WR(z)E?

W miniony weekend spore poruszenie w środowisku eksperckim – ale i pośród zwykłych obserwatorów wojny w Ukrainie – wywołały dwa zdjęcia opublikowane przez ukraińską armię. Przedstawiały one czołg typu Abrams, operujący – jak wynikało z udostępnionych informacji – w pobliżu linii frontu. Miejsce wykonania fotografii – a wedle załączonego opisu miała to być charkowszczyzna – stało się przyczynkiem do dyskusji o planach zarówno ukraińskiego, jak i rosyjskiego dowództwa. Dyskusji toczonej w oparciu o przekonanie, że jeśli gdzieś pojawiły się Abramsy, to wkrótce „coś się tam wydarzy, zapewne ważnego”.

Północno-wschodni odcinek ukraińsko-rosyjskiego frontu nie jest w ostatnim czasie terenem szczególnie zażartych walk. Po co zatem wysyłać tam najlepsze w arsenale ukraińskiej armii czołgi? Siły Zbrojne Ukrainy oficjalnie otrzymały od USA 31 Abramsów (dla jednego batalionu wedle tamtejszych standardów). Z nieoficjalnych informacji wynika, że ta liczba może być dwa razy większa, nie znamy też treści amerykańskich deklaracji dotyczących uzupełniania nieuniknionych strat w sprzęcie. Tak czy inaczej, Abramsów w ZSU nie ma za wiele, co oznacza m.in., że ich bojowy chrzest na tej wojnie musi zostać starannie przygotowany, ewentualnie być reakcją na naprawdę poważne zagrożenie.

Owa staranność jest o tyle istotna, że debiut innych zachodnich czołgów – niemieckich Leopardów – wypadł fatalnie. Na Zaporożu wozy z niedouczonymi załogami rzucono na silnie zaminowane tereny, bez należytego wsparcia. Zemścił się wówczas m.in. brak dostatecznej liczby trałów, co skutkowało obrazkami płonących Leopardów. Ostatecznie zniszczeniu nie uległa duża liczba czołgów, ale efekt propagandowy był dramatycznie demoralizujący. Mniejsza o rosyjską pewność, że mogą zagraniczne „cuda techniki” niszczyć – dużo gorszy był sceptycyzm zachodnich polityków i opinii publicznych co do kompetencji ukraińskich żołnierzy i dowódców. „Przekazujemy im kosztowny sprzęt, a oni chyba nie potrafią go właściwie użyć” – oto sedno tych wątpliwości. Generalne niepowodzenie zaporoskiej kontrofensywy tylko je wzmogły.

„Staranne przygotowanie” sugeruje nam w pierwszej kolejności działania zaczepne. Wydaje się jednak, że nawet w lokalnej skali są one obecnie poza możliwościami armii ukraińskiej. Samymi czołgami ataków przeprowadzić się nie da, a w walkach na Zaporożu ZSU mocno wyczerpały zapasy amunicji artyleryjskiej. A zatem chodzi o przygotowania natury defensywnej, z rolą przewidzianą dla Abramsów? Czołgi co do zasady są bronią ofensywną, ale należy pamiętać, że lokalne kontrataki to element dobrze prowadzonej obrony. No i nie możemy zapomnieć o pochodzeniu amerykańskiej konstrukcji. To „dziecko zimnej wojny” (we współczesnej wersji rzecz jasna unowocześnione), zaprojektowane do masowego zwalczania sowieckich czołgów sunących po europejskich równinach. Dotychczasowe doświadczenia z użycia Abramsów przeciwko wozom radzieckiej proweniencji pokazują, że amerykańskie maszyny znakomicie wywiązują się z powinności bezwzględnego egzekutora.

Czyżby więc to rosjanie szykowali coś dużego? Coś, z czego zdaje sobie sprawę ukraińskie dowództwo? Przepowiednie dotyczące uderzenia w okolicach Charkowa – czy to z okupowanej ługańszczyzny czy poprzez ponowne otwarcie frontu na północy Ukrainy – pojawiają się regularnie. Zimą i wiosną tego roku przewidywano wejście do akcji 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej, odbudowanej po wcześniejszych krwawych zmaganiach. Wedle rozmaitych scenariuszy, jej 700 czołgów i półtora tysiąca transporterów opancerzonych ruszyłoby na Charków czy wręcz na Kijów. W innej opcji owa pancerna pięść zostawiłaby miasta i skoncentrowanym uderzeniem na południe zmusiła Ukraińców do opuszczenia pozycji w Donbasie, w reakcji na możliwe okrążenie. Tymczasem szczytem rosyjskich możliwości okazało się zajęcie Bachmutu. Skąd więc przypuszczenia, że tym razem rosjanie mogą zagrać o większą stawkę?

