Dobro

Mam dziś urodziny, czterdzieste ósme. Gdy przyszedłem na świat w Polsce żyły jeszcze miliony ludzi, dla których II wojna światowa stanowiła osobiste doświadczenie. Nadal było ich mnóstwo, gdy zyskałem zdolność słuchania i rozmawiania o tym największym dramacie w historii ludzkości. Moim świadkiem była przede wszystkim Babcia, przez jakiś czas jej brat – póki neurodegeneracyjne dziadostwo nie odebrało mu mowy, a potem pchnęło w stronę wegetacji. Swoje dorzucali też starsi sąsiedzi, jednak to babcine wspomnienia wywarły największy wpływ i w jakiejś mierze ustawiły moje życie.

Mnóstwo było tych opowieści – i nieważne jak dramatycznych, Babcia relacjonowała je tonem niezwykle rzeczowym. Czasem tylko się zacinała, przerywała rozmowę, do której powrót trwał niekiedy nawet kilka tygodni. Teraz to oczywiste, że chodziło o emocje – ból, złość, niekiedy wstyd – ale jako chłopiec dusiłem w sobie irytację; po prawdzie to do dziś jest we mnie mnóstwo poznawczego głodu i frustracji, gdy z jakichś powodów ktoś lub coś uniemożliwia mi wgląd w pasjonujące historie. Tak czy inaczej nie odpuszczałem, wykorzystując każdą sposobność, by nakłonić do mówienia i wysłuchać seniorkę rodu. W którymś momencie stało się to czymś na miarę obsesji, dotarło bowiem do mnie, że ścigam się z czasem.

Jako dzieciak chodziłem po toruńskich fortach, w których trzymano sowieckich jeńców. Oglądałem ich rysunki na ścianach, uczyłem się rosyjskiego na notatkach i zostawionych tam napisach. Kiedyś zerwałem fragment otynkowania; nie mam pojęcia dlaczego. Kruchy dowód czyjejś historii zmienił się w proszek i pył. A mnie poraziło – doskonale pamiętam fizyczne aspekty tej sytuacji. Poczułem, że krzywdzę jakiegoś Saszę czy Aloszę. Dziś napisałbym o wtórnej wiktymizacji, wtedy tak mądry nie byłem – po prostu zabolała mnie świadomość, że „dokładam” ludziom wcześniej bestialsko zamordowanym przez Niemców. Od tamtej chwili nosiłem w sobie przekonanie o ulotności istnienia, co przełożyło się także na podejście do babcinych opowieści. Zosia nie młodniała; pragnąłem, by żyła 100 lat, ale natura i tak miała moje oczekiwania za nic. Babci coraz trudniej było wracać w przeszłość, a im bardziej nie pamiętała, tym mocnej chciałem dowiedzieć się jak najwięcej – póki jeszcze się dało. Postanowiłem być depozytariuszem tej historii, a potem – gdy ta potrzeba stała się nawykiem – także innych opowieści.

I tak zostało mi do teraz – ale o tym jeszcze później.

Spośród wspomnień Babci jedno szczególnie mocno „pracuje we mnie” do dziś. Gdy zimą 1945 roku sowieci zaczęli boje o Toruń, rodzina Wunderlichów, jak wszyscy sąsiedzi w kamienicy, ukryła się w piwnicy. Gdy działa umilkły i zdawało się, że najgorsze już minęło, Zofia opuściła schronienie. Poszła „na zwiady”. W mieszkaniu na parterze – tym samym, które było dla mnie domem przez ponad 20 lat – natknęła się na sowieckiego żołnierza, szabrownika, który z miejsca się na nią rzucił. „Drań powalił mnie i bił głową o podłogę. Darłam się wniebogłosy, z nadzieją, że ktoś usłyszy i przyjdzie z pomocą”, relacjonowała po latach. Przyszedł, oficer armii czerwonej. Wywlekł swojego na podwórze i zastrzelił. Tak po prostu.

Ów samosąd – akt brutalnej, ale przecież sprawiedliwości – znacząco odbiegał od wydarzeń, których świadkami, uczestnikami i ofiarami stali się wkrótce mieszkańcy toruńskiego Podgórza. Wejście sowietów było niczym karnawał przemocy – rabunku, gwałtu, mordów. Znajomą Babci zastrzelono, bo nie chciała oddać żołdakowi butów-oficerek – pamiątki po mężu, a zarazem idealnego obuwa na srogą zimę. „To był brudny, pijany i dziki motłoch”, wspomnienia krewnej nie odbiegały od powszechnie znanych doświadczeń innych osób, które zetknęły się z radzieckimi wyzwolicielami.

Ale był też ten oficer. I gdy o nim myślę, sądzę, że to za jego sprawą zagnieździł się w mojej głowie archetyp „dobrego ruska”. Mam w swoich powieściach (w „Uwikłanych” i w „Międzyrzeczu”) dwóch takich bohaterów. Oficerów współczesnej rosyjskiej armii – brutalnych, srogich, równolegle do tych cech pielęgnujących poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości. Lepszych od własnych towarzyszy i stojącej za nimi organizacji. Szukałem takich bohaterów i takich historii, gdy w 2015 roku pojechałem do Donbasu, na „tamtą stronę”. Po co? Wówczas mogła za tym stać rusofilia, z której dopiero później „wyleczyły” mnie rosyjskie zbrodnie w Ukrainie. Nade wszystko jednak robiłem to, co „zawsze”, co stało się paliwem, które pchnęło mnie do Iraku, Afganistanu, a później Ukrainy, „kazało” tam jeździć, gdy dorosłem i nie chciałem już tylko słuchać zamierzchłej historii i w niej jedynie tkwić. Gdy ktoś pragnie szukać dobra w miejscach przesiąkniętych złem, wojna jest idealnym miejscem.

Wiele babcinych opowieści miało ten pierwiastek dobra. Historia o rzucaniu chleba idącym do obozu sowieckim jeńcom – za co groziło rozstrzelanie, a co i tak nie powstrzymało Babci i jej sąsiadów („te bidoki wyglądały na żywe szkielety”), była jedną z takich relacji. Przywodziła mnie do wniosku, że ludzie nie są aż tacy źli – a tego bardzo potrzebowałem. Wciąż potrzebuję – to przekonanie, które mnie stabilizuje. Więc gdy ktoś mnie pyta o wybory zawodowe – o to, po co mi była ta wojenna reporterka – odpowiadam, że dla spokoju ducha. I nie ma w tym przekory, choć owszem, jest paradoks.

