Wymiana

Dziś – obok rosyjskiego prężenia muskułów – wydarzyło się też coś być może ważniejszego. Zwolniono z niewoli (wymieniono na rosyjskich jeńców) obrońców Azowstalu, w tym najbardziej znienawidzonych przez kremlowską propagandę azowców.

W zamian musiało pójść do ruskich coś cennego (jacyś wyżsi rangą pojmani oficerowie? Okup – niekoniecznie bezpośredni transfer, ale na przykład gwarancja nieruszenia jakiejś części zamrożonych rosyjskich aktywów?). Albo to ważny gest ze strony moskwy, sugerujący – na przekór prowojennej retoryce – gotowość do rozmów.

Dlaczego tak sądzę? Azowcy, zwłaszcza ci, powinni byli zginąć – do takiego obrotu sprawy przygotowywała nas rosyjska propaganda. Wcześniej (klatki w Mariupolu) miano ich maksymalnie upodlić. Tymczasem zwolniono. Nie wierzę w rosyjską dobroduszność i bezinteresowność – nie, nie, po prostu nie.

Niezależnie od okoliczności, dobrze, że nasi są już wolni. To naprawdę wspaniała wiadomość.

—–

Nz. skrin wybranych fotografii, udostępnionych przez Ukraińskie Siły Zbrojne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Potrzask

Niemal trzy miesiące po rozpoczęciu „operacji specjalnej” w Ukrainie, rosyjski prezydent może świętować… zdobycie Mariupola, średniej wielkości miasta nad Morzem Azowskim. Nosz k…, pogratulować…

Tak, wyzłośliwiam się. Zachwyt rosyjskiej propagandy mnie nie dziwi – raczej śmieszy i sprawia, że kręcę głową z politowaniem. Ale do szewskiej pasji doprowadzają mnie zachwyty rodzimych użytecznych idiotów i sowieciarzy, piszących o „wielkim sukcesie armii rosyjskiej”, uwaga! – „celowo przemilczanym przez polskie media”. Mój boże, co trzeba mieć we łbie, żeby opowiadać takie bzdury?

Wrócę do sprawy Mariupola – na razie mam za mało danych, by napisać o okolicznościach upadku Azowstalu. Prawdę mówiąc, wcale nie jestem pewien, czy już możemy mówić o „całkowitym wygaszeniu oporu”…

Dziś chciałbym wrócić do kwestii rozszerzenia NATO – zwłaszcza że Szwecja i Finlandia oficjalnie złożyły akces do Sojuszu. Czy Moskwa może coś z tym zrobić (wczoraj pisałem, że na obstrukcję Turcji Putin nie ma co liczyć)? Rosjanie mogliby wrócić do twardej retoryki, idąc ścieżką atomowego szantażu. Zarówno Helsinki, jak i Sztokholm biorą na poważnie ryzyko takich gróźb. W obu stolicach jest oczywiste, że na okres przejściowy – od oficjalnego złożenia akcesu, po formalne członkostwo – Szwecja i Finlandia potrzebują nuklearnych gwarancji bezpieczeństwa. Waszyngton gotów jest je złożyć (oficjalnie; nieoficjalnie już zostały złożone), otwartą pozostaje kwestia, czy przyłączą się do nich Londyn i Paryż. Zapowiedź rychłej riposty unieważni ewentualne rosyjskie pohukiwania, wiadomo bowiem, że Moskwa nie zaryzykuje wymiany atomowych ciosów z Zachodem.

A czy byłaby w stanie dokonać konwencjonalnego ataku prewencyjnego? Wspominam o tym, gdyż część specjalistów od wojskowości uznaje, że jest to prawdopodobne – w nikłym zakresie, ale jest. W mojej ocenie, to dywagacje z poziomu political/war-fiction, bo Rosja nie ma siły na takie działania. Atak na Finlandię wymagałby zgromadzenia wojsk inwazyjnych co najmniej tak dużych, jak w przypadku Ukrainy – co właściwie kończy dyskusję (no bo co z Ukrainą i jak w przyśpieszonym tempie odtworzyć zdolność bojową poturbowanych tam oddziałów?). A przecież taka koncentracja nie uszłaby uwadze NATO. Co więcej, armia fińska od dekad sposobi się do odparcia inwazji ze wschodu – i jest do tego naprawdę nieźle przygotowana. Pokonać ją byłoby Rosjanom trudno, za cenę straszliwych strat. Już dziś ubytek 30 tys. wojskowych, poległych i rannych dotąd w Ukrainie, stanowi dla dowództwa rosyjskiej armii ogromne wyzwanie. Pokazuje, jak krótką „kołderką kadrową” – mimo nominalnie wysokich stanów osobowych – dysponuje wojsko Putina.

