trzy symulatory (pod jeden, w Darłowie, postawiono już fundamenty), zyskując niezależność szkoleniową. Komandosi, marynarze i żołnierze wojsk lądowych mieliby maszyny z najwyższej półki, w przypadku dwóch pierwszych rodzajów sił zbrojnych w liczbie zaspakajającej niezbędne potrzeby. Cała pięćdziesiątka zamówionych śmigłowców byłaby już w Polsce.

Niestety, dziewięć lat temu na drodze do urzeczywistnienia tych planów stanął Antoni Macierewicz. Ówczesny szef MON stwierdził, że francuskie Caracale są za drogie (kosztowały tyle, ile zobowiązania offsetowe), i że on znajdzie lepszą alternatywę. Za jego kadencji skończyło się na szumnych zapowiedziach i kupnie… czterech Black Hawków dla sił specjalnych.

„Istnieje sporo wątpliwości co do rzeczywistych intencji Macierewicza, stojących za decyzją o unieważnieniu kontraktu z Airbusem. Warto mieć nadzieję, że po upadku rządów PiS temat ten zostanie podjęty przez komisję śledczą”, pisałem przed trzema laty. Już wówczas zauważając, że wojsko zmaga się ze skutkami rezygnacji z zakupu śmigłowców wielozadaniowych. Bo gdy średni wiek tych maszyn wynosi niemal 40 lat (najstarszy wtedy Mi-8 liczył sobie pięć dekad), nie mogą dziwić informacje, że do lotu zdolnych jest najwyżej 25-30 proc. śmigłowców.

Niewiele się od tego czasu zmieniło. Sztab Generalny WP informuje o wysłaniu do ewakuacji z terenów powodziowych kilkunastu „śmigieł”. Tajemnicą poliszynela jest, że to niemal maks realnych możliwości. Dlatego działania śmigłowcowe na Dolnym Śląsku przypominają pospolite ruszenie – maszyny wysłało wojsko – nasze i czeskie (!) – policja, straż graniczna, ba, wczoraj w akcji wziął udział prywatny helikopter.

A człowiek politycznie i formalnie odpowiedzialny za taki stan rzeczy cieszy się emeryturą…

Ps. W sprawie Caracali nie uznaję głosu kanapowych ekspertów i politykierów dywagujących o „dziesięciorzędnym znaczeniu” śmigłowców. Swoją ocenę mówiącą o zmarnowanej szansie opieram o opinie pilotów śmigłowcowych, z którymi pracowałem w Iraku i Afganistanie. Nie ma dla mnie bardziej wiarygodnych i rzetelnych źródeł.

Nz. Moment ewakuacji okiem Combat Camery. Stronie Śląskie/fot. mł. chor. Piotr Gubernat, DGRSZ

Aktywa

Miałem kiedyś kolegę, zapalonego motocyklistę. Po najechaniu na tył auta wyleciał w powietrze, a gdy upadł, głową uderzył o krawężnik. Przeżył, ale jest dziś głęboko upośledzonym kaleką. A mógłby wyjść z wypadku bez większego szwanku, gdyby w czasie lotu nie spadł mu niezapięty kask; odpowiednio zabezpieczona głowa doznałaby wówczas mniejszych obrażeń. BHP przy prowadzeniu jednośladów jest niezwykle ważne – motocykl nie ma stref zgniotu, kurtyn, poduszek. Zabezpieczyć się całkiem nie sposób – ryzyko zawsze pozostanie duże – ale można starać się ochronić najbardziej narażone na urazy części ciała. Kaskiem i kombinezonem, rozsądną jazdą na sprawnym motocyklu.

Nie potrafię wskazać, jakim motocyklem jest Polska, ale wiem, że droga, którą się porusza, jest piekielnie niebezpieczna. Dziś położenie geograficzne czyni nas państwem przyfrontowym – trzymając się motocyklowej analogii, ruch koło nas jak na autostradzie. A zjazdu nie ma.

No więc nie wiem, co to za maszyna, ale widzę, że kask i kombinezon naszego motocyklisty są „takie se”. Trochę oldskulowe i szpanerskie, 40 lat temu nawet nowoczesne, dziś jednak pozbawione podstawowych właściwości. Nie na te prędkości, nie na tę gęstość ruchu, poobijane, przetarte.

Snuję porównanie nie bez powodu. Od wtorku obserwuję wysyp wypowiedzi na temat jakości naszej obrony przeciwlotniczej. O ile nie oburzają mnie wątpliwości laików, o tyle do szału doprowadzają wynurzenia pseudoekspertów. Dziennikarzy i drugoliniowych polityków lamentujących nad stanem OPL. Pierwszych mam za niemądrych – za chwilę wyjaśnię, dlaczego. Najpierw jednak odpowiem, z jakiego powodu drugich uważam za hipokrytów. Otóż kiepska kondycja naszej obrony przeciwlotniczej nie wzięła się znikąd. Ostatnie zaniedbania w tym zakresie – autorstwa Antoniego Macierewicza – istotnie, obciążają obecny rząd. Lecz o tym, że sprawnej OPL potrzebujemy „na wczoraj”, wiadomo od ponad 20 lat. Zaniedbania, machanie ręką na problem nieszczelnego parasola, to zasługa całej klasy politycznej, od lewa do prawa. Kilku kolejnych rządów, działających w myśl zasady, że „jakoś to będzie…”.