Przemawiają za tym dwie przesłanki. Po pierwsze, jeśli zsumujemy wyniki częściowej mobilizacji z jesieni ub.r., rutynowych poborów (wiosennego i jesiennego) oraz bieżącej rekrutacji, po uwzględnieniu dotychczasowych strat wyjdzie nam, że rosyjskie wojska lądowe mogą mieć w odwodach poza Ukrainą nawet 100 tys. żołnierzy. Jeśli są odpowiednio wyposażeni, mówimy o znacznym potencjale ofensywnym. A czy są? Jednostki bezpośrednio zaangażowane w walki już od wielu miesięcy działają w realiach sprzętowych niedoborów. Brakuje 40, a niekiedy nawet 60 proc. etatowych czołgów, wozów bojowych czy armat. Stoi to w sprzeczności z doniesieniami rosyjskiej propagandy, sugerującej, że baza przemysłowo-remontowa działa pełną parą, dając wojsku wszystko, co niezbędne. Z dużym prawdopodobieństwem jest to „pic na wodę”, ale może też być tak, że ów sprzęt jednak powstaje/uzdatnia się go do użycia po wyjęciu z magazynów. Frontowcy go nie dostają, bo dowództwo chomikuje czołgi i całą resztę dla potrzeb dużej ofensywy.

Po drugie, moskale już od kilku tygodni zostawiają szereg śladów sugerujących, że rozmieścili przy północnej granicy Ukrainy znaczny komponent przeznaczony do walki radiowo-elektronicznej (WRE). Mam tu na myśli szereg urządzeń służących do zakłócania pracy satelitów, dronów, precyzyjnej amunicji, łączności, pomocnych nie tylko w fizycznym niszczeniu potencjału przeciwnika, ale i przy maskowaniu ruchów własnych wojsk. I oczywiście, takie działania mogą być elementem „maskirówki” (dezinformacji), ale w tej chwili za mało wiemy, by wykluczyć, że są to realne przygotowania.

Ps. Wczoraj w Ukrainie poległ kolejny rosyjski generał – władimir zawadzki. Formalnie zastępca dowódcy 14. Korpusu Armijnego, faktycznie – zwłaszcza w sytuacjach bojowych – jego rzeczywisty dowódca. Niezły rzemieślnik, więc śmierć zawadzkiego jest dla Ukraińców dobrą wiadomością. Wóz generała najechał na minę, oficer zginął na miejscu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraiński Abrams w pobliżu linii frontu (jedna z dwóch ujawnionych fotografii)/fot. ZSU

Iluzja

Wiosną tego roku napisałem: „(…) putin oraz jego współpracownicy konsekwentnie powtarzają, że rosja będzie dążyć do pokonania ‘kijowskiego reżimu’. Nie sądzę jednak, by generałowie federacji – znający realne możliwości sił zbrojnych, które nie pozwalają na pokonanie Ukrainy w konwencjonalnym konflikcie – mierzyli dalej niż ‘dowiezienie’ przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych”. Dobrze mi się ów fragment zestarzał, choć dziś uzupełniłbym tę myśl o kilka dodatkowych informacji.

Zacznijmy od faktów i statystyk. Ostatnią wielką ofensywą armii rosyjskiej – mającą na celu coś więcej niż próby punktowych wyłomów czy lokalnych terytorialnych korekt – była tzw.: bitwa o Donbas z wiosny ub.r. Zwieńczyło ją zdobycie Siewierodoniecka i Łysyczańska, po których wojska inwazyjne przeszły do defensywy. Od tamtego czasu co najmniej kilka razy obserwowaliśmy wysp doniesień na temat mającej nastąpić lada moment dużej operacji zaczepnej. Zwykle w tym kontekście wymieniało się odbudowaną od podstaw 1. Armię Pancerną Gwardii. Kremlowscy propagandyści, do spółki z wszelkiej maści ekspertami, kreślili scenariusze, w których gwardyjskie czołgi wychodzą na głębokie tyły wojsk ukraińskich, zmuszając Kijów do zrolowania obrony na wschodzie (i cofnięcia się na linię Dniepru). Skończyło się na fantazjach i strachach. Armia putina, choć znacząco uzupełniona po mobilizacji z jesieni 2022 roku, mogła sobie pozwolić co najwyżej na zajęcie Bachmutu. Kolejne uderzenie z Białorusi na Kijów, ponowny szturm na Charków, dokończenie działań zmierzających do zdobycia Zaporoża – takie zadania były zdecydowanie poza jej zasięgiem. „Nie dla psa kiełbasa”, jak to zwykło się mówić.