Owa kołderka staje na przeszkodzie do realizacji innego pomysłu na atak prewencyjny – zajęcia Gotlandii. Ta należąca do Szwecji wyspa, z uwagi na położenie, ma niebagatelne strategiczne znaczenie. Jej zdobycie pozwoliłoby Rosji zniwelować znaczną część skutków wstąpienia Szwecji i Finlandii do NATO. Byłby to taki rosyjski lotniskowiec w samym środku Bałtyku i jeśliby go wyposażyć w odpowiednie systemy ofensywne i defensywne, ciążyłby sojusznikom niczym kula u nogi. Tyle teorii, czas na realia. Desant w wykonaniu wojsk powietrznodesantowych Federacji jest w tej chwili właściwie niemożliwy. WDW zostały boleśnie wykrwawione w Ukrainie, proces odbudowy ich zdolności bojowych zajmie 2-3 lata. Desant morski jest jeszcze mniej prawdopodobny, bo gros okrętów desantowych Rosjanie wysłali na Morze Czarne (wszystkie najważniejsze jednostki zdolne do przeprowadzenia takiej operacji). „Bosforski korek” – przez który wiedzie droga powrotna na Bałtyk – dzierży w dłoni Turcja, a i desantowców w międzyczasie ubyło, po spektakularnym ukraińskim ataku rakietowym na port w Berdiańsku.

Może się więc Moskwa zżymać, ale nie zostaje jej nic innego, jak pogodzić się ze skutkami natowskiego akcesu Szwecji i Finlandii. A te będą katastrofalne. Dziś rosyjsko-fińskiej granicy strzeże jedna brygada regularnego wojska, wkrótce te siły trzeba będzie zwiększyć kilkukrotnie (Rosja naprawdę traktuje NATO jako zagrożenie…). I wyposażyć je we wszystko, co w armii rosyjskiej najlepsze – mimo „krótkiej kołderki”. W pożałowania godnej sytuacji znajdzie się flota bałtycka. Zatoka Fińska – „okno na świat” największego zgrupowania floty – stanie się szlakiem żeglugowym z obu stron kontrolowanym przez państwa NATO. W razie konfrontacji Rosjanie nie wyjdą stamtąd na otwarty akwen, bo ich okręty zostaną zniszczone przez nadbrzeżne wyrzutnie rakiet, ba, zagrożenie stworzy nawet zwykła artyleria, rozlokowana na fińskim i estońskim brzegu. Gdyby jakimś cudem któraś jednostka się przedarła, u ujścia zatoki natknie się na miny. Ten archaiczny zdawałoby się rodzaj broni, wciąż znajduje szerokie zastosowanie w wojnie morskiej. W ostatniej jej odsłonie, na Morzu Czarnym, przyczynił się do blokady ukraińskich portów z jednej strony, i do uniemożliwienia Rosjanom desantu z drugiej. Obaj przeciwnicy postawili własne miny, w efekcie Ukraina cierpi gospodarczo, bo nie wysyła morzem zboża, Rosja zaś dotąd nie zdobyła Odessy, co w istotnym stopniu odpowiada za niepomyślny przebieg „operacji specjalnej”. Na Bałtyku miny zamknęłyby rosyjską flotę w potrzasku, a rozstawienie ich nie nastręczałoby natowskim marynarkom większych kłopotów.