Nie będzie. Bez parasola zmokniemy. Chowanie się pod czaszą sojuszników to półśrodek, bo ani ona dość szeroka, ani wiecznie rozpostarta. Musimy mieć własny parasol – koniec-kropka.

Tyle że nawet wtedy i tak oberwiemy deszczem, bo gdzieś pozostaniemy odsłonięci. I tu wracam do motocyklisty (wybaczcie to skakanie po analogiach, ale tak mi prościej). OPL jest jak wspomniane atrybuty kierowcy jednośladu – kask i kombinezon. Tak jak motocyklista nie jest w stanie zabezpieczyć całego ciała przed skutkami upadku, tak kraj nie zapewni sobie skutecznej obrony przeciwlotniczej dla 100 procent własnego terytorium. Motocyklista chroni głowę, państwo kluczowe części „ciała” – stolicę (gdzie mieści się „mózg”), duże skupiska ludności, elementy krytycznej infrastruktury (ważne fabryki, rafinerie, porty itp.) czy zgrupowania wojsk. I fajnie by było, gdyby motocykle miały na przykład katapulty (albo inny system ratunkowy), kraje zaś funkcjonowały w realiach „jeden powiat-jedna bateria antyrakiet”. Czysto teoretycznie to możliwe, praktycznie nieosiągalne. Bateria Patriotów na powiat to gwarancja niemal szczelnego nieba – tyle że powiatów mamy w Polsce 308, a pojedyncza bateria kosztuje niemal 2,5 mld dol. Kto za to zapłaci? Kto wyprodukuje? Jak pogodzić rozłażące się w przeciwnych kierunkach porządki – z jednej strony wymóg szybkości dostaw, z drugiej, rozłożoną w czasie odpłatność za sprzęt? To wyzwania nierozwiązywalne nie tylko dla nas, ale i zasobniejszych krajów. USA też nie ochronią całości swojego terytorium, tak jak miliarder-motocyklista nie kupi super-hiper maszyny z gwarancją „niezabijalności”. Pozostaje inwestować w jak najlepsze kaski, kombinezony, naramienniki, nakolanniki i co tam jeszcze może się przydać przy szorowaniu po asfalcie. Pozostaje inwestować w dobrą punktową OPL.

O czym pojęcia nie mają dziennikarze-specjaliści, załamujący dłonie nad tym, co wydarzyło się w Przewodowie.

Śmierć dwóch osób to oczywiście tragedia. Nie będę się powtarzał i pisał o okolicznościach, w jakich do niej doszło. Na użytek tego wpisu trzeba tylko przypomnieć, że pocisk upadł tuż za linią graniczną (mniej niż 10 km), w gminie, w której gęstość zaludnienia jest jedną z najniższych w Polsce. Gdzie poza liniami energetycznymi (jakich wszędzie w Polsce pełno) nie ma żadnych elementów krytycznej infrastruktury. Po co to wyliczam? Bo jestem przekonany, że nawet gdybyśmy dysponowali najbardziej „wypasioną” OPL, ta rakieta i tak spadłaby, gdzie spadła. Właśnie dlatego, że w gminie Przewodów nie ma czego bronić.

„Eksperci” powołują się na wzorcowy przykład izraelskiej Żelaznej Kopuły, która potrafi „zdjąć” 90 procent atakujących cały kraj rakiet. Tylko że zapominają (?) o istotnych szczegółach.

Po pierwsze, Izrael jest piętnaście razy mniejszy od Polski; to obszar jednego naszego województwa, gdzie stosunkowo łatwo nasycić teren obroną przeciwlotniczą.

Po drugie, wysoka skuteczność bierze się nie tylko z efektywności kinetycznych elementów systemu, ale i z wydajności/szybkości komputerów balistycznych. Wyliczają one trajektorie nadlatujących pocisków i te, których kurs uznany zostaje za niezagrażający, są przez Kopułę ignorowane. Dotyczy to nawet 80 procent wystrzeliwanych na Izrael rakiet, które spadają na terenach niezamieszkałych bądź takich, gdzie mówiąc kolokwialnie, ni-ma nic (nie ma nic ważnego). Do pozostałych 20 procent wysyła się antyrakiety, które „zdejmują” 9 na 10 celów. Izraelskie straty w ludziach biorą się właśnie z tego, że coś się zawsze przebije, no i z tego, że niekiedy te zignorowane rakiety jednak kogoś zabijają. Bo przypadkiem (jak panowie z Przewodowa) jacyś pechowcy znaleźli się w miejscu upadku pocisku.