Mógłby ktoś zauważyć, że Babcia „sprzedała” mi swoją traumę. Epigenetyka miałaby w tym temacie co nieco do powiedzenia, nauki społeczne również. Jest coś na rzeczy, że traumę się dziedziczy, że za sprawą jakiegoś dziwacznego mechanizmu przechodzi ona z dziadków na wnuki. Odtwarza się i wytwarza na nowo, uzupełnia o świeże treści. Ja swoją matrycę wypełniłem doświadczeniami, które nijak się mają do tego, co przeżyła Zofia – lecz i tak było tego dość, by przez lata bujać się ze stresem pourazowym, a potem depresją. Czego nie piszę w tonie zarzutu wobec przodkini – boże broń! Mam w końcu wolną wolę, a patrząc wstecz, jeśli ktokolwiek ponosi tu odpowiedzialność, to ci, którzy straumatyzowali mi Babcię.

„Obyś synek nie żałował…”, usłyszałem od niej, gdy oznajmiłem po raz pierwszy, że jadę na wojnę. Mimo wszystko nie żałuję.

—–

Urodziny od jakiegoś czasu wprawiają mnie w melancholijny nastrój, skłaniają do podsumowań. Niech wybaczą ci, których zanudziłem – po weekendzie wracam do bieżącego raportowania.

A dziś chętnie przyjmę urodzinowe „kawy”, za które z góry pięknie dziękuję. Za subskrypcje zresztą również, wiadomo wszak, że piszę głównie dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Odpowiednie przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Babcia, pierwsze powojenne lato…/fot. archiwum prywatne

„Mądrość”

Nieuchronność klęski we wrześniu 1939 roku jest dla nas oczywistością. To „mądrość post factum”, która ma swoje konsekwencje – będę o nich pisał w drugiej części tekstu. Teraz skupmy się na składowych tej oczywistości – w tym przypadku często wywodzimy ją z fałszywych przesłanek, mitów i historycznych przekłamań. Że wojsko „słabe i przestarzałe”, że „cofało się w popłochu”, że w wymiarze taktycznym stać nas było jedynie na „szaleńcze zrywy” – jak choćby kawaleryjskie szarże – tyleż odważne, co głupie i najczęściej nieskuteczne. I że dla Niemców „kampania wrześniowa to był spacerek”.

Ano nie był. Przewaga Niemiec była znaczna, ale nie wynikała z jakiejś totalnej technologicznej asymetrii, gdyż Wojsko Polskie było armią względnie nowoczesną i do tego liczną. Ponadto posiadało kadrę oficerską niższego i średniego szczebla, która znała się na wojskowym rzemiośle. I bitnego, dobrze zmotywowanego żołnierza. Niemcy przekonywali się o tym raz zarazem, bo nawet w odwrocie Polacy potrafili kąsać wyjątkowo boleśnie. Co po pięciu tygodniach kampanii sprawiło, że Wehrmacht potrzebował ponad sześciu miesięcy, by znów stanąć na nogi.

Co zatem zawiodło? Dziś wiemy już, że przede wszystkim sojusznicy. Niemcy były do pokonania – wspólnym wysiłkiem Polski, Francji i Wielkiej Brytanii. Niestety, 12 września 1939 roku, podczas konferencji w Abbeville, Francuzi i Brytyjczycy ustalili, że nie będą kontynuować działań ofensywnych wobec III Rzeszy. To wówczas skazano II Rzeczpospolitą na rychłą przegraną. Ostateczny cios przyszedł 17 września, gdy do agresji włączył się Związek Radziecki.

Ale Stalin wcale się nie śpieszył z wejściem na tereny Rzeczpospolitej. Domyślał się, że Polacy – wykorzystując tylko część potencjału – byliby w stanie na długo zaryglować wschodnie wrota; tak podłej jakości były wyczerpane czystkami i uzbrojone w zawodny sprzęt oddziały armii czerwonej. Uznał więc sowiecki dyktator, że poczeka aż Niemcy „zrobią robotę”. Niemcom z kolei nie udało się w pierwszym tygodniu wojny zamknąć w kleszczach i zniszczyć najważniejszych jednostek Wojska Polskiego po zachodniej stronie Wisły. Fall Weisse – plan ataku na Rzeczpospolitą – już po kilku dniach ofensywy należało skorygować. W Polsce – wbrew utartym schematom – wcale nie było blitzkriegu (choć czołgi, czy raczej tankietki, i lotnictwo odegrały w tej kampanii istotną rolę).

Skoro więc było tak „dobrze”, to dlaczego było tak źle? Odpowiedź na to pytanie przynosi książka Kacpra Śledzińskiego „Potop’39”. Ukazała się ona przed kilkoma laty, ponieważ przykuło mnie do łóżka, postanowiłem odświeżyć lekturę. I szczerze polecam, bo dawno nie czytałem tak dobrze napisanej rozprawy historycznej.

Mniejsza jednak o walory literackie – ważniejsze są przytaczane fakty. Gdy czyta się opisywane wydarzenia, dominuje wrażenie „ślepoty i głuchoty”, w jakiej funkcjonowali polscy dowódcy batalionów, pułków, brygad, dywizji, a nawet całych armii. Szybko zawalił się system łączności, świadomość operacyjną/sytuacyjną zyskiwali nasi oficerowie zwykle wedle jednego schematu – rozpoznania bojem, co często wiązało się z licznymi stratami. Decydowano się też na szaleńcze eskapady – nie tylko gońców, ale i samych dowódców – w poszukiwaniu sztabów współpracujących i podległych jednostek. Generał szukał generała, włócząc się po terenach, na których mógł się czaić nieprzyjaciel…

W takich warunkach konieczna była improwizacja, dla której z kolei niezbędnym warunkiem byłaby znajomość planów obronnych naczelnego dowództwa. I tu dochodzimy do sedna – dowódcy poszczególnych armii nie znali szczegółów założeń Planu Z.! Rydz Śmigły zazdrośnie strzegł tej wiedzy, dopuszczając do niej wyłącznie najbliższych współpracowników. Mało tego, po kilku dniach wojny dał nogę z Warszawy – wówczas całkiem jeszcze bezpiecznej – przenosząc się do Brześcia, zupełnie nieprzygotowanego do przyjęcia i obsługi naczelnego dowództwa. Kontakt z marszałkiem właściwie został zerwany, dowódcy armii uzyskiwali jego odpowiedzi często dopiero po kilkunastu godzinach. Jak w takiej sytuacji dowodzić niemal milionowym wojskiem i to w warunkach mobilnej kampanii, w której sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę?