W tym zakresie nic nie zmieniło się do dziś. Wściekłe szturmy pod Awdijiwką, mniej efektywna, ale stała presja pod Kupiańskiem i kontrataki pod Bachmutem nie są oznaką, że „front się rusza”. Nie wieszczą wielkiego natarcia i przełomu, po którym wojna zmieni się w manewrowy bój toczony na ogromnych obszarach wschodniej i środkowej Ukrainy. Po prostu, rosjanie nie mają na to sił.

I nie bardzo chcą mieć. Moskwa znacząco zwiększyła kontyngent inwazyjny – z mniej niż 200 tys. ludzi „na wejście”, do ponad 400 tys. Niewprawionych Czytelników może to przywieść do wniosku, że taka multiplikacja potencjału dowodzi wciąż ambitnych celów. Niekoniecznie. 400-tysięczne siły inwazyjne są w Ukrainie już od wielu miesięcy – na tyle długo, by stało się jasne, że tej wielkości armią kraju zawojować nie sposób. Wiemy to my, obserwatorzy, wiedzą też rosyjscy generałowie. A mimo to od jesieni ub.r. wojsko rekrutuje miesięcznie mniej więcej tyle samo ludzi wysyłanych następnie na front – po około 20 tys. Pozwala to na uzupełnianie bieżących strat – w skali miesiąca niemal dokładnie takich samych – czyli na podtrzymanie wielkości kontyngentu, nie zaś na jego rozbudowę. Koła zębate się kręcą, ale dodatkowej mocy nie przenoszą.

Być może tajemnica tego stanu rzeczy tkwi w kruchej równowadze rosyjskiego systemu społecznego. Trzy czwarte rosjan akceptuje wojnę mimo rosnącej świadomości ponoszonych ofiar. W tej postawie nie ma jednak patriotycznego poświęcenia, towarzyszy jej bowiem zjawisko nierównomiernego obciążenia kosztami konfliktu. Ginie w nim przede wszystkim prowincja, w znakomitej większości odmienna etnicznie, tradycyjnie pozbawiona posłuchu u władzy i społecznego szacunku. Takie straty „biali” rosjanie gotowi są ponosić jeszcze długo. Takie straty są możliwe przy obecnej skali konfliktu. Eskalacja – rozumiana jako próba zajęcia większych obszarów Ukrainy – musiałaby oznaczać potężną mobilizację, a więc sięgnięcie do europejskiego i wielkomiejskiego rezerwuaru ludzkiego. Co naraziłoby „białych” chłopców z Petersburga i Moskwy na śmierć. Dość wspomnieć, że w obu miastach mieszka 12 proc. populacji rosji, tymczasem odsetek petersburżan i moskwian pośród zabitych uczestników „spec-operacji” nie przekracza procenta. Bo i „wielkomiejscy” niespecjalnie są do wojska ściągani. Tak putin kupuje sobie spokój pośród mieszczuchów tradycyjnie bardziej skorych do protestu niż „głubinka”. Powszechna mobilizacja oznaczałby również konieczność ściągnięcia z rynku pracy kolejnych rzesz wykwalifikowanych pracowników – a więc następne ekonomiczne perturbacje. Póki co zwykły rosjanin niespecjalnie cierpi z powodu sankcji – ratuje go niski próg oczekiwań. Gwałtowny gospodarczy kolaps mógłby jednak tej strategii „chujowo, ale stabilnie” zagrozić.

Jest więc jak jest – wojna, patrząc z rosyjskiej perspektywy, ma intensywny, a zarazem ograniczony charakter. Zakończyć jej nie sposób, bo źródłem legitymizacji putina i spółki jest przekonanie obywateli o brutalnej skuteczności władzy; jeśli ekipa wojnę przegrywa (albo przynajmniej jej nie wygrywa), nie jest skuteczna, więc nie ma prawa rządzić. By konflikt mógł trwać w ograniczonym, społecznie akceptowalnym wymiarze, co jakiś czas należy ogłosić jakieś zwycięstwo. Po to był Bachmut, do tego jest potrzebna Awdijiwka.