Po trzecie, tajemnica sukcesu Kopuły zawiera się również w zagrożeniu, które system zwalcza. A stanowią je proste rakiety, pozbawione sterowania, lecące do celu torem balistycznym, łatwym do wyliczenia. Zaawansowane pociski i rakiety – manewrujące w górę, w dół, na boki, tak, że nie da się obliczyć, dokąd zmierzają, wyrzucające wabiki, które zwodzą antyrakiety – to już zupełnie inny poziom trudności. By uzyskać tak wysoki wskaźnik skuteczności (te 90 procent), należałoby strzelać do wszystkiego, co znajduje się w powietrzu, dla pewności po kilka razy.

I tak dochodzimy do kwestii wydolności OPL, której granice wyznacza z jednej strony prędkość załadunku wyrzutni, z drugiej, ekonomiczna kalkulacja, przekładająca się na zawartość magazynów i decydująca o tym, kiedy powiemy „dość!”. Antyrakiety kosztują dziesiątki tysięcy dolarów za sztukę. Warto te koszty ponosić, gdy bronimy swoich najcenniejszych aktywów. Do których z pewnością nie należą przygraniczne pola, gdzie ryzyko uśmiercenia człowieka jest tak prawdopodobne jak statystyczna możliwość porażenia piorunem.

—–

Szanowni, wracam po tygodniowym banie do bieżących relacji na FB. Gdybym znów tam zamilkł, pamiętajcie, że możecie mnie czytać na blogu, na Patronite, zajawki materiałów pojawią się też na moich kontach na Twitterze i Instagramie.

A jeśli chcecie mnie w pisaniu wesprzeć, będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Start antyrakiety S-300/fot. Ministerstwo Obrony Ukrainy

Order

Andrzej Duda odznaczył Orderem Orła Białego (najwyższym cywilnym medalem) Antoniego Macierewicza.

Czuję, jakby mi ktoś strzelił w pysk.

Rozumiem powody tego działania. Obóz władzy ulega przyśpieszonej erozji, widoki na wygranie wyborów z każdym tygodniem maleją. Należy zatem cementować twardy elektorat, którego Macierewicz jest twarzą. Bo „może rzeczywiście nie wygramy, ale jako silna opozycja mamy szansę przetrwać”.

Czyli znów logika partyjnego interesu zwycięża nad racją stanu.

Bo Macierewicz jest zaprzeczeniem wartości, które leżą u podstaw interesu narodowego. Cała jego aktywność polityczna z ostatnich kilkunastu lat – przede wszystkim rozpieprzenie armii – lokuje go w gronie największych szkodników w dziejach RP. I użytecznych idiotów Moskwy. Co zwłaszcza dziś – w dobie okrutnej wojny toczonej za naszą wschodnią granicą – nabiera dodatkowych znaczeń. Macierewicz zrobił więcej dla osłabienia polskiej obronności, niż zrobiłyby tabuny ruskich szpiegów, agentów wpływu czy wreszcie pokaźna część rosyjskiej armii, gdyby pchnięto ją nad Wisłę.

No ale pomógł PiS zdobyć władzę, rozkręcając smoleńską histerię.

Miast zamknąć trupa w szafie, władza funduje nam cyrkowy występ z wolnym dostępem dla gawiedzi. Wstydu nie macie…

Ja zaś mam dwa państwowe odznaczenia (nadane zresztą przez obie strony politycznego sporu). Dumą napawają mnie przede wszystkim okoliczności, jakie stały za decyzjami o ich przyznaniu. Ale skłamałbym mówiąc, że krążki się nie liczą. Tyle że dziś skarlały w moich oczach.

Trudno kocha się tę naszą ojczyznę…

—–

Nz. Skrin z komentarza, który idealnie oddaje sytuację…

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Żelazna

Pisowskich osiągnięć w zakresie obronności nie da się odmalować wyłącznie w czarno-białych barwach. Bo z jednej strony – jeszcze za pierwszego PiS-u (2005-07) – rozwiązano wojskowe służby specjalne i podjęto dyletanckie próby zbudowania ich od nowa. Efekt? Rodzime spec-służby pracujące na rzecz armii nadal, mimo upływu 15 lat, „cieszą się” opinią jednych z najgorszych w NATO. Z kolei za drugiego PiS-u doszło w wojsku do rozległej czystki kadrowej, zaś modernizację techniczną wstrzymano na trzy lata. Te wydarzenia łączy osoba Antoniego Macierewicza, wpływowego polityka rządzącej partii, delegowanego przez Jarosława Kaczyńskiego do Ministerstwa Obrony Narodowej.