Ano właśnie. A Śmigły nie tylko się odciął. On wciąż miał swoje idee fixe związane z kierunkami obrony i ani myślał ustępować z wpływu na kolejne nominacje kadrowe. Gdy ceną rozgrywki był los kraju, on dawał szanse skompromitowanym oficerom (przykład gen. Juliusza Rómmla, który porzucił swoich żołnierzy) i nie dopuszczał do dowodzenia znacznie bardziej uzdolnionych strategów, jak Sikorski czy Sosnkowski (temu drugiemu ostatecznie powierzył ważną funkcję, w sytuacji, w której nie było już ratunku dla pobitej armii). Zaś na koniec zdezerterował do Rumunii, gdzie – gdy w Polsce jeszcze tliły się ogniska oporu – zajął się malowaniem obrazów.

Reasumując, nie można zwalać winy za wrześniową porażkę wyłącznie na niesłownych aliantów i złych sowietów. Indolencja najwyższego dowództwa naszej armii odegrała tu bowiem niebagatelną rolę – i to jest główny wniosek, jaki płynie z książki Śledzińskiego.

Żołnierz robił, co mógł. Dość powiedzieć, że niemal dwie trzecie polskich strat – wynoszących ogółem 55 tys. zabitych i 100 tys. rannych żołnierzy – było efektem działalności niemieckiego lotnictwa. Gdy porównany resztę – powstałą w wyniku bezpośrednich walk – ze stratami niemieckimi (17 tys. zabitych, 36 tys. rannych), wyjdzie nam równorzędny pojedynek, w którym każdy przyjęty cios równał się ciosowi wymierzonemu. Najsilniejszej wówczas armii świata…

Czego nie podkreślam „ku pokrzepieniu” czy dla wtórnej racjonalizacji. Chcę bowiem zmierzyć się z potocznymi wyobrażeniami na temat roli wojska w operacji obronnej.

To oczywiste, że armia ma chronić własne terytorium i obywateli przed okupacją, ale gdy taka sytuacja nie jest możliwa, zadania sił zbrojnych wcale się nie kończą. Dowództwo i żołnierze nie mogą odstąpić od obrony jeśli przeciwnik „na wejście” jest silniejszy. Wówczas należy zrobić wszystko, by – jak to zwykło mówić się w języku potocznym – „sprzedać skórę jak najdrożej”. I nie o romantyzm czy honor toczy się wtedy rozgrywka, a o bardzo konkretne sprawy. Po pierwsze, ponoszone straty mogą odwieść agresora od zamiaru dalszego prowadzenia działań zbrojnych. Po drugie, nawet jeśli napastnik i tak „pójdzie na całość”, okupacje kiedyś się kończą, a pamięć społeczna i instytucjonalna pozostają na dłużej. W tym ujęciu świadomość, że dana wspólnota „będzie walczyć jak lwy/wściekłe psy” może pełnić rolę polisy ubezpieczeniowej. I wreszcie trzeci argument, wynikający z wzajemnych zobowiązań. Wykrwawienie przeciwnika to również działanie na rzecz sojuszników. Nie bezinteresowne, jeśli stoi za tym kalkulacja, że tamci ostatecznie doprowadzą do klęski wspólnego wroga.

To kwestie niby oczywiste, ale gdy wiemy, „jak to się skończyło”, czasem nam one umykają. „Mądrość post factum” nie tylko nie bierze pod uwagę wspomnianych w poprzednim akapicie powinności, ale też ignoruje ograniczenia świadomości sytuacyjnej. Uczestnicy konfrontacji nie znają (a jeśli tak, to w ograniczonym zakresie) intencji i planów strony przeciwnej. Z czasem niektóre z nich – dzięki pracy historyków i ujawnianiu archiwaliów – stają się „oczywistą oczywistością”, ale dla współczesnych, nie ówczesnych. A przecież jest jeszcze „czynnik X” – skutek w danym momencie nie do przewidzenia przez żadnego z uczestników zdarzeń. Jedni w tej wojennej mgle poruszają się sprawniej, inni mniej; zwykle decyduje o tym technika/szybkość przekazu informacji.

Ale dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano argumenty o „bezsensowności oporu” mają się dobrze nie tylko w ocenie wydarzeń z historii Polski. Odnajdujemy je i dziś – w opowieści o wojnie w Ukrainie. „Polacy nad Bzurą we wrześniu 1939 roku też dobrze zaczęli…”, przeczytałem na dawnym Twitterze tuż po tym, jak Ukraińcy weszli do obwodu kurskiego. „Na razie ruscy ich zatrzymali, a za chwilę zmiażdżą”, dowiedziałem się z rzeczonego medium kilka tygodni później. „Po co więc to wszystko było?”.

Wrześniowe analogie są grubymi nićmi szyte, trudno wszak porównywać sytuację Ukrainy z położeniem II Rzeczpospolitej. Armia rosyjska to nie Wehrmacht, który „po Polsce” owszem, musiał złapać oddech, ale ostatecznie i tak poszedł dalej, bić inne potęgi tamtego świata. Żołdactwo putina nie będzie w stanie zagrozić innemu krajowi przez co najmniej dekadę, pewnie dwie. Inne są też słabości armii ukraińskiej w porównaniu do bolączek ówczesnego Wojska Polskiego. No i Ukrainie nie grozi całkowity upadek, nawet jeśli operacja kurska (jak bitwa nad Bzurą) skończy się spektakularną porażką.

Zwłaszcza że piłka w grze – rosjanie z pompą ogłosili w Kursku kontrofensywę, coś tam odbili, po czym stanęli i stoją już czwarty dzień. Tymczasem Ukraińcy uderzyli z innego miejsca i wchodzą na plecy kontratakującym moskalom. Nie wiem, jak to się skończy; uważam, że wciąż istnieją warunki, by operacja kurska ZSU znacząco poprawiła pozycję negocjacyjną Ukrainy – a o to w niej przede wszystkim chodzi.

Jeśli tak się stanie, przeniesienie działań zbrojnych na teren rosji uznane zostanie za przejaw wojskowej błyskotliwości i kunsztu. W razie przegranej, logika „mądrości post factum” narzuci ocenę, w której podkreślana będzie desperacja i złe rozeznanie ukraińskiego dowództwa i przywództwa.