Oczywiście, Rosja ma jeszcze porty w okręgu kaliningradzkim – a z nich wyjście na otwarty akwen. Tyle że i na północy, i na południu znajdują się kraje NATO. Silna obrona antyrakietowa i przeciwlotnicza częściowo zniwelowałaby problem. Specjaliści mówią w takim kontekście o „bąblu antydostępowym”, parasolu chroniącym okręty i naziemną infrastrukturę. Systemy przeciwlotnicze to perła w koronie armii i zbrojeniówki FR, ale także w tym przypadku wojna w Ukrainie obnażyła rzeczywiste możliwości rosyjskiego sprzętu. O jego jakości najlepiej świadczy fakt, że po trzech miesiącach od rozpoczęcia inwazji, ukraińskie lotnictwo wciąż ma się nieźle i dziesiątkuje rosyjskie oddziały, którym na froncie towarzyszy cała gama przeciwlotniczych środków odstraszania. Wracając zaś do Bałtyku – gdy stanie się „natowskim jeziorem”, możliwości operacyjne zachodnich lotnictw tylko się zwiększą.

Więc znów mam ochotę zacytować klasyka, Putinowi, w twarz. „Miałeś chamie złoty róg, (…) ostał ci się jeno sznur”.

—–

Nz. Żołnierz armii fińskiej podczas ćwiczeń/fot. Ministrostwo Obrony Finlandii

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Odkupienie

Godzina 11.00. Przyszedł czas, by się pożegnać. „Nienawiść”, „Sigma” i Wadim poszli nad ranem do okopów, ścisnąłem więc dłonie kilku innym żołnierzom. I gdy doszedłem do „Paramedyka”, ten rzucił:

– Do zobaczenia w Moskwie!

Rozbawiła mnie ta zuchwałość, ale zaraz potem poczułem smutek. Żal mi było tych chłopaków, najpierw skrzywdzonych przez durnych ideologów, a potem przez własne państwo, którego inercja skazywała ich na bezsensowne trwanie w tym gruzowisku.

– Życzę wam szczęścia – odparłem po ukraińsku, zastanawiając się, ilu z nich przetrwa kolejne „małe wojny”.

—–

Tak zakończyłem napisany w lipcu 2015 roku reportaż z pobytu na ukraińskich pozycjach w Szyrokino. Tekst nosił tytuł „Chłopcy z Azowa bronią Mariupola, Ukrainy i białej Europy”, i w znacznej części poświęcony był znanemu już wówczas pułkowi (wtedy batalionowi). Tytułowi chłopcy to jeden z plutonów Azowa, rozlokowany w ruinach dawnego ośrodka wypoczynkowego Majak, na wzniesieniu, skąd stromą skarpą schodziło się wprost na piękną plażę. Mój boże, jak ja chciałem się wtedy wykąpać w tej lazurowej wodzie. Ale „tamci” walili z moździerzy, jak tylko ktoś wchodził do morza. Stopy zmoczyć można było, ale by się zanurzyć, należało pokonać spory kawał płycizny, gdzie człowiek wystawiał się już na widok „separów”. Skończyło się więc na spacerze wzdłuż plaży. Z której i tak później wialiśmy w podskokach – ja, mój fotoreporter Darek, Wadim i „Sigma” – bo jednak ktoś nas wypatrzył.

—–

A mój tekst bezbłędnie wypatrzyła kremlowska propaganda. I się zaczęło. Przetłumaczono go na rosyjski jeszcze tego samego dnia, emitując w kilku najpopularniejszych rosyjskojęzycznych portalach. W następnych dniach przyszły kolejne tłumaczenia, na jeszcze inne języki. Także na chiński, co było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. I wisiało tak to przez lata, nieźle zindeksowane, na zawsze już skojarzone z moim nazwiskiem. Po 24 lutego znów wybiło wysoko w rekordach Googla, co w chwilach słabości traktowałem jako osobistą zemstę orków na mojej osobie, a co tak naprawdę było skumulowanym efektem działań rosyjskiej propagandy i naturalnego zainteresowania internautów pułkiem Azow.