Ale też w czasie pierwszej kadencji PiS stworzono Wojska Specjalne jako oddzielny rodzaj sił zbrojnych. Stało się to tuż przed wyborami z 2007 r., lecz później patronem procesu formowania pozostał ówczesny prezydent RP Lech Kaczyński. Dziś „specjalsi” to wizytówka polskiej armii, na co wpływ ma także ich organizacyjna niezależność. Pięć lat temu powołano do życia Wojska Obrony Terytorialnej. I choć WOT ma niemałe problemy z rekrutacją, pozytywnie zakorzenił się w świadomości Polaków, tracąc po drodze łatkę „partyjnej bojówki PiS”. Pomogła pandemia i zaangażowanie mundurowych w działania kryzysowe podjęte przez państwo.

Z trzeciej strony, tajemnicą poliszynela jest, że kondycja Wojsk Specjalnych wynika w dużej mierze z parasola ochronnego, jaki rozpostarli nad formacją Amerykanie. I że to USA wymusiły rezygnację Macierewicza z funkcji ministra obrony na początku 2018 r., gdy uznano, że skala destrukcji Wojska Polskiego zagraża całemu Sojuszowi. Mamy zatem coś na wzór popularnej gry w dobrego i złego glinę, z działającym za kulisami szefem, posiadającym prawo do ostatniego słowa. Czy taki wzór zachowań odnajdziemy również w ostatnim wielkim projekcie organizacyjnym PiS w dziedzinie obronności? Jakie inne wnioski można wyciągnąć z trwającego od czterech lat procesu formowania 18. Dywizji Zmechanizowanej?

Niechciane dziedzictwo

Po 24 lutego br. nie ma już wątpliwości, że decyzja o powołaniu 18. DZ była właściwym krokiem. Agresja na Ukrainę zburzyła przekonanie o Rosji jako przewidywalnym partnerze. Tymczasem po 2011 r. – kiedy to zlikwidowano 1. Warszawską Dywizję Zmechanizowaną – na wschód od Wisły stacjonowała tylko jedna 16. Pomorska DZ. Tytułem wyjaśnienia – dywizja to kilkunastotysięczny związek taktyczny, dzięki zróżnicowanemu uzbrojeniu zdolny do samodzielnych działań na dużym obszarze. W 2018 r. Wojska Lądowe dysponowały trzema dywizjami (11., 12. i 16.), oczywistym wydawał się pomysł, że powrót do czterodywizyjnej struktury nastąpi poprzez odtworzenie 1.WDZ. Zwłaszcza że nie wszystkie jej jednostki zlikwidowano, a trzonem nowej miała być brygada pancerna z Wesołej, przez dekady wchodząca w skład słynnej „jedynki”. Tu jednak dała o sobie znać polityka historyczna PiS – 1.WDZ wywodziła się ze sformowanej nad Oką w ZSRR 1. Dywizji Piechoty. Była więc „komusza”, w przeciwieństwie do 18. DP przedwojennego WP, mającej hallerowski rodowód i chwalebny szlak bojowy w wojnie z bolszewikami i w kampanii wrześniowej. Tak wybrano numer „18” oraz przydomek „żelazna” noszony przez dawną 18. DP.

Proces formowania wystartował we wrześniu 2018 r., a na dowódcę „osiemnastki” wyznaczono gen. Jarosława Gromadzińskiego. Nieznany szerzej oficer szybko stał się pupilem rządowych i prawicowych mediów, co w połączeniu z urzędowym optymizmem rodziło obawy o kompetencje generała, jak i samą ideę budowy dywizji. Długo wydawało się, że to „pic na wodę”. „Przenosimy aktywa z jednej przegródki do drugiej”, pisano w branżowej prasie, odnosząc się do faktu, że połowa 18. DZ istniała przed jej powołaniem (poza wspomnianą 1. Warszawską Brygadą Pancerną, chodzi również o 21. Brygadę Strzelców Podhalańskich). „Nie powstanie nic nowego oprócz sztabu”, krytykowano, zaznaczając, że to sposób na szybki medialny sukces. „Miała być dywizja i jest dywizja”, puentowano płytkie zwykle medialne analizy. Gromadziński tymczasem ujawnił się jako bardzo sprawny dowódca-organizator. Budowa „żelaznej” wymagała sformowania sztabu dywizji, trzech pułków (artylerii, przeciwlotniczego, logistycznego), jednej brygady (zmechanizowanej) oraz batalionu rozpoznawczego. Po czterech latach wszystkie jednostki już istnieją, dowództwo dywizji zaliczyło w zeszłym roku certyfikację (takie wojskowe dopuszczenie do ruchu), niebawem ruszy certyfikacja sztabów 19. Brygady Zmechanizowanej i 18. Pułku Logistycznego.

Poczyniono szereg inwestycji infrastrukturalnych, czego najbardziej spektakularnym przykładem jest parking czołgowy w Wesołej. Oddanych obiektów miało być więcej, ale na przeszkodzie stanęły problemy natury prawno-organizacyjnej (pozyskanie terenów i wykonawców budów), niezależne od dowództwa dywizji. Obiektywny charakter mają też kłopoty związane z dostawami sprzętu. Przykładem ślimacząca się modernizacja czołgów Leopard 2, za co winę ponosi przemysł. Z kolei w ostatnich miesiącach część uzbrojenia będącego na wyposażeniu 18. DZ – i nowego, które pierwotnie miało do niej trafić – wysyłana jest do Ukrainy w ramach pomocy wojskowej.