Lecz nie tylko o trwanie reżimu – takie mam wrażenie – w tym wszystkim chodzi. Istotne może być jeszcze granie na czas, jako świadoma strategia Kremla zakładająca w długofalowym planie jakiś poważniejszy sukces. Kilka dni temu pisałem o zastanawiającej wstrzemięźliwości rosjan, którzy do tej pory nie ponowili prób zniszczenia ukraińskiej energetyki. Szukając wyjaśnień, obstawiałem rozłożone w czasie przygotowania oraz pogodę, ale nie wziąłem pod uwagę innego czynnika. Bo może moskale wcale nie chcą atakować elektrowni czy sieci przesyłowych, i szerzej, większych ukraińskich miast położonych z dala od obszaru aktywnych działań bojowych? Może obawiają się – już przecież zapowiedzianej przez Wołodymyra Zełenskiego – ewentualnej ukraińskiej riposty? Ukraińcy mają już czym przeprowadzać ataki na infrastrukturę krytyczną w rosji. Skutki odczułby zwykły rosjanin, ten „biały”, europejski, na dobrostanie którego Kremlowi zależy w sposób szczególnie szczególny (wybaczcie to sformułowanie, ale osobliwa jest ta troska). A może właśnie jesteśmy świadkami zmiany strategii Moskwy, która uświadomiła sobie nieefektywność dotychczasowych działań zmierzających do sterroryzowania całej populacji Ukraińców? Koncentracja rosyjskich wysiłków militarnych na wschodzie Ukrainy może być nie tylko efektem słabości rosji, ale i celowym wyborem jej władz (w jakiejś mierze także z tej słabości wynikającym). Ukraińcy są wojną zmęczeni, jeśli stworzyć im wrażenie, że dotyczy ona tylko odległych rubieży kraju, może stracą nią zainteresowanie? Nie tak w ogóle, ale w stopniu, który przekłada się na efektywną społeczną mobilizację. Już raz tak przecież było, w końcowej fazie konfliktu na Donbasie z lat 2014-22. Wielki patriotyczny entuzjazm ustąpił wówczas obojętności, mało komu chciało się jechać i walczyć z „seprami”, skoro było to zagrożenie tak odległe, nieegzystencjalne.

Jeśli zima minie Ukraińcom z zachodu i centrum kraju bez „sensacji”, iluzja normalności spowszednieje – tak mogą myśleć rosjanie. Morale spadnie, resztę zrobi czas. Czas, który w rosyjskich kalkulacjach ma chyba coraz większe znacznie, Moskwa bowiem mocno wierzy w erozję zachodniego wsparcia dla Ukrainy. Na Kremlu nie są tak naiwni, by łudzić się, że Zachód Kijów porzuci. Ale że zmusi do rozmów pokojowych – to i owszem, może sobie putin i spółka zakładać. Przyjmować, że „pokój za ziemie” będzie dla sojuszników Ukrainy atrakcyjną opcją. Byle tylko doczekać, kiedy da się ją skutecznie zaproponować…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. A propos iluzji normalności – Połtawa, koniec września. Wojny ani widu, ani słychu, nie licząc alarmów przeciwlotniczych, na które nikt już nie reagował/fot. własne

Kampania

Źródła – zarówno ukraińskie, jak i rosyjskie – raportują o ponownym wzmożeniu walk toczonych na obszarze poddonieckiej Awdijiwki. Przypomnijmy, dziesięć dni temu rosjanie rozpoczęli tam operację zaczepną, rzucając do walki sporą liczbę żołnierzy i sprzętu ciężkiego. Po czterech dobach co rusz ponawianych szturmów presja moskali osłabła. Przyznał to – w jednym z wywiadów – sam putin, mówiąc o planowej pauzie i przejściu do działań obronnych. Od przedwczoraj rosjanie znów atakują, a analitycy militarni przyglądają się ich szturmom z rosnącym zdumieniem.