—–

Jest bowiem Azow formacją kontrowersyjną. Latem 2015 roku nie do końca wiedziałem, co zastanę na południowym odcinku donbaskiego frontu. Miałem świadomość, że Azow to prawicowe ugrupowanie, jednak obraz tego batalionu – budowany przez mainstreamowe media w Polsce – kazał przypuszczać, że nazistowska symbolika i durna ideologia to raczej incydenty, gówniarskie wybryki i powody do wstydu; coś, co będzie przed mną ukrywane. Tymczasem już w koszarach w Mariupolu – na oficjalnym spotkaniu – „dostałem po oczach” wszelkiej maści gapami, swastykami i azowską interpretacją wilczego haka. Na froncie zaś było jeszcze gorzej, jeszcze więcej tego syfu.

—–

Przez cały pobyt wśród azowców miałem wrażenie kompletnego surrealizmu. Ci chłopcy bronili ojczyzny przed zbójeckim najeźdźcą, a jednocześnie schlebiali morderczej ideologii, której ofiarami swego czasu padli moi i ich przodkowie. Intelektualnie ogarniałem temat, wiedziałem, że dla azowców (neo)hitlerowska symbolika pozostawała atrakcyjna z uwagi na swój antysowiecki i antyrosyjski charakter. Tak naprawdę niewielu tam było zdeklarowanych rasistów, o co zresztą byłoby trudno, biorąc pod uwagę wieloetniczny charakter ukraińskiego społeczeństwa (ponad setka różnych etnosów), widoczny także w szeregach batalionu. Ci ludzie wyekstraktowali z nazizmu nienawiść do Rosjan, nie pozbywając się symbolicznej otoczki szerszego w gruncie rzeczy zjawiska. Ich osobisty dramat polegał też na tym, że większość nawet nie znała ukraińskiego i mówiła po rosyjsku, w języku wrogów.

—–

„Nie chcę tam jechać” – zareagowałem po raz pierwszy na propozycję kolegów, byśmy wybrali się do Azowa. Gardzę naziolami w jakimkolwiek wydaniu, niezależnie od tego, jakie noszą paszporty. Zwyciężył jednak racjonalny argument – że nie ja przecież decyduję o tym, kto z kim walczy. Mogę tylko zdecydować, czy chcę o tym pisać/robić materiały. A ostatecznie chciałem, bo tak rozumiem swoją dziennikarską powinność. Bo zamykanie oczu na problem nie sprawia, że ten znika. Pojechałem więc, napisałem obszerny reportaż i dziś nie zmieniłbym w nim ani słowa. Bo owszem, spotkałem dzielnych ludzi, szaleńczo oddanych ojczyźnie, ale zwichrowanych przez ideologię. Orki to podchwyciły, pragnęły bowiem, wciąż pragną!, przekonać cały świat, że ukraiński romans z nazizmem to powszechne zjawisko. A to oczywista nieprawda. Skrajnie prawicowe formacje ochotnicze stanowiły nieznaczny odsetek ukraińskich sił. Tolerowano je z uwagi na bitność i zasługi w powstrzymywaniu rosyjskiej agresji – i tylko do czasu.

—–

Azow jest obecnie częścią ukraińskiej gwardii narodowej. Przeszedł kadrową czystkę, sprofesjonalizował się. Na miano nazistów bardziej zasługują walczący z nim Rosjanie, którzy przecież nie kryją, że chodzi im o eksterminację ukraińskich elit i wynarodowienie reszty społeczeństwa. Dawne grzechy pułk odkupuje w Mariupolu, wiążąc wielokrotnie silniejsze rosyjskie oddziały. Azowcy walczą dziś na terenie jednej z tamtejszych stalowni, w gąszczu fabrycznej infrastruktury. Myślę, że w ruinach Azostalu wykuwa się kolejny ukraiński mit, podobny do epopei cyborgów z donieckiego lotniska. Te mity mają państwowotwórczą moc, będą – jak cała ta wojna – stanowić zręby nowej ukraińskiej tożsamości. Następne pokolenia nie będą musiały odwoływać się do moralnie wątpliwych wydarzeń i postaci z przeszłości, mając takie wzorce na wyciągnięcie ręki. Tym samym, w mojej ocenie, Azow spłacił swój honorowy dług.