Wyspowa nowoczesność

Na wschód pojechały m.in. nowoczesne samobieżne armato-haubice Krab i stareńkie (nieco „odświeżone”) czołgi T-72. „Dywizja wraca do postaci z pierwotnych założeń”, śmieją się wojskowi. Latem 2018 r. zapowiadano, że „osiemnasta” pozostanie lekkim związkiem taktycznym, szybko jednak pożegnano się z tą koncepcją, tworząc zręby dla dywizji ciężkiej, z dużą liczbą czołgów i wozów bojowych. Zmechanizowanej z nazwy, de facto – po zakończeniu dostaw amerykańskich czołgów Abrams – pancernej. Zdaje się, że jest to z jednej strony wyraz ambicji pisowskich polityków odpowiedzialnych za wojsko (głównie Mariusza Błaszczaka), przekładalnych na korzyści polityczne, z drugiej, realizacja oczekiwań Amerykanów, którzy chcieliby mieć na tzw. wschodniej flance sojuszniczą dywizję możliwie najbardziej interoperacyjną z ich wojskiem. Lekkie, w zamyśle pisowców, niech pozostaną wojska terytorialne, 18. DZ ma się stać „najsilniejszą dywizją w Europie”. Stąd abramsy – także te dodatkowe 116 sztuk, które trafi do Polski w miejsce wysłanych Ukraińcom tanków – stąd np. wozy typu MRAP (o zwiększonej odporności na miny), właśnie przekazywane jednostkom „żelaznej”.

To do „osiemnastej” trafią jeszcze w tym roku wyrzutnie rakietowe ziemia-ziemia typu Himars. O ich wyjątkowej skuteczności przekonują się Ukraińcy i Rosjanie – pierwsi jako użytkownicy, drudzy jako cele ataków. Na liście planowanych dostaw znajdują się też kolejne Kraby, bojowe wozy piechoty Borsuk, transportery opancerzone Rosomak z bezzałogową wieżą ZSSW-30, kilka rodzajów dronów, zestawy rakietowe obrony przeciwlotniczej Narew (krótkiego zasięgu) i Wisła (średniego zasięgu – w tym przypadku chodzi o słynne Patrioty). A do tego mnóstwo wojskowej „drobnicy”, takiej jak naramienne wyrzutnie Piorun, będące postrachem rosyjskich pilotów w Ukrainie. To plany (uczciwie trzeba przyznać, że z dobrymi widokami na realizację) – na razie bowiem „żelazna” jest jak niemal całe wojsko „wyspowo nowoczesna”.

Tyle że te wyspy są rozleglejsze niż w innych dywizjach. Co tak jak inny atut „osiemnastej” – kadry – zdradza smutną prawdę o realiach Wojska Polskiego. „Pięścią” 18. DZ są obecnie niemieckie Leopardy 2 z 1. Warszawskiej Brygady Pancernej, po modernizacji do standardu 2PL znacząco lepsze od wszystkich rosyjskich czołgów. Co mogłoby tylko cieszyć, gdyby nie fakt, że „leosie” zabrano wcześniej z 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, stacjonującej na zachodzie Polski. Leopardy eksploatowano w „jedenastej” przez kilkanaście lat (pierwsza partia trafiła tam w 2002 r.), dywizja miała zatem doświadczone załogi i rozbudowane zaplecze techniczno-szkoleniowe. W Wesołej nie było nic, a czołgi przez kilka lat parkowano „pod chmurką”. Po prawdzie, forsowana przez PiS po 2015 r. koncepcja wzmocnienia wschodniej ściany kosztem zachodniej, nie była politycznym awanturnictwem, a ideę wspierało wielu najwyższych rangą wojskowych. Rzecz w tym, że problem rozwiązano na rympał. Zabrane pancerniakom z „jedenastej” czołgi trafiły pod Warszawę, używane dotąd w brygadzie z Wesołej PT-91 Twardy posłano na Warmię i Mazury, by zastąpiły najgorsze w całej puli poradzieckie T-72. Zajechane „siedem-dwójki” z północno-wschodniej Polski powędrowały z kolei do kawalerzystów w Lubuskiem, dotąd jeżdżących leopardami. Koło się zamknęło, dla pancerniaków z 11. DKPanc. podwójnie i z wyjątkowo smutnym finałem – oto bowiem znów musieli wsiąść do T-72, które w międzyczasie wcale nie odmłodniały. „Jedenastą”, niegdyś najsilniejszą dywizję pancerną w Europie, zdegradowano do roli lamusa, 1. WBPanc. zaczęła żmudną drogę do budowy zdolności bojowych na nowym sprzęcie. Szczęśliwie po drodze nikomu nie przyszło do głowy wykorzystywać osłabienia WP.

