Ukrainki masowo wkładają mundury i włączają się w walkę z najeźdźcą.
„Nasze oddziały się wycofywały, więc dowódca zlecił odesłanie wszystkich kobiet na tyły. Mama odmówiła, zawsze była na pierwszej linii. Nosiła kamizelkę kuloodporną i hełm, ale tamci strzelali z czołgów. Matkę ranił odłamek. Nie zmarła od razu, wykrwawiła się. Rana brzucha była zbyt poważna”, relacjonuje jedna z córek Olgi Semidianowej, ukraińskiej medyczki, która 4 marca poległa w obwodzie donieckim. Semidianowa pracowała dla armii na cywilnym stanowisku, ale w 2014 r. postanowiła zostać sanitariuszką. Do chwili rozpoczęcia rosyjskiej inwazji odbyła kilka tur w Donbasie, gdzie wojsko ukraińskie walczyło z separatystami. Jak wspominają koledzy i dowódcy, cechowała się niesamowitą odwagą. Nie raz wyciągała rannych spod ognia. Ale i w cywilu Olga wykazywała się nie lada heroizmem. Matka sześciorga dziewcząt i chłopców, wraz z mężem prowadziła rodzinną placówkę, w której schronienie znalazła kolejna szóstka dzieci. „Jeśli nas tam nie będzie, oni przyjdą do naszych domów”, tłumaczyła dzieciom swoje wyjazdy na front. Dzień przed śmiercią odesłała do Margańca plecak z osobistymi rzeczami. Kilka godzin przed tragicznym bojem zapewniała dzieci o swojej miłości. „Jadę w miejsce, gdzie trwają intensywne walki”, pisała w SMS-ie. Zmarła mając 48 lat, pół roku wcześniej doczekała się pierwszej wnuczki. O jej śmierci poinformowały Inna Sowsun, deputowana Rady Najwyższej Ukrainy i Mariana Betsa, ambasadorka tego kraju w Estonii. „Olga jest naszą bohaterką”, zapewniały obie polityczki.
Na takie miano zasłużyła także Ołena Kusznir, lekarka ukraińskiej Gwardii Narodowej. Starsza sierżant Kusznir zginęła 16 kwietnia podczas rosyjskich bombardowań ostatniej reduty obrońców Mariupola – zakładów metalurgicznych Azostal. Jeszcze w marcu poległ jej mąż, również żołnierz ukraińskiej armii. Z rodziny ocalał jedynie kilkuletni syn pary, którego zdołano ewakuować z oblężonego miasta. O Ołenie świat usłyszał w marcu, gdy zamieściła w sieci apel o pomoc dla Mariupola. „Miasto nie potrzebuje, aby w przyszłości pisać książki i kręcić filmy o jego heroicznej walce”, mówiła. „Świecie, pomóż cywilom przetrwać. Dzisiaj!”, prosiła. Nagranie powstało w dniach, kiedy ponad 100 tys. cywilnych mariupolan znajdowało się w strefie walk, a Rosjanie bombardowali i pacyfikowali osiedla mieszkaniowe, jednocześnie nie zezwalając na tworzenie korytarzy humanitarnych, przeznaczonych do ewakuacji kobiet, starców i dzieci (a kiedy już się na nie zgodzili, nierzadko ostrzeliwali bezbronne konwoje). „Ołena Kusznir nie otrzymała pomocy od świata”, napisała ukraińska dziennikarka Ołeksandra Matwijczuk, która jako pierwsza poinformowała o śmierci medyczki. Sierżant nie przyjęła propozycji ewakuacji, odrzuciła rosyjską ofertę niewoli. Została przy rannych obrońcach i mieszkańcach miasta. I ona, i Olga Semidianowa otrzymały tytuły Bohaterek Ukrainy. Pośmiertnie…
„Węgielek” sieje postrach
Sofia i Solomia Artemczuk, 30-letnie bliźniaczki z Kijowa, żyją. Obie należą do ochotniczego batalionu medycznego joannitów. Nie walczą, ale noszą mundury i są uzbrojone. „Przeszłyśmy szkolenie wojskowe, ale do tej pory nie musiałyśmy używać broni. Jesteśmy od ratowanie życia, to nasz priorytet, ale w razie potrzeby musimy też się bronić”, wyjaśnia Sofia. Dziewczęta ewakuowały już rannych spod ciężki ostrzałów, były też pod ogniem snajperów. W bitwie o Kijów szczęście im dopisało, żadna nie została nawet draśnięta. „Mama się niepokoi, choć nie oczekuje, byśmy zrezygnowały”, opowiada brytyjskim mediom Solomia. Po prawdzie, siostry nie spodziewały się negatywnych reakcji matki, która w 2014 r. była jedną z pierwszych kobiet-ochotniczek w ukraińskiej armii. „Służba to część naszego DNA”, zapewnia bliźniaczka o dłuższym imieniu.