—–

A chłopcy ze zdjęcia? Jeden zginął jeszcze w Donbasie, w 2016 roku. Drugi wciąż służy w pułku. Nie wiem, co stało się z trzecim. Darek, mój fotoreporter, dostarcza właśnie pomoc ukraińskiej armii; jest teraz gdzieś na północ od Kijowa. No a ja, za bardzo przez wojnę pokopany, piszę te słowa w pociągu z Krakowa do Warszawy. W wagonie, w którym Ukraińców jest chyba tylu, ilu Polaków, co niesie świadomość, że i nas ta wojna zmieni na zawsze. Co zaś się tyczy chłopców ze wstępu. „Nienawiść” nie żyje (zawsze chciał, żeby jego skalp z takim hasłem-tatuażem na głowie wziął sobie jakiś Rosjanin na pamiątkę; „będę im przypominał o mojej do nich nienawiści”, tłumaczył). „Sigma” nie żyje. Wadim wrócił kilka lat temu do Polski, dokończyć studia. Nie znam jego dalszych losów

Nz. Autor (w środku) i fotoreporter Darek Prosiński w towarzystwie żołnierzy Azowa/fot. z archiwum autora, lipiec 2015 roku

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Front

Pisałem już o Kijowie, który ma dość wojny, który chce po prostu żyć. I owszem, ukraińska stolica może sobie pozwolić na ten luksus – lecz 800 kilometrów dalej konflikt trwa w najlepsze.

Jest inny, mniej śmiercionośny, mniej bezwzględny. „Dziwny” – w takich kategoriach, w jakich znamy to określenie z frontu zachodniego sprzed niemieckiej inwazji na Francję w 1940 roku. Tak jak wówczas, tak i teraz obie strony okopały się na swoich pozycjach, niezdolne – z braku politycznej woli – ani pójść do przodu, ani oddać pola.

Posiłek w okopach - pozycje wojsk rządowych, południowy odcinek wschodnio-ukraińskiego frontu/fot. Darek Prosiński
Posiłek w okopach – pozycje wojsk rządowych, południowy odcinek wschodnio-ukraińskiego frontu/fot. Darek Prosiński

Podpisane w białoruskim Mińsku zawieszenie broni respektowane jest wybiórczo. Bo owszem, ciężki sprzęt został w większości wycofany w głąb obu terytoriów, ale pojedyncze działa i moździerze wciąż wykonują swoją morderczą robotę.

– Prowokują nas – przekonywał mnie starszy porucznik Aleksander Lahutenko, zastępca dowódcy jednego z rządowych batalionów, rozlokowanych w pobliżu Mariupola. – Liczą, że odpowiemy, i wtedy zwalą winę za wymianę ognia na nas.

Tymczasem rozkaz dla ukraińskich oddziałów brzmi jasno: odpowiadać wyłącznie w razie bezpośredniego ataku.

Alarm na pozycjach wojsk ukraińskich w okolicach wsi Nowosiliewka, na północ od Mariupola/fot. Darek Prosiński
Alarm na pozycjach wojsk ukraińskich w okolicach wsi Nowosiliewka, na północ od Mariupola/fot. Darek Prosiński

„Profesjonalna robota”

Te także się zdarzają, choć nie są to masowe operacje – zwykle biorą w nich udział niewielkie grupy. Celem tych działań jest raczej dywersja i rozpoznanie słabych punktów ukraińskiej obrony niż przełamanie. Tak czy inaczej, gdy już dochodzi do kontaktu, obie strony nie szczędzą sobie amunicji.

Generalnie jednak frontowa codzienność sprowadza się do sporadycznych ostrzałów artyleryjskich i nieco częstszych z broni ręcznej. Motywowanych chęcią zademonstrowania swojej obecności i uprzykrzenia życia przeciwnikowi.

Przodują w tym separatyści – taka narracja obowiązuje po ukraińskiej stronie frontu.

– Słońce zachodzi, tamci zaczynają strzelać – opowiadał mi Witalij, żołnierz stacjonujący w okolicach wsi Nowosiliewka. Szliśmy właśnie wzdłuż pozycji, kilkanaście metrów za najdalej wysuniętą linią ukraińskich okopów. Mijaliśmy karłowate drzewka – w większości mocno okaleczone, ze śladami wielokrotnych trafień kulami. – Patrz – wojskowy wskazał ręką na sporej wielkości lej. – To z haubicy. Przywaliło dziś w nocy.