Ale nawet wówczas nie powinno być miejsca na podważanie sensowności ukraińskiego oporu. Bo wiemy już, czym jest rosyjska okupacja – że towarzyszy jej eksterminacja elit, grabież i generalne pogorszenie warunków życia. Zestawienie wejściowych potencjałów było dla Ukrainy skrajnie niekorzystne, a i tak udało się uchronić większość kraju przed takim losem. Także dlatego, że w Kijowie podejmowano odważne i ryzykowne decyzje. I że w ogóle je podejmowano i miał je (ma!) kto podejmować – dodam, splatając wątek historyczny ze współczesnym.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Karolowi Woźniakowi, Marii Warnke, Michałowi Motakowi i Stanisławowi Czarneckiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Obsługa przeciwlotniczego karabinu maszynowego, Warszawa, wrzesień 1939/fot. domena publiczna

Pulpa

Dobre 20 lat temu spotkałem się z weteranem walk o Kołobrzeg z marca 1945 roku. Zgorzkniałym, starszym panem, działaczem stowarzyszenia zrzeszającego żołnierzy Wojska Polskiego walczących na Wschodzie. Wtedy jeszcze nie było takiego szaleństwa przekreślającego wysiłki Polaków, którym przyszło bić się z Niemcami u boku sowietów, ale trend został już wyznaczony – postrzegano ich jako mniej godnych; stąd owo zgorzknienie. Odnotowuję, choć nie na tym chciałbym się dziś skupić.

Podczas naszej rozmowy ów oficer opowiedział mi o pewnym skrypcie, który wpadł w jego ręce tuż przed rozpoczęciem zmagań o „festung Kolberg”. Był to zbiór instrukcji dotyczących zasad walki w mieście, opracowany przez uczestników Powstania Warszawskiego. Jego akowski rodowód sprawiał, że skrypt krążył wśród żołnierzy na poły konspiracyjnie – oficerowie polityczni byli mu niechętni, sowieccy dowódcy również.

Tu pozwolę sobie na pewną dygresję, budującą kontekst. Peerelowska propaganda wyrządziła wielką krzywdę wizerunkowi przedwojennego Wojska Polskiego – symboliczna scena z „Lotnej”, kawalerzysty bijącego szablą w czołg, była ucieleśnieniem tego kłamstwa. W rzeczywistości bowiem armia II RP nie była archaiczną strukturą, choć miała swoje ograniczenia. Definiowały je przede wszystkim możliwości finansowe państwa, ale też słabość intelektualna istotnej części kadry dowódczej. Mimo to na poziomie doktrynalnym z jednej, i taktycznym z drugiej, mieliśmy do czynienia z działaniami i refleksją całkowicie odbiegającymi od potocznych wyobrażeń o przestarzałej armii. Przede wszystkim zaś z nawykiem opracowywania doświadczeń, przekładania ich na konkretne procedury. Sprawne organizmy społeczne funkcjonują w oparciu o jasno zdefiniowane zasady, gdzie zasad brak, jest bezhołowie, co dotyczy także wojska. Ten nawyk, i ta filozofia, stały za wspomnianym skryptem.

Idźmy głębiej w tej dygresji. Rozbicie Wojska Polskiego w 1939 roku (będące przede wszystkim efektem ilościowej i materiałowej przewagi Wehrmachtu), uczyniło coś na miarę edukacyjnej wyrwy, jeśli idzie o kompetencje kadry oficerskiej. Jej część trafiła do obozów, gdzie z oczywistych powodów nie dało się szlifować warsztatu, część zaś zasiliła szeregi armii podziemnej, która obok wielu innych słabości, nie miała też sposobności do zdobywania nowych doświadczeń (innych niż ograniczone działania dywersyjne). Dysproporcja w kompetencjach między Niemcami a Polakami była zatem ogromna, zwłaszcza że – najoględniej mówiąc – sztuka wojowania mocno się po 1939 roku zmieniła. Ten brak teoretycznego przygotowania – obok rażących niedostatków broni i amunicji – odpowiadał za hekatombę oddziałów powstańczych w sierpniu 1944 roku.

Ale wojsko w działaniu to organizacja „ucząca się”. Patrząc z poziomu taktycznego, te powstańcze oddziały, którym udało się przetrwać pierwsze tygodnie walk, we wrześniu prezentowały już zupełnie inny poziom. Było to wojsko obyte z zagadnieniem walki w terenie zurbanizowanym, szczególnie w przypadku elitarnych formacji AK – „straży pożarnych” rzucanych do gaszenia pożarów na froncie. I to w oparciu o informacje zebrane od takich żołnierzy i ich dowódców powstał wspomniany na wstępie skrypt.

– Myśmy nie mieli pojęcia, jak się za to miasto zabrać – przyznał mój rozmówca, zimą 1945 roku młodziutki oficer. – Do tej pory, jeśli wchodziliśmy do jakichś miejscowości, to były to wsie czy małe miasteczka. Szła tyraliera, wielu ginęło, ale ktoś w końcu dobiegał do pozycji Niemców. Ci zresztą często w ogóle się nie bronili, tylko uciekali albo się poddawali. W Kołobrzegu każdy dom był twierdzą, punkty ogniowe szachowały ulice i podwórka. Rozwinąć szerokiego natarcia, którego widok mógłby wywołać popłoch, nie było jak. Zresztą w takich warunkach byłoby to samobójstwo – cytuję z pamięci, zastrzegając, że oddaję sens wypowiedzi, a nie jej dosłowne brzmienie.

W czasie bitwy o Kołobrzeg (4-18 marca) poległo tysiąc dwustu żołnierzy WP, dwa razy tyle zostało rannych. Skrypt przydał się pojedynczym pododdziałom, niektórym liniowym oficerom; nie znalazł przełożenia na działania wyższego dowództwa. Miasto wzięto bez taktycznej finezji, nie zważając na straty ludzie. Po sowiecku.

Również 20 lat wstecz swoją premierę miał genialny serial „Kompania braci” – niemalże paradokumentalny zapis szlaku bojowego oddziału amerykańskich spadochroniarzy. Oglądałem to (nadal oglądam!) ze szczeną w podłodze z uwagi na realizm scen. Lecz podczas pierwszego oglądania coś jeszcze przykuło moją uwagę. Kompania E wchodziła do walki niczym dobrze zaprogramowana maszyna. Bój nie był serią przypadkowych zdarzeń, znać było, że opiera się o jakiś taktyczny zamysł. Nie było tam „łopatologicznego” hurra i do przodu, zdawania się wyłącznie na los i „boga, co to kule nosi”. Dowódcy mieli pomysł, żołnierze całe spektrum rozmaitych technik poruszania się, strzelania, wzajemnego osłaniania, zinternalizowanych do tego stopnia, że stały się ruchowym, mięśniowym nawykiem. Olśniło mnie, gdy zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę. Dotąd myśląc o intensywności walk, stopniując ją w wyobraźni, patrzyłem na liczbę ofiar – stąd brało się przekonanie, że najcięższe starcia II wojny światowej miały miejsce na Wschodzie. Nagle zdałem sobie sprawę, że rozstrzeliwanie przez małe niemieckie oddziały całych sowieckich pułków, szturmujących dobrze zorganizowane linie/punkty oporu „do upadłego”, nie tyle świadczy o intensywności boju, co o bezlitosności, bestialstwie i braku hamulców etycznych u dowódców armii czerwonej (ponieważ przywołałem tu Powstanie Warszawskie, u części z Was pojawią się w głowach analogie – w mojej też się pojawiły i tak, naczelne dowództwo Powstania, rzucając do walki kiepsko uzbrojoną młodzież, wykazało się podobną bezwzględnością).