Własnego imienia strzeże „Węgielek”, ukraińska snajperka, o której wojskowe służby PR piszą, że jest postrachem Rosjan. „Likwiduje pięć-sześć ‘celów’ dziennie”, donoszą Ukraińcy, ilustrując materiały zdjęciami ciemnowłosej i ciemnookiej, drobnej kobiety z częściowo zasłoniętą twarzą. Trudno powiedzieć, ile mamy tu wojskowo-wojennego marketingu, a ile prawdy. Jest oczywiste, że snajperzy nie pracują sami, że towarzyszą im spotterzy, że wspiera wywiad i ochrania zwykła piechota. De facto to robota zespołowa, w której pociągający za spust strzelec jest ostatnim ogniwem łańcucha. W przypadku „Węgielka” najpewniej mamy do czynienia z sytuacją podobną do „Ducha Kijowa” – ze scaleniem, na użytek propagandy, kilku tożsamości różnych wojskowych (niekoniecznie wszystkich płci żeńskiej). Do idei, że to kilku snajperów może pracować na rzecz sławy „Węgielka”, przekonuje historia z drugiej strony linii frontu. Kilka tygodni temu Ukraińcy pojmali ranną i porzuconą przez towarzyszy Danijelę Lazović aka Irinę Starikową – Serbkę, byłą zakonnicę (!), która w 2014 r. przyłączyła się do prorosyjskich separatystów. „Bagirze” przez lata zmagań w Donbasie przypisywano niemal każde snajperskie „trofeum” (poza strzelaniem do ludzi, w tym cywilów, Serbka wyspecjalizowała się również w strącaniu dronów). Dziś, w oparciu o zeznania samej Lazović, jej osiągnięcia zredukowano do 40 „trafień”.
Motywacyjna moc brutalności
Nie jest jasne, jak skończy „Bagira” – Kijów uznaje separatystów za terrorystów. Lazović nie ma więc takiego komfortu prawnego, jaki posiadają ukraińskie wojowniczki, które chronią Konwencje Genewskie. Ukrainki – niezależnie od tego, czy służą w regularnej armii, w gwardii czy w oddziałach obrony terytorialnej – są częścią personelu sił zbrojnych. Rosjanie zasadniczo to respektują, choć nie brak doniesień o brutalnych praktykach, stosowanych wobec jeńców-kobiet. Golenie głowy „na zero” i codzienne poranne rewizje z wymogiem rozebrania się do naga – i taki obraz rosyjskiej niewoli rysuje się z zeznań wymienionych na Rosjan więźniarek. „Trzymano ich w piwnicach, nie dawano jedzenia”, opisuje los jeńców obojga płci Ludmiła Denisowa, ukraińska rzecznik praw człowieka. A z przechwyconych przez zachodnie wywiady rozmów telefonicznych rosyjskich żołnierzy wynika, że część pojmanych Ukraińców była wręcz okaleczana. „Przywozili do nas jeńców, znęcałem się nad nimi. A to odrąbię im palce, a to całą dłoń. (…)”, chwalił się podczas jednej z takich rozmów 27-letni Saławat Sarsionow z Astrachania, który przyjechał do Ukrainy jako żołnierz kontraktowy rosyjskiej armii.
Wspominam o tej brutalności nie bez powodu, okazuje się bowiem, że ma ona istotny wpływ na motywacje ukraińskich kobiet. Zwłaszcza zaś doniesienia o mordach na cywilach i masowych gwałtach na zajmowanych przez Rosjan terenach. Coraz więcej mówi się o tzw.: efekcie Buczy, czyli wzrastającym zainteresowaniu służbą w formacjach militarnych. „Po tym, co zrobili Rosjanie pod Kijowem, nawet ja, zdeklarowana pacyfistka, zdecydowałam się włożyć mundur”, pisze mi Switłana, do niedawna dziennikarka z Chmielnickiego. „Oni muszą za to zapłacić”, przekonuje. Identyczne powody przyświecają Ukraińcom wracającym do ojczyzny. W naszych mediach zwykle podaje się dramatyczne liczby dotyczące uchodźców, którzy zdecydowali się uciec z kraju (jest ich już ponad 5 mln, z czego 2,9 mln przebywa w Polsce). Tymczasem nasila się ruch w drugą stronę – do 20 kwietnia tylko z terytorium RP wróciło do siebie 760 tys. Ukraińców. Większość deklarowała chęć włączenia się do walki, i o ile na początku byli to przede wszystkim mężczyźni, o tyle teraz coraz częściej towarzyszą im kobiety. Gwoli rzetelności dodać wypada, że na motywacje powracających wpływać może też rosnąca wiara w zwycięstwo, rozumiane jako zachowanie niepodległości i wyrzucenie Rosjan z kraju.
Tuż przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji, w ukraińskich siłach zbrojnych odsetek kobiet wynosił 17% – tyle samo, ile w armii USA, przez dekady uchodzącej za najbardziej sfeminizowane wojsko świata. Dla porównania, w Polsce tylko siedem na stu żołnierzy jest płci żeńskiej. Ale i w Ukrainie do niedawna nie było tak kolorowo. W 2008 r. w siłach zbrojnych służyło tylko 1,8 tys. kobiet, w 2014 r. – gdy zaczęła się rosyjsko-ukraińska wojna – 14 tys. Między rokiem 2014 a 2020 liczba kobiet w armii zwiększyła się dwukrotnie i stanowiły one 15,6% personelu. Dziś mówi się, że co piąta, a w obronie terytorialnej nawet co czwarta osoba to żołnierka. W rosyjskim wojsku służy nieco ponad 40 tys. pań, ale do sił inwazyjnych delegowano niewiele z nich. Po stronie agresorów walczą zatem mężczyźni, co przy wyraźnie patriarchalnym rysie rosyjskiej kultury, odsłania nam dodatkowy symboliczny wymiar tej wojny. W której napastnikom spuszczają łomot pogardzane kobiety.
—–
Nz. „Węgielek”/fot. Ukraińskie Siły Zbrojne
Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 18/2022