– Blisko okopów – zauważyłem.

Ukrainiec uśmiechnął się lekko.

– Gdy strzelają separy, pociski lądują gdzie popadnie. Ten niemal wszedł w cel, co oznacza, że to robota profesjonalna. Ruskich.

Skończyły się czasy solidnych dachów. Nz. Każdy wystrzelony pocisk, każda seria z broni automatycznej, skutkowała telefonami z dowództwa odcinka. "Wszystko u was w porządku?" - pytał oficer dyżurny. "Tak, jemy" - usłyszał w odpowiedzi /fot. Darek Prosiński
Skończyły się czasy solidnych dachów. Nz. Każdy wystrzelony pocisk, każda seria z broni automatycznej, skutkowała telefonami z dowództwa odcinka. „Wszystko u was w porządku?” – pytał oficer dyżurny. „Tak, jemy” – usłyszał w odpowiedzi /fot. Darek Prosiński

Po co ryć w ziemi?

Zmiana charakteru wojny widoczna jest też we frontowej infrastrukturze. Przynajmniej na południowym odcinku, gdzie jeszcze latem zeszłego roku Ukraińcy budowali głębokie okopy, a ziemianki nakrywali żelbetowymi bądź pancernymi płytami. Dziś transzeje są znacznie płytsze, a na dachach legowisk króluje blacha falista, przymocowana do drewnianego stelaża.

– Byle na łeb nie kapało – usłyszałem jakże racjonalne wyjaśnienie.

Czasem frontowe życie toczy się wręcz w zaimprowizowanych szopach obleczonych folią oraz namiotach, dla których jedyną osłonę stanowią kępy roślin i drzew.

A pozycje obu stron oddalone są od siebie o kilkaset metrów, maksymalnie o półtora kilometra.

Ta nonszalancja wynika z przekonania, że nie ma już zagrożenia nawałami artyleryjskimi. Zwłaszcza ostrzałami z budzących przerażenie wyrzutni rakietowych Grad. Pojedyncze ataki i uaktywniający się co jakiś czas snajperzy nie są w stanie zmienić tej postawy. Ostatecznie ginie „tylko” kilku żołnierzy tygodniowo, a parunastu zostaje rannych. I to w skali całego frontu. Po co się więc trudzić ryciem w ziemi?

Okopowa codzienność - trzeba wyjść po wodę i jedzenie/fot. Darek Prosiński
Okopowa codzienność – trzeba wyjść po wodę i jedzenie/fot. Darek Prosiński

„Dobrowolcy”

Wiosną 2014 roku armia ukraińska okazała się tworem funkcjonującym niemal wyłącznie na papierze. Gdy zaczęła się tak zwana operacja antyterrorystyczna, do walki nadawało się tylko sto z ponad siedmiuset ukraińskich czołgów, jakoby pozostających w linii. A z dwóch i pół tysiąca maszyn zapasu mobilizacyjnego, dziewięćdziesiąt procent niszczała pod chmurką, wcześniej ogołocona z co cenniejszego sprzętu, który sprzedano zagranicę. Żołnierze nie mieli nowoczesnych hełmów i kamizelek, często wręcz brakowało dla nich butów czy innego podstawowego ekwipunku.

Dziś wiemy już dobrze, z czego to wynikało – Ukraina, zwłaszcza w czasach Wiktora Janukowycza, była para-państwem. Strukturą, która zdawała się istnieć tylko po to, by grupy oligarchiczne mogły czerpać z jej zasobów. A taka organizacja, nawet jeśli miała znamiona normalnej państwowości, nie potrzebowała silnej armii. Ba, w interesie wszystkich uczestników polityczno-biznesowej gry było osłabianie wojska – bo a nuż któryś z oligarchów mógłby z jego pomocą zdobyć przewagę.