A potem pojechałem do Iraku i Afganistanu i na własne oczy przekonałem się, że zabudowania przemienione w punkt oporu można wziąć bez strat własnych (niekoniecznie sięgając po wsparcie artylerii czy lotnictwa) – gdy zajmowali się tym Amerykanie czy Polacy – i można też wytracić przy tym masę ludzi, nic nie osiągając, gdy za „robotę” brali się zwykle nisko wykwalifikowani w wojennym rzemiośle rebelianci.

I już do brzegu (wybaczcie mi te historyczne zacięcie, ale ja ze szkoły „kontekst ma znaczenie”).

Po pierwsze, trochę śmieszą mnie opinie o „zachodnim” ukraińskim wojsku. Poziom nasycenia zachodnią techniką jest w ZSU relatywnie wysoki – nie liczbowo, ale biorąc pod uwagę jakość tej broni i tego skutki. Widać też wpływy zachodniej myśli wojskowej – doktrynalne, operacyjne i taktyczne, co nie może dziwić, zważywszy na fakt, że tysiące Ukraińców szkoli się za granicą. Ale prawdą jest też, że armia ukraińska mierzy się z posowieckimi złogami mentalnymi – oficerami i podoficerami różnych szczebli, którzy w swoich wyobrażeniach o wojnie posługują się radzieckim schematem masy i brutalności. Kto trochę uważniej przygląda się sytuacji na froncie, bez trudu dostrzeże przykłady bezsensownych, kosztownych działań podejmowanych przez obrońców.

Po drugie, przez niemal dwie dekady obawialiśmy się, że szumnie oznajmiana reforma armii rosyjskiej zbliży ją do wzorców zachodnich. Widok solidnie wyekwipowanych ruskich sołdatów – prezentowany w propagandzie – gruntował przekonanie o zachodzącej zmianie. Bałem się i ja, że w tej masie wykluwa się jakość, która kiedyś zagrozi i nam. Aż przyszła wojna i obnażyła prawdę. Która dziś wygląda tak, że większość rosyjskich rekrutów wysyłana jest na front bez należytego wyszkolenia, zgrania, a często i podstawowego wyposażenia. Gdzie ginie jak bezwolna, pozbawiona świadomości sytuacyjnej mięsna pulpa.

O czym wspominam także dlatego, że zasoby tej pulpy pod Pokrowskiem chyba właśnie ruskim „wyszły”. Od kilku dni wyczerpani moskale stoją w miejscu…

PS. Tak Szanowni Czytelnicy, szkolenie żołnierza, troska o to, by elementy rzemiosła weszły mu w ruchową/mięśniową pamięć, to coś więcej niż tylko zabiegi o zwiększanie efektywność armii. Gdy naprzeciw siebie stają dwie filozofie – jedna, w której liczy się każde pojedyncze życie, i druga, w której los jednostki nie ma żadnego znaczenia – mamy do czynienia z wojną cywilizacji.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Flaga na plaży w Kołobrzegu, zdjęcie współczesne/fot. własne. Całość kadru poniżej:

Odtrutka

Rosyjska propaganda zachwyca się nad bizantyjskim rozmachem, z jakim Koreańczycy z północy przyjęli putina. Dostrzegam w tym typową praktykę kompensacyjną. Kremlowski zbrodniarz niespecjalnie dużo podróżuje, bo w cywilizowanym świecie grozi mu zatrzymanie. Z kolei pośród „wiernych sojuszników” – w Chinach i Iranie – nie jest już „samcem alfa”, a co najwyżej ważnym petentem. Nie ma zatem zbyt wielu okazji, by doświadczyć pompy, a tu proszę – są ogromne portrety, epickie pokazy, wielotysięczny rozentuzjazmowany tłum. W kulturze, w której przywódca uosabia państwo, takie uznanie stanowi powód do dumy.

Dla wielu rosjan jest też dowodem, że putin kroczy właściwą ścieżką – w końcu będąc „luzerem” (a rosja wraz z nim) nie byłby tak hołubiony. Co gorsza, podobnie widzi sprawy wiele osób w naszej części świata. W tej wizji – kreowanej przez rosyjską propagandę – federacja „dobrze się trzyma”, Kreml „montuje własną koalicję”, a kwestie związane z nowym porządkiem świata powoli, ale konsekwentnie idą zgodnie z putinowskim planem.

—–

Czyżby? Moim zdaniem, putin to największy „przegryw” w historii rosji, licząc od rodziny Romanowów, która położyła głowy przed brutalną siłą bolszewików (a wcześniej zrobiła wszystko, by rosję w tę czerwoną otchłań wepchnąć). Gdy obejmował urząd, federacja miała u południowych, europejskich granic, przychylnie nastawiony kraj i społeczeństwo połączone – jak się wówczas wydawało – nierozerwalną więzią kulturową z narodem rosyjskim. Dziś rosja toczy z Ukrainą krwawą wojnę, a Ukraińcy na pokolenia pozostaną wrogo nastawieni wobec sąsiada. Oczywiście, gdzieś tam po drodze był Krym i donbaskie republiki, są też kolejne zdobycze, ale to mikroskopijne zyski, żałosne, gdy zestawimy je z nadętą, imperialną narracją Kremla.

Jakieś inne niekwestionowane sukcesy? Wysryw użytecznych idiotów atakujących i podważających sensowność zachodnich instytucji i stylu życia – sporo tego w Polsce i naszej Europie (pośród zwykłych ludzi i elit), o czym macherzy od wojny informacyjnej mogą meldować Kremlowi z dumą. Ale i tak nie udało się rozsadzić od wewnątrz zachodniej jedności, więc to jednak sukces o ograniczonej skali.