Ta historia zresztą okazuje się nie mieć jeszcze końca. Napięte relacje z Niemcami i presja Amerykanów sprawiły, że nie kupimy kolejnych leopardów. Na scenę wkroczył Abrams i to on ma stać się jedynym typem czołgu używanym przez jednostki 18. DZ. „Leosie” zatem – nim ostatecznie znikną z arsenału Wojska Polskiego – najpewniej wrócą do 11. DKPanc. Koreańskie czołgi K2, zamówione obok abramsów, przeznaczone będą dla 16. Dywizji. Zapowiedział to niedawno minister Błaszczak, po podpisaniu umów wykonawczych z Koreańczykami (przewidujących pierwsze dostawy już w tym roku). Na marginesie warto zauważyć, że klaruje nam się obraz Wojsk Lądowych jak z branżowego dowcipu. Biorąc pod uwagę wiodącą broń, 18. DZ będzie dywizją „amerykańską”, 16. DZ „koreańską”, a 11. DKPanc. na powrót stanie się „niemiecka”. W tym żarcie wyraźnych barw dla 12. DZ nie przewidziano.

Demografii nie oszukasz

Wracając zaś do sedna – „recykling” i „kanibalizacja” nie dotyczą tylko sprzętu, ale i ludzi. Szczegółowe dane o przepływach kadrowych są niejawne, ale wystarczy prześledzić ścieżki karier oficerów średniego i wyższego szczebla 18. DZ, by stało się jasne, że w istotnej mierze „posila się” ona ludźmi z innych jednostek. Obietnice szybszych awansów, nowe wyzwania czy choćby kalkulacja, że w dywizji będącej oczkiem w głowie władzy służba może być bardziej intratna, robią swoje. Identyczny proces drenażu kadr obserwowaliśmy, gdy ruszał projekt pt. WOT. Nie wypada zżymać się na decyzje poszczególnych wojskowych, warto jednak mieć świadomość skutków takich wyborów. Znów nie zdradzę żadnej tajemnicy, pisząc, że poziom ukompletowania wielu jednostek WP nie należy do wysokich. Nawet w brygadach oddawanych do dyspozycji NATO/UE, posyłanych na międzynarodowe misje, istnieje sporo wakatów. Ba, kreatywna księgowość pozwala na policzenie jednego człowieka razy dwa – gdy np. w jednej kompanii jest na etacie strzelca, a do drugiej oddelegowano go na etat kierowcy ciężarówki. Taki stan rzeczy skutkuje przeciążeniem obowiązkami, spadkiem morale, odejściami ze służby. W ujęciu całościowym pokazuje, jak trudnym wyzwaniem jest powiększanie armii. Presja na rekrutacyjny sukces wybranej jednostki niechybnie oznacza problemy kadrowe gdzie indziej. Bogactwo ludzkiego rezerwuaru – kobiet i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej – jest bowiem pozorne. Co z tego, że mamy w Polsce kilkanaście milionów potencjalnych żołnierzy, skoro młodzież nie garnie się w kamasze? Proces formowania 18. DZ jest dopiero na półmetku (przewidziano go na lata 2019-2026), a dywizja nie powstaje od zera. Zapewne będzie sukces, ale na horyzoncie widać ciemne chmury w postaci pomysłów utworzenia piątej, ba, szóstej dywizji. Przy obecnych uwarunkowaniach demograficznych i kulturowych nie da się tego zrobić inaczej jak poprzez „rozwadnianie” już istniejących dywizji.

Niezależnie od tego, jaki los czeka 18. DZ, nie będzie to już zmartwienie/radość dotychczasowego dowódcy. Kilka tygodni temu, nieoczekiwanie, jego miejsce zajął gen. Arkadiusz Szkutnik. Gromadziński został jednym z zastępców w Międzynarodowym Zespole ds. Pomocy Ukrainie. Ma to być przeniesienie na równorzędne stanowisko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest inaczej. Z drugiej strony, Zespół to amerykańska inicjatywa, Waszyngton zaś zamierza skończyć z doraźną pomocą dla Kijowa. Wkrótce zmieni się ona w misję na wzór irackiej i afgańskiej (bez angażowania się w działania kinetyczne). Oznacza to m.in. stałe finansowanie, a dla personelu specjalne odznaczenia, wynagrodzenia i ścieżki awansu. Możliwe, że i Gromadziński wykorzysta ów angaż jako trampolinę.

—–

Nz. Wozy typu MRAP, które pod koniec sierpnia trafiły do dywizyjnego batalionu dowodzenia/fot. 18. Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 37/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ochotnik

…pożądany. Polak wojsko szanuje, ale służyć w nim – poza okresami wzmożenia – już niekoniecznie chce.