Wydawało się bowiem, że rosyjscy generałowie poszli po rozum do głowy. I że po tragicznych wydarzeniach spod Bachmutu i Wuhłedaru nie będą już z bezwzględną determinacją szafować żołnierskim życiem. Nic bardziej błędnego. Potwierdzone wizualnie rosyjskie straty w czołgach i wozach opancerzonych – poniesione pod Awdijiwką od 10 października do dziś – dochodzą do dwustu sztuk, realnie zatem może to być nawet trzysta zniszczonych i uszkodzonych pojazdów. A mówimy o technice (po)sowieckiej, w większości starszej generacji. To nie są zachodnie bradleye czy leopardy, przy projektowaniu których przeżywalność załogi była najistotniejszym priorytetem. Te 200-300 trafionych rosyjskich maszyn, to 200-300 spopielonych, a w najlepszym razie poważnie poranionych załóg. A przecież straty ludzkie są znacznie większe, niż by to wynikało z prostego przemnożenia „pojazd razy załoga”, bo walczy również piechota, no i ogień artyleryjski razi pozycje wyjściowe i tyły. Przez większość z ostatnich dziesięciu dni Ukraińcy zgłaszali straty przeciwnika na poziomie 800-900 żołnierzy „wyeliminowanych z walki” (a ubiegłej doby miało to być aż 1380 unieszkodliwionych moskali). Duża część tego „urobku” pochodziła właśnie spod Awdijiwki. Pisałem już o tym nie raz, powtórzę więc tylko skrótem – Ukraińcy manipulują danymi dotyczącymi strat rosjan. Sugerują, że wszyscy „wyeliminowani” to zabici, tymczasem ów zbiór obejmuje także rannych i wziętych do niewoli (co twierdzę w oparciu o ujawnione analizy zachodnich wywiadów). Tak czy inaczej, w bojach o Awdijiwkę poległo i odniosło rany kilka tysięcy moskali (zapewne około pięciu tysięcy). Oznacza to zagładę dwóch pułków, biorąc pod uwagę utracony sprzęt ciężki – ekwiwalentu dywizji.

A to wszystko w 10-dniowych starciach o 30-tysięczne przed wojną miasteczko. Po co?

Awdijiwka nie ma żadnego strategicznego znaczenia. Patrząc z perspektywy rosjan, problem z nią polega na tym, że stanowi niewielkie wybrzuszenie w ich pozycjach. I jest kłopotliwa wizerunkowo, bo broni się od… 9 lat. Najpierw miasteczko usiłowali zdobyć tak zwani separatyści, po 24 lutego 2022 roku przyłączyły się do nich regularne oddziały armii rosyjskiej. Bez skutku. W rosyjskiej sferze informacyjnej Awdijiwka urosła do miana twierdzy, co nijak ma się do technicznych aspektów ukraińskiej obrony. Nie ma tam żadnych bunkrów i bóg wie jakich ulepszeń, nie ma wyjątkowo licznej załogi. Są dobrze rozmieszczone punkty ogniowe, jest sensowna rotacja oddziałów, jest też coś, czego na tym odcinku frontu bardzo rosjanom brakuje – świetnie wstrzelana, precyzyjna artyleria. No i są drony, których Ukraińcy w Awdijiwce – co przyznają sami rosjanie – mają po prostu więcej.

Jest więc w rosyjskim przekazie „twierdza”, co Ukraińcy umiejętnie podbijają, sugerując, że i dla nich miasteczko ma ogromne symboliczne znacznie. Że jest czymś więcej niż dogodnym punktem obrony, pozwalającym na zadawanie rosjanom poważnych strat przy relatywnie niedużym zaangażowaniu własnego potencjału. Jedna z odsłon takich działań to wizyta w Awdijewce gen. Walerego Załużnego, do której doszło w ostatnich dniach (materiał na ten temat ujawniono kilka godzin temu).

A zatem mówimy o miejscu, które w logice propagandy Kremla jest dzisiejszym odpowiednikiem Bachmutu. Z czego wynika, że zdobycie Awdijewki byłoby pretekstem do wielkiej celebry, „dowodem”, że to rosjanie mają inicjatywę i że generalnie – mimo problemów – spec-operacja idzie zgodnie z planem.

Po co te zaklęcia? Cel, moim zdaniem, jest bardzo konkretny. W marcu przyszłego roku w rosji odbędą się wybory prezydenckie. Wiadomo, kto je wygra (jeśli dożyje…), wiadomo, że cała wyborcza procedura to tylko fasada. Ale nie rozumie funkcjonowania autorytarnych reżimów ten, kto ignoruje fetę, igrzyska – nie dostrzega legitymizującego charakteru wszelkiej maści najlepiej masowych pokazówek. Kandydat-putin potrzebuje „amunicji”, by móc z przytupem zainaugurować swoją kampanię. By pokazać się jako władimir-zwycięzca, gotowy przynieść rosji kolejne chwały, a nie jako stetryczały dziadyga, któremu nic nie wychodzi. Mają więc generałowie dać mu ten sukces, bez oglądania się na straty.