Podobnie jak fakt, że rosja trwa jako organizm państwowy – bo trwa dzięki skuteczności putinowskiej ekipy, tyle że dzieje się to za cenę niemodernizowania gospodarki, utrzymywania złodziejsko-mafijnych form sprawowania rządów oraz postępującego zamordyzmu, w którym obywatel może trafić do więzienia na jedną czwartą swojego życia za skrytykowanie władzy i armii. Doprawdy jest to „sukces”…

Sukcesem miała się zakończyć „operacja specjalna w Ukrainie”. W wymiarze geopolitycznym chodziło o danie w pysk NATO i Zachodowi. „Nie wtrącajcie się w naszą strefę wpływów”, wprost ostrzegał Kreml. „Tak, jak zgnieciemy Ukrainę, tak możemy postąpić z krajami nadbałtyckimi czy Polską; i co nam zrobicie?”, brzmiało przesłanie do „starego” Zachodu. Ten odesłał Moskwę w diabły – putin chciał NATO spacyfikować, a dziś jego bojcy umierają od natowskiej broni, zręcznie wykorzystywanej przez ukraińskich żołnierzy. I umierać będzie ich więcej, bo dostawy sprzętu znów się rozkręcają. Jeśli uznać, że w 2014 roku putin tchnął życie w niemrawe NATO, to w 2022 zafundował mu potężny zastrzyk sił witalnych. „Staruszek” Sojusz miał się schować w mysiej dziurze, tymczasem nie tylko wspiera Ukrainę, ale rozrósł się i zbliżył do granic rosji. Wejście w struktury Szwecji i Finlandii – dotąd neutralnych – zmieniło na mocną niekorzyść sytuację strategiczną federacji u jej północnych granic i w basenie Morza Bałtyckiego. „Miałem chamie złoty róg…”, chciałoby się rzec.

A przecież to niejedyne skutki. Państwa NATO, które przez ostatnie dekady zmniejszały arsenały i cięły koszty na utrzymanie wojska, dziś nie mają już złudzeń, że była to zła polityka. Wtórnym skutkiem putinowskiej agresji będzie – już jest – remilitaryzacja Zachodu. Dynamika tego procesu może rozczarowywać, co nie zmienia faktu, że przeprowadzamy go w oparciu o środki – finansowe i technologiczne – o których Moskwa może pomarzyć. ZSRR wykończyły „gwiezdne wojny”, federację rosyjską ma szansę rozwalić wojna ukraińska.

Już rozwala. Nowe porządki, które chciała światu narzucić Moskwa – a których początkiem miała być aneksja Ukrainy – zakładały utrwalenie surowcowego uzależnienia Zachodu. „Handlujcie z nami. Zapewnimy wam tanie paliwa, jeśli dacie sobie spokój z eksportem demokracji do naszej strefy wpływów”, tak pokrótce brzmiała rosyjska oferta. Początkowo wydawało się, że zostanie przyjęta. Że realne finansowe zyski w połączeniu ze „świętym spokojem” („a niech tam robią sobie na wschodzie, co chcą, grunt, że u nas dobrobyt i spokój”), przytłumią wyrzuty sumienia przywódców Francji, Niemiec, ale i Polski, która przecież – mimo hałaśliwej antyrosyjskiej retoryki – ani myślała o zerwaniu gospodarczych relacji z rosją. Na szczęście pryncypialność wzięła górę nad interesami (nie wszędzie, nie zawsze, nie po całości – ale co do zasady wzięła). Zainicjowane przez USA sankcje przeniosły wojnę także w obszar ekonomii (tak, Moskwa ma rację, nazywając je krokami wojennymi). Szkodzą one rosji dziś, zaszkodzą w przyszłości, bowiem Zachód podjął decyzję o definitywnej rezygnacji z rosyjskich kopalin. A rosja bez zysków z eksportu węgla, gazu i ropy nie istnieje jako samofinansujący się podmiot państwowy. Kopalin jeść się nie da, Chiny nie kupią wszystkich nadwyżek, bo energochłonność ich gospodarki przestaje rosnąć. Na przyśpieszoną reorganizację własnej Moskwa nie ma ani pieniędzy, ani know how (pamiętajmy, że mówimy o kraju, który nie potrafi zbudować przyzwoitego auta czy choćby pralki).

A tych pieniędzy nadal ubywa – idą bowiem na prowadzenie wojny, która w założeniu miała być trzydniową operacją (kilkutygodniową, jeśli uwzględnić działania policyjne), a okazuje się materiałochłonnym konfliktem, z niewiadomym terminem zakończenia. „Genialny” putin przegrał już bitwę o zajęcie całej Ukrainy, nadal nie wygrał – i nie wygra – bitwy toczonej w oparciu o zredukowane założenia, gdzie celem jest zajęcie wschodu i południa zaatakowanego kraju.

Nie wygra także dlatego, że konflikt na Wschodzie dramatycznie unaocznia, jak wielka różnica dzieli zachodnie uzbrojenie, technologię, filozofię prowadzenia wojny i taktyczne rozwiązania, od ich rosyjskich odpowiedników. Oczywiście, słabość rosji jest relatywna – bo na froncie inicjatywa wciąż należy do agresorów – ale i wyraźna, skoro skutkiem tej inicjatywy są niewielkie zdobycze terytorialne przy koszmarnych stratach.

—–

Będzie lepiej z rosyjskim wojskiem? Hmm… Zerknijmy może wstecz. ZSRR a później rosja robiły wszystko, by mit „wielkiej wojny ojczyźnianej” (WWO) zakorzenił się nie tylko w głowach zwykłych ludzi w Europie, ale też, by stał się naukowym paradygmatem. Jedynie słuszną narracją historyczną, w której bohaterscy czerwonoarmiści stanęli naprzeciw faszystowskiej hordy. I choć najpierw, zaskoczeni siłą i gwałtownością ataku, ulegli, to później niezłomni w swym uporze, pognali hitlerowców aż do Berlina. W tej opowieści nie ma miejsca na odcienie szarości; „Iwan” od początku do końca jest bohaterski. Co więcej, stoi za nim murem całe społeczeństwo, gotowe do wielu wyrzeczeń w obronie radzieckiej ojczyzny. Ta wojna jeszcze w 1941 roku została przez sowiecką propagandę usakralizowana – deklaratywnie ateistyczne państwo nazwało ją „świętą”, odwołując się do pobożności ludu i wykorzystując rozległe (nigdy niewykorzenione przez bolszewię) wpływy cerkwi prawosławnej. Stało się tak, gdyż próba zmotywowania obywateli do walki w oparciu o ideologię państwową (komunizm) okazała się nieskuteczna. Wehrmacht pruł przez sowiety niczym kolejowy ekspres. Bardzo długo najpoważniejszym wyzwaniem dla niemieckich dowódców polowych nie był radziecki opór, a milionowe rzesze jeńców, poddających się bez walki, co w „uświęconej” wersji WWO jest niemal całkiem przemilczane.