W takich okolicznościach na arenę zmagań z separatystami i armią rosyjską wkroczyły jednostki ochotnicze. Formowane naprędce, na fali patriotycznego wzmożenia, finansowane z publicznych zbiórek i kieszeni bogatych biznesmenów. Ci ostatni dostrzegli bowiem w batalionach jedyny efektywny sposób na zachowanie porządku w rejonach, gdzie prowadzili swoje interesy. Przykładem takich kalkulacji i działań może być Ihor Kołomojski, który żelazną ręką – przy pomocy „dobrowolców” – popędził zwolenników separacji z Dniepropietrowska, zanim miasto na dobre ogarnęła rebelia. Formalnym przypieczętowaniem tych starań była funkcja gubernatora obwodu dniepropietrowskiego, jaką Kijów powierzył „królowi sektora bankowego”.

Na prawdziwym froncie formacje ochotnicze nie radziły już sobie tak dobrze. Brutalna lekcja kotła iłłowajskiego obnażyła wszystkie słabości „dobrowolców” – przede wszystkim słabe wyszkolenie i wyposażenie. Z czasem jednak oddziały ochotników okrzepły i nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że zahamowanie terytorialnej ekspansji rebelii to w dużej mierze ich zasługa. Gdy latem 2015 roku odwiedziłem batalion „Azow”, był on jedyną formacją broniącą podejść do strategicznie ważnego portu w Mariupolu. Kilka dni później azowcy zluzował pozycje, na których pojawił się inny ochotniczy batalion – regularna armia, dosłownie, stała z boku.

Jednak ów wymierny sukces miał też – i wciąż ma – swoje ciemne oblicze. Część batalionów stała się wylęgarnią skrajnie prawicowych, w tym neonazistowskich, idei. Zaś ich dowódcy wzięli się za aktywny udział w życiu politycznym, szantażując rząd w Kijowie manifestacjami swoich podwładnych i zwolenników. Tym zjawiskom towarzyszyły inne, jeszcze niebezpieczniejsze – angażowanie się ochotników w przemyt, porwania dla okupu i wymuszanie haraczy. Wypadki w Mukaczewie – gdzie w lipcu 2015 roku doszło do krwawego starcia bojowników „Prawego Sektora” z milicją i wojskiem – utwierdziły Kijów w przekonaniu, że wobec „dobrowolców” należy stosować zasadę mocno ograniczonego zaufania.

I tak bataliony zaczęły pełnić na Ukrainie rolę destabilizującą. Próbą zniwelowania tej dysfunkcji było wcielenie ochotniczych formacji do struktur regularnej armii. Do tej pory unika się też przekazywania im ciężkiego wyposażenia, by nie powiększać ich potencjału bojowego. Pytanie, jakie przyniesie to skutki, jest wciąż otwarte. Nastroje wśród „dobrowolców” nie są najlepsze. Wielu mówi o „zdradzie kijowskiego rządu”, który nie przeprowadził niezbędnych reform i jest „zbyt uległy wobec Rosji i separatystów”. Często pada argument o „konieczności kolejnej rewolucji”. Część ochotników widzi się jako jej awangarda. A rozmawiamy o uzbrojonych i nawykłych do przemocy ludziach…

Jak to się ma do naszej obrony terytorialnej? Ano powinniśmy mieć ukraińskie doświadczenia z tyłu głowy, tworząc własne ochotnicze formacje. Dlatego podoba mi się idea MON, by obrona terytorialna stała się jednym z rodzajów sił zbrojnych. By od samego początku jej „kościec” stanowiła zawodowa kadra. Poprzedni pomysł – zakładający szeroką autonomię lokalnych struktur, ba, przewidujący istnienie formacji wystawianych przez lokalnych przedsiębiorców – to proszenie się o ukraińskie kłopoty, gdzie entuzjazm tysięcy młodych osób został wykorzystany do budowy małych, prywatnych armii. Oddziały OT muszą być wprost zintegrowane z systemem obrony państwa. Zadaniowane i kontrolowane przed dowództwo sił zbrojnych, oparte o dyscyplinę obowiązującą w armii. Owa integracja musi zachodzić także w obszarze ochrony kontrwywiadowczej. W zeszłym tygodniu ukraińskie służby zatrzymały kilku członków „Prawego Sektora” pod zarzutem działalności na rzecz Rosjan. A nie miejmy złudzeń – członkowie naszej obrony terytorialnej również będą celem działań rosyjskiego wywiadu.

—–

Pozycje ochotniczego batalionu „Azow”, przedpola Mariupola, lato 2015/fot. Darek Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to