Na Wschodzie bez zmian.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Zniszczone pod Awdijiwką rosyjskie pojazdy/fot. ZSU

Korek

„Na południu bez zmian”, przekonują nas (pro)rosyjscy aktywiści medialni, relacjonujący konflikt w Ukrainie. Co mają na myśli? Ano ukraińska kontrofensywa na Zaporożu wygasa, „utopiona w morzu krwi”, a rosjanie zasileni przez elitarne oddziały powietrznodesantowe w wielu miejscach odzyskują inicjatywę. Jest zatem „stabilnie”, co w tym przypadku oznacza, że „niczego już nie stracimy”, a słabnące, choć wciąż ponawiane ukraińskie ataki, „przybierają formę prób rozpaczliwego zdobycia czegokolwiek”. W tej narracji przydatne okazują się słowa gen. Marka Milley’a, dowódcy amerykańskiej armii, zdaniem którego Ukraińcy mogą jeszcze atakować przez 30-45 dni. Sformułowanie wyrwane z kontekstu sugeruje, że także w ocenie Pentagonu siłom zbrojnym Ukrainy kończą się zapasy oraz rezerwy niezbędne do prowadzenia operacji zaczepnych. Innymi słowy – przekonują agenci rosyjskiej propagandy – „wygrywamy!”. Jak kiedyś pod Kurskiem, gdzie armia radziecka wykrwawiła nacierających Niemców, ostatecznie odbierając im strategiczną inicjatywę – to jedna z popularniejszych analogii używanych przez polskich wielbicieli „ruskiego miru”. Tyleż nieprawdziwa, co idiotyczna, wszak w 1943 roku to nacierający byli agresorami, wiodły ich nazistowskie idee, a samą bitwę (serię bitew) zwieńczył potężny zwrot zaczepny w wykonaniu dotychczasowych obrońców. Na Zaporożu tymczasem atakują napadnięci, (neo)nazistowskie elementy pozostają istotną częścią ideologii broniących się rosjan, niezdolnych obecnie do jakichkolwiek poważniejszych ataków. Wszystko co najważniejsze jest zatem „na odwrót”, no ale – jak widać – medialnym szujom niespecjalnie to przeszkadza.

Pal ich licho, wracajmy do sedna. Jak wygląda sytuacja na ukraińskim froncie? Nim odpowiem na to pytanie, pozwólcie, że odniosę się do słów gen. Milley’a. Szef kolegium połączonych sztabów nie miał na myśli technicznych i ludzkich możliwości ZSU. Mówił o pogodzie, która za kilka tygodni może znacząco utrudnić prowadzenie działań ofensywnych. Może (sam nie raz pisałem o uciążliwościach rasputicy), ale wcale nie musi. Sięgnijmy pamięcią do zeszłego roku i tego, co działo się wówczas na południu Ukrainy. Działania zaczepne ZSU na chersońszczyźnie zaczęły się latem, na dobre rozkręcając się jesienią. Punkt kulminacyjny wypadł na przełomie października i listopada – to wtedy zmuszono rosjan do ucieczki na wschodni brzeg Dniepru. Chersoń wyzwolono 11 listopada, aktywne działania o dużym nasileniu trwały jeszcze kilka dni. Zatem patrząc od dziś, można przyjąć, że Ukraińcom zostały dobre dwa miesiące, zwłaszcza że długoterminowe prognozy nie przewidują gwałtownego załamania pogody. A na Zaporożu najgorsza i najtrudniejsza część roboty została przez ZSU wykonana.

Budowanie umocnionych linii granicznych to istotny element rosyjskiej myśli wojskowej, sięgający czasów wczesnego Księstwa Moskiewskiego. W odmianie uwzględniającej bardziej nowoczesne wyzwania pola walki, obecny w podręczniku autorstwa gen. Wasilija Nowickiego z 1915 roku oraz jego późniejszych, sowieckich odmianach. Do tego rezerwuaru wiedzy odwołali się budowniczy pozycji obronnych na Zaporożu. I owszem, możemy się śmiać z rosyjskiej bylejakości oraz złodziejstwa, które tworzeniu „linii surowikina” towarzyszyły, ale nie zmienia to faktu, że umocnienia przygotowano przyzwoicie. Co więcej, nasycając je polami minowymi w skali, która pięć do dziesięciu razy przekraczała radzieckie normy. Prawdą jest, że ukraińskie plany zakładały różne scenariusze, w tym szybkie przełamanie nieprzyjacielskich linii dzięki skoncentrowanemu, silnemu atakowi jednostek pancernych i zmechanizowanych na wybrane punkty. Prawdą jest, że nic z tego nie wyszło, że koniecznym okazało się zastosowanie metody stopniowego wykruszania rosyjskiej obrony poprzez systematycznie ponawiane ataki niedużych grup szturmowych, wspartych silnym, precyzyjnym ogniem artylerii. W takich uwarunkowaniach nie powinno dziwić, że dzienny „urobek” ukraińskich oddziałów nie przekraczał 100-200 metrów, co przy głębokości rosyjskiego lądowego korytarza na Krym mogłoby oznaczać nawet dwuletnie zmagania.