Sowiecki żołnierz nie był „defaultowo” zdolny do skutecznej obrony ojczyzny. Na przeszkodzie stały niedostatki wyszkolenia, fatalne kompetencje kadry, podłej jakości uzbrojenie, ale przede wszystkim niskie morale i motywacja. Przeciętnemu czerwonoarmiście ojczyzna kojarzyła się z terrorem, wyzyskiem, biedą i powszechną nieufnością. Za coś takiego nie warto było ryzykować zdrowia i życia. Wybierał więc „Iwan” niewolę, wychodzili więc sowieccy cywile na drogę, by chlebem i solą powitać niemieckich wyzwolicieli. III Rzesza przegrała na wschodzie z dwóch zasadniczych powodów. Pierwszy wiązał się z gigantyczną pomocą sprzętową, jaką ZSRR otrzymał w ramach Lend-Lease. Wysokiej klasy amerykańskie uzbrojenie (i ciężarówki!) znacząco polepszyło wartość armii czerwonej. Drugim i ważniejszym czynnikiem było niemieckie ludobójstwo i jego skutki. Gdy hitlerowcy okazali się bardziej bezwzględni niż stalinowski reżim, obywatele sojuza nie mieli wyboru. Ich wola walki była w istocie skanalizowaną przez państwo masą indywidualnych zemst. Nawet wtedy, gdy armię czerwoną przetrzebiono z europejskiego rekruta, ten z Dalekiego Wschodu jechał na front przez poniemieckie zgliszcza. Tak nabywało się motywacji i determinacji. Ale czy kunsztu? Status zwycięzców zamykał temat, ale fachowcy dobrze wiedzieli, że sowieci walczyli wyjątkowo nieudolnie. Że ich sukcesy były efektem mobilności i, nade wszystko, masy.

Oczywiście z faktu, że rosja jest kulturowym i prawnym spadkobiercą ZSRR – a więc współczesny rosyjski żołnierz następcą „Iwana” – nie musi wynikać udolność czy nieudolność armii. 80 lat to szmat czasu, wiele mogło się zmienić. Ale czy się zmieniło? Po 2,5 roku od rozpoczęcia pełnoskalowej inwazji rosyjska armia nadal jest źle dowodzona – zarówno na szczeblu strategicznym, jak i taktycznym. Wiemy, że jakość jej sprzętu jest „taka se” (i że istotna część tego, co najlepsze, została przez Ukraińców przemieniona w złom). Wiemy wreszcie, że rosyjski żołnierz ma niską motywacje do walki – dziś nade wszystko finansową. Miażdżąca większość bojców putina rekrutuje się z koszmarnie zabiedzonej prowincji, głubinki. Dla tych ludzi wojna to sposobność na poprawę losu, jakkolwiek paradoksalnie i dramatycznie to brzmi.

—–

Pozostając przy kwestii motywacji, i szerzej, morale – pozwólcie najpierw na krótką dygresję. Wojna w Donbasie zostanie w mojej pamięci jako doświadczenie, w którym alkohol odgrywał niebagatelną rolę. Dobrą (integrującą), ale i złą, jak wtedy, gdy pijany ukraiński żołnierz wygarnął w moją stronę serią, bo wziął mnie za skradającego się rosjanina. Przytomności umysłu zawdzięczam, że nie zostałem skoszony, ale znam przynajmniej jeden przypadek (później przerobiony w epicką historię, z której zniknęły i wóda, i głupota), w którym na strachu się nie skończyło. Mniejsza o to – zmagania we wschodniej Ukrainie już po drugim wyjeździe uznałem za „pijaną wojnę”. A pili jedni i drudzy, żeby nie było wątpliwości.

Po 2016 roku nie miałem już okazji przebywać u separatystów, ale po ukraińskiej stronie alkoholowe realia zaczęły się zmieniać. Wódkę wciąż traktowano jako wentyl bezpieczeństwa – sposób na odreagowanie stresu – troszcząc się przy tym, by pijane wojsko nie pchało się na pierwszą linię. Znałem to dobrze z czasów polskiej misji wojskowej w Afganistanie, gdzie „tankowanie” było na porządku dziennym mimo formalnej prohibicji. Gdzie jednak dbano o to, by napruty czy skacowany żołnierz nie miał okazji wyruszyć w pole. Rzecz jasna zdarzały się kompromitujące armię wpadki, ale co do zasady tolerancji dla „pijanych patroli” nie było.

Ukraińcy poszli tym tropem i o ile wiem – a piszę to w oparciu o wiele źródeł – nadal udaje im się utrzymać „alkoholową dyscyplinę” (co nie zmienia faktu, że żołnierze przyswajają rozmaite używki). A rosjanom? Alkohol – wedle relacji ocaleńców (mieszkańców wyzwolonych rejonów Ukrainy oraz osób, którym udało się uciec z okupowanych terenów) – jest jednym z najważniejszych powodów rosyjskiego bestialstwa wobec cywilów. Wielu gwałcicieli i zabójców dokonywało przestępstw właśnie „pod wpływem”. Mając w pamięci szokujące relacje moich przodków na temat sowieckich żołnierzy, którzy szli przez Polskę do Niemiec między 1944 a 1945 rokiem, mógłbym napisać: „na wschodzie bez zmian”.

Kilka dni temu obraz uzupełniły doniesienia niezależnych rosyjskich mediów – „Nowej Gazety” (NG) i Wiorstki. Według obliczeń dziennikarzy NG, tylko między styczniem a październikiem 2023 roku do sądów trafiło co najmniej 135 spraw dotyczących zabójstw popełnionych przez rosyjskiej wojsko na terytoriach okupowanych. A mowa o zdarzeniach, w których żołnierz zabił żołnierza. Wojsko często próbuje zatuszować takie incydenty i uznać zamordowanych za ofiary walk. Nie wiadomo, jak często się to udaje.

W 83 proc. opublikowanych wyroków skazujących za morderstwo pojawiła się wzmianka dotycząca alkoholu – wylicza z kolei Wiorstka. Sami oskarżeni byli pijani w 76 proc. przypadków. Odsetek ten jest wyższy niż średnia rosyjska w 2023 roku 67 proc. morderstw w rosji zostało popełnionych przez osoby pod wpływem alkoholu. Zdaniem dziennikarzy Wiorstki, to efekt tego, że na froncie żołnierze i oficerowie masowo piją alkohol, za co prawie nigdy nie są karani.