Kilka dni temu napisał do mnie kolega, z którym znamy się od czasów szkoły średniej. „To prawda, że za miesiąc służby zasadniczej płacą dziś 4,6 tys. zł?”, dopytywał. „Tak, ale chodzi o służbę dobrowolną, nie obowiązkową”, odpowiedziałem. „No patrz, a myśmy zasuwali za 100 zł żołdu…”, skomentował weteran popularnej „zetki”, odbytej w połowie lat 90. Cytuję tę wymianę zdań, gdyż świetnie ilustruje przemiany, jakie dokonały się w Polsce na przełomie ostatnich dekad, związane z naszym stosunkiem do wojska. Gdy stawałem przed komisją lekarską w 1994 r., myślałem o karierze w armii. Nie kombinowałem zatem, jak miażdżąca większość rówieśników, którzy robili najdziwniejsze rzeczy, by nie pójść w kamasze.

– Po roku 1989 relacje między społeczeństwem a wojskiem wyraźnie się zmieniały – potwierdza dr Michał Piekarski, politolog z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Demaskując popularny w ostatnich latach pogląd o rzekomo powszechnej niezgodzie peerelowskiej młodzieży na zakładanie munduru. – O ile w badaniu prestiżu zawodów, „oficer w randze kapitana” cieszył się dużym poważaniem, to inaczej zaczęto postrzegać obowiązkową zasadniczą służbę wojskową – mówi autor wydanej właśnie książki pt.: „Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczpospolitej Polskiej w latach 1990-2020”. – Występowało na dużą skalę zjawisko unikania tej służby i było ono – zwłaszcza wśród klasy średniej – akceptowane. Nieco inaczej było z klasą ludową, gdzie wciąż utrzymywało się znaczenie zasadniczej służby jako rytuału przejścia, oddzielającego młodość od dorosłości. Mieliśmy więc problem, bo spora część społeczeństwa unikała służby, co obniżało poziom wykształcenia poborowych, no i było nieuczciwe, gdyż obowiązek obrony państwa nie rozkładał się równomiernie na całe społeczeństwo.

Powszechna ignorancja

Gwoli rzetelności dodać należy, że wraz z upadkiem muru berlińskiego dramatycznie zmalało poczucie zagrożenia wojną w Europie. Ów pogląd podzielały też elity polityczne, czego skutkiem było kilkukrotne skracanie okresu służby, aż do ostatecznego jej zawieszenia w 2009 r. Z przeprowadzonych w tym samym roku badań CBOS-u wynikało, że zainteresowanie sytuacją polskiej armii deklarowało 30% ankietowanych. 70% twierdziło, że sprawy wojska i wojskowości nie mają dla nich znaczenia. Jako przykład braku zainteresowania niech posłuży rozkład odpowiedzi na pytanie „czy orientuje się pan(i) mniej więcej, ilu żołnierzy liczą obecnie siły zbrojne RP?” (wówczas było to 95 tys. ludzi). „Nie wiem, trudno powiedzieć”, odparło 71% pytanych, prawidłowy rząd wielkości (90-100 tys.) wskazało zaledwie 11%. Decyzję o zawieszeniu poboru popierało wtedy aż 74% Polaków, tylko co piąty był przeciwny.

Tak gruntowało się przekonanie, że armia jest wyborem dla fascynatów, i że to na zawodowcach winien spoczywać obowiązek obrony kraju.

– Wizerunek niewykształconego, nieumiejącego uciec od obowiązku służby poborowego, zastąpiony został obrazem profesjonalistów, szkolonych na takim samym poziomie jak żołnierze czołowych państw NATO i posługujących się takim samym jakościowo sprzętem – mówi dr Piekarski. – Ponadto służba kontraktowa czy zawodowa dawały szansę na stabilny dochód, co nie było bez znaczenia w okresie wysokiego bezrobocia, a później wiązało się z istotnymi i nie zawsze obecnymi na rynku cywilnym uprawnieniami socjalnymi.

Pouczające doświadczenie

Postrzeganiu wojska jako „firmy” oferującej ciekawe wyzwania i pozwalającej obcować z nowoczesnymi technologiami, sprzyjał udział WP w operacjach zagranicznych oraz postępująca modernizacja. Ale przebitki z Afganistanu i kolejne zakupy nie oddawały w pełni istoty wojska, które w wielu obszarach pozostawało skansenem.

– W budowaniu wizerunku i działaniach rekrutacyjnych poszczególne komponenty armii radziły sobie różnie – zauważa Michał Piekarski. – O ile na przykład siły specjalne czy elitarne jednostki wojsk lądowych odnosiły na tym polu wyraźne sukcesy, o tyle utworzenie komponentu rezerwowego (NSR) zakończyło się klapą.

Posłanie ochotników do krótkoterminowej służby na poligon w stalowych hełmach, starym oporządzeniu i z wiekowym uzbrojeniem – do czego sprowadzało się szkolenie w ramach NSR – było pouczającym doświadczeniem. Wzięto je pod uwagę, gdy po 2015 r. zapadła decyzja o utworzeniu (de facto odtworzeniu) Wojsk Obrony Terytorialnej. Chętni do służby w tej formacji na wejście otrzymują pakiet nowoczesnego wyposażenia osobistego i uzbrojenia (typowego dla lekkiej piechoty, więc nie ma tam „ciężkiej techniki”).