Ale 60 proc. posiadanych na południu sił i środków rosjanie skierowali na pierwszą linię, druga i trzecia są dużo wątlejsze i słabiej obsadzone. Tymczasem ukraiński postępy pod Werbowe i Nowokropopiwką mają wszelkie cechy klasycznych wyłomów. Rosyjskie próby ich flankowania poprzez wściekłe ataki oddziałów WDW hamują ukraińskie postępy – ZSU bardziej skupia się na ochronie skrzydeł niż pogłębianiu występu. Ale w działaniach wojennych nie ma żadnej magii i innych cudów (jak rzekomy nadwiślański) – jest twardy konkret sprowadzający się do m.in. jakości sprzętu, wydolności logistyki, wyszkolenia, dowodzenia, motywacji. To musi jebnąć – że tak pozwolę sobie na nieco knajacki komentarz. Ktoś musi pęknąć. Jeśli rosjanie, ukraińskie oddziały będą niczym gaz wypuszczony z otwartej butelki. Jeśli pierwsi osłabną Ukraińcy, rosjanom uda się utrzymać korek w buzującej butelce. Skumulowana energia nie wydostanie się na zewnątrz i nie spustoszy rosyjskiego zaplecza.

Jak się domyślacie, moim zdaniem spustoszy. Ukraińcy wyjdą na drugą i trzecią linię i jest to kwestia najbliższych kilkunastu dni. Nie musi to oznaczać posypania się rosyjskiej obrony na Zaporożu – takim optymistą nie jestem – ale kampania z pewnością przyśpieszy. Po czym wnioskuję? Przesłanek jest mnóstwo, podrzucę Wam kilka z nich.

W rosyjskim sztabie generalnym trwają gorączkowe analizy poświęcone temu, jak zreorganizować obronę na Zaporożu. Moskiewscy generałowie zdają się wierzyć, że pchnięte do walki oddziały powietrznodesantowe jeszcze jakiś czas powstrzymają Ukraińców, ale co dalej? Opcje są dwie – trwanie przy obronie liniowej, wzdłuż całego frontu lub skupienie się na utrzymaniu najważniejszych miast. W takim scenariuszu twierdzami stałyby się Melitopol oraz Berdiańsk. Nie wiadomo, co ostatecznie wymyśli rosyjska „stawka”, ale fakt, że na poważnie rozważa się uporczywą obronę dwóch punktów dowodzi kruchości rezerw. Sam pomysł głupi nie jest – Ukraińcy przećwiczyli go w Bachmucie, miesiącami angażując i skrwawiając nieproporcjonalnie duże rosyjskie siły. Problem w tym, że rozciągnięta w linii obrona, to jednocześnie bardziej rozproszona logistyka – upierdliwa, jednak bezpieczniejsza. Obrona punktowa zaś oznacza większą koncentrację wojska w jednym miejscu, czyli większe zapotrzebowanie przy mniejszej liczbie dostępnych szlaków komunikacyjnych. To pogodzenie się z realiami „wąskiego gardła”, i to w sytuacji, kiedy Ukraińcy już nie raz udowodnili, że potrafią na tej szyi – rosyjskiej logistyce – zadzierzgnąć pętlę. Jest jeszcze inna obawa pośród rosyjskiej generalicji, wynikająca z typowych dla niej doświadczeń. Założenie wokół miasta pierścienia okrążenia i pójście dalej, w głąb nieprzyjacielskiego terytorium, to „klasyk” sowieckiej sztuki operacyjnej. A co jeśli Ukraińcy postąpią w ten sposób z Melitopolem i Berdiańskiem? – martwią się oficerowie „stawki”. Moim zdaniem, trochę na wyrost, bo taka koncepcja użycia sił możliwa jest do realizacji, gdy posiada się miażdżącą przewagę liczebną (trzeba ludzi i sprzętu, by ustanowić odpowiednio skuteczne oblężenie i zarazem zachować zdolność do działań ofensywnych). Ukraińcy takiej przewagi na Zaporożu nie mają.