Takie są realia „drugiej armii świata”. Taka hard power stoi za putinem. Więc nawet gdyby był genialnym geo-strategiem, miałby problem z realizacją swoich wizji. Wszak „z gówna bicza nie ukręcisz”. No ale nie jest genialny, a jego kraj nie trzyma się dobrze. I nic nie idzie mu zgodnie z planem. Wiem, że trochę się powtarzam, ale opowieść o wojnie w Ukrainie znów potrzebuje takiej odtrutki.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen jednego z propagandowych przekazów. W sposób niezamierzony ciekawie wyszło, bo obaj zbrodniarze jadą niemieckim mercedesem. Zachód „be!”, ale zachodnie samochody to chętnie „przytulimy”. Żałosne typki…

Powtarzalność

W połowie maja 2022 roku, gdy stało się jasne, że Finlandia zamierza dołączyć do NATO, Kreml wysłał Helsinkom serię pogróżek. Fiński rząd sprawę przemilczał, ale przedstawiciele armii już nie. „Miło was przywitamy – dołączycie do 200 tys. rosjan, zakopanych kilka metrów pod ziemią po waszej ostatniej wizycie z 1939 roku”, skomentował niewymieniony z nazwiska fiński generał, cytowany przez amerykańskiego admirała Jamesa Stavridisa, byłego Naczelnego Dowódcę Sił Sojuszniczych. Wypowiedź ta znakomicie ilustruje stosunek Finów do rosji. Ich świadomość relatywnej siły, pozwalającej w razie potrzeby na zadanie agresorom poważnych strat, i tym samym na uchronienie się przed dramatem unicestwienia.

Pod koniec 1939 roku ZSRR trzymał pod bronią 2,5 mln ludzi, 75 razy więcej niż Finlandia. Armia Józefa Stalina przeszła dziesięcioletnią intensywną modernizację, w wyniku której dysponowała m.in. 15 tys. czołgów i ośmioma tysiącami samolotów. Do ataku na sąsiada z północy przeznaczono tylko część tego potencjału – sześć i pół tysiąca tanków, ponad trzy tysiące samolotów. Finowie jednak mogli wystawić ledwie 80 czołgów i 160 samolotów. Nawet po pełnym rozwinięciu mobilizacyjnym fińskiej armii – liczącej wówczas 330 tys. żołnierzy – sowieci prowadzili wojnę w warunkach gigantycznej ludzkiej i technicznej przewagi.

Teoretycznie więc mieli wszystko, by „połknąć” Finlandię w kilka tygodni.

Tymczasem już pierwszego dnia inwazji – 30 listopada 1939 roku – okazało się, że Armia Czerwona to olbrzym na glinianych nogach. Że jej oficerowie są kiepsko wyszkoleni i nie potrafią dowodzić w boju, że żołnierze słabo zmotywowani i kompletnie nieprzygotowani – mentalnie, taktycznie i sprzętowo – do walki w trudnym leśnym terenie, w warunkach ostrej i mroźnej zimy. Że logistyka nie radzi sobie z bieżącym zaopatrzeniem oddziałów, że lotnictwo nie potrafi współdziałać z jednostkami pancernymi. Że wywiad fatalnie rozpoznał przeciwnika, sugerując uderzenia w wąskich i dobrze umocnionych odcinkach, gdzie nie było możliwości rozwinięcia natarcia. I że rozbudowana agentura błędnie oceniła nastroje Finów – Stalina zapewniono, że fińscy socjaliści poprą interwencję, ba, przyłączą się do walki po stronie sowietów. I owszem, przyłączyli się – do własnej armii, strzelając do ideologicznych pobratymców.

Finowie zaś do perfekcji opanowali sztukę wojny asymetrycznej – gdy mogli, unikali regularnej walki, za to bezlitośnie paraliżowali sowieckie zaplecze, niszcząc kuchnie polowe, magazyny i kolumny transportowe. Fińscy strzelcy wyborowi zabijali tysiące czerwonoarmistów, wywołując w szeregach wroga permanentny strach przed trafieniem znienacka. Gdy już dochodziło do otwartego starcia, nieliczne, za to doskonałe armaty Boforsa, bez trudu przebijały pancerze czołgów z gwiazdami. Mnóstwo z nich płonęło za sprawą odwagi i inwencji fińskich piechurów, od których pochodzi pomysł „koktajli Mołotowa”. Na przemyślanych i solidnie wykonanych umocnieniach co rusz rozbijały się sowieckie natarcia. Obrońcy walczyli o ojcowiznę, ich armię bowiem kompletowano w oparciu o dobór terytorialny. Motywacja i znajomość terenu stanowiły atuty o mocy nieosiągalnej dla wojsk agresora.

Znamy to skądś, prawda?

W efekcie, po trzech miesiącach zmagań, sowieci mieli wspomniane 200 tys. trupów – siedem razy więcej niż Finowie. Wiele lat później Nikita Chruszczow przyznał, że łączne straty Armii Czerwonej uwzględniające także rannych dochodziły do miliona (!), były zatem 12 razy większe od fińskich. Lecz to nie ofiary powstrzymały Stalina przed próbami kontynuacji walk aż do upadku Finlandii. Stało się tak za sprawą ryzyka francusko-brytyjskiej interwencji oraz lęku kremlowskiego dyktatora, że i Niemcy wystąpią przeciwko ZSRR. Na mocy traktatu pokojowego podpisanego 13 marca 1940 roku, 11 proc. fińskiego terytorium (35 tys. km kw.) – uprzednio zajętego przez wojska sowieckie – przeszło we władanie Moskwy.

Nazwać takie zwycięstwo pyrrusowym, to jakby nic nie napisać.

Fiński przykład – poza szeregiem podobieństw do wojny w Ukrainie (szczególnie jej pierwszych faz) – pozwala dostrzec znamienną powtarzalność zachowań władców Kremla. Przede wszystkim ich skłonność do przeszacowywania możliwości własnych i niedoszacowywania potencjału przeciwnika, oraz bezwzględną determinację. Warto te czynniki brać pod uwagę w rozważaniach o przyszłości Ukrainy i szerzej, całej Europy.

Pozwólcie, że przeniosę konkluzję na nieco alegoryczny grunt – miejmy zatem świadomość, że niedźwiedź to niebezpieczne zwierzę, ale wiedzmy też, że ten konkretny jest okulały i ma wybite zęby. Dalej swoją masą stwarza zagrożenie, zwłaszcza dla pojedynczego człowieka, ale grupie uzbrojonej w fuzje wielkiej krzywdy zrobić nie zdoła. Byle jej członkowie gotowi byli strzelać…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. marne resztki rosyjskiej pancernej pięści. Okolice Izjumu, styczeń 2023 roku/fot. własne