Wyrwanie ze strefy komfortu

Dla większości Polaków wojsko i tradycje militarne są jednymi z kluczowych elementów identyfikacji narodowej. Armia należy do najlepiej ocenianych instytucji, zwykle w istotnym zakresie wyżej niż policja, rząd, sejm czy Kościół katolicki. Warto zaznaczyć, że działo się tak również przed 1989 r. – i nie zmieniło tego kilkukrotne użycie wojska do pacyfikacji społecznych protestów (odium spadło przede wszystkim na milicję i SB). W czasach III RP odsetek osób deklarujących zaufanie wobec WP zwykle nie schodził poniżej 65%, po roku 2014 nawet wzrósł, przekraczając 70%. Zdaniem badaczy społecznych, ma to związek z powrotem do debaty publicznej – ale i sfery codziennych refleksji – kwestii wojennego zagrożenia. Za wyrwaniem nas ze strefy komfortu stoi rzecz jasna Rosja i jej agresywna polityka wobec Ukrainy. Zajęcie Krymu i rozpalenie konfliktu w Donbasie wywołało szok, który z czasem złagodniał, lecz jego objawy zostały z Polakami na kolejne lata.

Ów szok usiłowano zagospodarować przy okazji rozbudowy sił zbrojnych, zwłaszcza sztandarowego pomysłu PiS w postaci obrony terytorialnej. Efekty okazały się takie sobie – armii zawodowej przybyło w ostatnich siedmiu latach 10 tys. ludzi, a WOT z początkiem tego roku doszedł do pułapu 32 tys. żołnierzy. Lecz w odniesieniu do tej drugiej formacji, plany były dużo ambitniejsze. Proces jej formowania miał się zakończyć w minionym roku, wraz z osiągnięciem docelowej liczby 50 tys. wojskowych – teraz mówi się o roku 2025 jako finalnym dla projektu. Rekrutacja do WOT dowiodła, że szacunek do wojska nie musi iść w parze z chęcią służby. A poczucie zagrożenia nie jest zjawiskiem permanentnym, a zależnym od okoliczności. Potwierdza to gwałtowne, aż siedmiokrotnie większe, zainteresowanie ofertą WOT-u, jakie odnotowano na przełomie lutego i marca br. – tuż po rosyjskiej pełnoskalowej inwazji na Ukrainę.

Różnorodność kadr

Historia formowania WOT-u niesie jeszcze jedną naukę – pokazuje, że Polacy nie są przychylni idei upolitycznienia armii. Ekscesy Antoniego Macierewicza – sugerującego, że obrona terytorialna to przybudówka PiS – to jedno z pełnoprawnych wyjaśnień mocno ograniczonego sukcesu rekrutacyjnego formacji.

– Zauważmy jednak, że mimo przejściowego bardzo silnego utożsamienia wizerunkowego WOT z polityką, doszło do interesującej zmiany – przekonuje dr Piekarski. – Zarówno służba terytorialna, jak i inne formy przeszkolenia, jak choćby Legia Akademicka, stworzyły nową narrację, mówiącą o powszechności spełniania – wprawdzie dobrowolnego – obowiązku obrony. WOT eksponuje przy tym różnorodność swoich kadr, w tym obecność kobiet, oraz zróżnicowanie w zakresie statusu społecznego. To, co wizerunkowo ma łączyć, to poczucie przynależności do wspólnoty narodowej, eksponowane są też wartości rodzinne. Można się spodziewać, że polityka wizerunkowa i rekrutacyjna całego wojska będzie w najbliższym czasie prowadzona w podobny sposób.

Obecna władza ambitnie podchodzi do planów rozbudowy armii – docelowo ma ona liczyć 300 tys. ludzi, z czego 250 tys. w wojskach operacyjnych. Niezależnie od tego, jak oceniamy ów pomysł i perspektywy realizacji, należy zauważyć, że odpowiednie zaplecze formalno-prawne zostało już stworzone. Mowa o obowiązującej od ponad trzech miesięcy „Ustawie o obronie ojczyzny” (przyjętej przez Sejm większością 450 głosów za, przy zerowym sprzeciwie i 5 głosach wstrzymujących się). Zakłada ona różne rodzaje służby wojskowej, w tym wspomnianą na wstępie 12-miesięczną zasadniczą dobrowolną służbę wojskową. W tym roku armia chciałaby w jej ramach zacząć szkolenia 15 tys. osób. Po dwóch miesiącach rekrutacji ochotnicy nie walą drzwiami i oknami, ale też nie można powiedzieć, by ich brakowało – zgłoszenia pokryły już 60% miejsc. Miks obowiązku i niemałej dla większości Polaków płacy zdaje się przyciągać uwagę. Nieprzesadnie, ale jednak.

—–

Nz. Przysięga ochotników do zasadniczej służby wojskowej, Przemyśl, 31 lipca. br./fot. 18 Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 33/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to