Idźmy dalej – dowództwu operującej na południu 42. Dywizji Zmechanizowanej przyporządkowano niedawno kilka dodatkowych pułków. Zwracają na to uwagę analitycy ze Stratpoints, pisząc o „wyczerpaniu możliwości struktur dowodzenia na poziomie operacyjnym”. Co się kryje za tym specjalistycznym językiem? Gorzka, dla rosjan, prawda. Dowództwo 42. DZ ma teraz pod sobą dwa razy więcej ludzi nie dlatego, że jest takie dobre. Po prostu zarządza zbieraniną, bo nikt inny tego zrobić nie może. Na froncie wciąż ginie nieadekwatnie wysoka liczba wyższych rangą oficerów rosyjskiej armii, co jest skutkiem ukraińskich „polowań” na punkty dowodzenia, nonszalancji samych oficerów, ale i obiektywnej potrzeby ich przebywania w rejonach walk, co z kolei wynika z niedoskonałości systemu łączności i niskiej motywacji podwładnych. W ostatecznym rozrachunku niedosyt oficerów wpływa na obniżenie efektywności całych jednostek (a choćby za sprawą wydłużonego procesu decyzyjnego). A ów czynnik – z którym Ukraińcy nie mają takich problemów jak rosjanie – jest nie do przecenienia w szybko zmieniającym się środowisku pola walki, gdzie wygrywa ten, kto szybciej wie, co robić.

Kolejna kwestia – udział jednostek powietrznodesantowych. Wbrew niektórym opiniom, to wciąż elita rosyjskiej armii. Owszem, odtworzona po zeszłorocznych krwawych bojach, ale w oparciu o najlepszy dostępny w rosji materiał ludzki i sprzęt. Na Zaporożu walczy w tej chwili połowa rosyjskich dywizji WDW (7., 76. i 104. DPD). Sam fakt sięgnięcia po najcenniejsze rezerwy (i popłoch, w jakim odbywał się ich przerzut), świadczy o trudnej sytuacji rosjan. Obiektywnie patrząc, spadochroniarze biją się dobrze, ale przełomu jak dotąd nie wywalczyli, za to solidnie się skrwawili. A gdy straż pożarna zdziesiątkowana, komu przyjdzie gasić ogień?

Oczywiście Ukraińcy też ponoszą straty – i to niemałe (choć między bajki można włożyć dzisiejsze wynurzenia putina o 71 tysiącach zabitych na Zaporożu od początku czerwca żołnierzach ZSU). Z piętnastu zaangażowanych dotąd w kontrofensywę brygad, żadna nie utraciła więcej niż 20 proc. personelu (Ukraińcy rotują oddziały co kilka-kilkanaście dni, stąd równomierność strat). Moje dobre źródło w ukraińskiej armii mówi o 13 tysiącach zabitych i rannych od momentu rozpoczęcia kontrofensywy – choć nie mogę się doprosić odpowiedzi na pytanie o relację między liczbą poległych a zranionych. Sporo, ale z drugiej strony pamiętajmy, że kilka tygodni temu padliśmy ofiarą rosyjskiej propagandy i popłochu pośród rodzimych analityków militarnych. Mówiło się wówczas o dziesiątkach utraconych czołgów i bojowych wozów piechoty. Otrzeźwienie przyszło kilkanaście dni temu, dzięki analizie dostępnych danych – wynika z nich, że Ukraińcy bezpowrotnie utracili mniej niż 10 proc. przekazanych im przez Zachód czołgów. Straty wśród BWP-ów były dwukrotnie wyższe, lecz zostały już dawno skompensowane poprzez dostawy kolejnych partii sprzętu. W efekcie, największe ukraińskie jednostki pancerne i zmechanizowane nadal posiadają odpowiednio duży potencjał do przeprowadzenia rajdów na rosyjskie tyły. Wystarczy wybić im korek.

Wybijanie korka to nie tylko pogłębianie wyłomów, to także robota na zapleczu, polegająca na niszczeniu rosyjskiej artylerii i środków transportu. W minionym tygodniu Ukraińcy puścili z dymem aż 250 systemów artyleryjskich rosjan (większość na Zaporożu) – najwięcej od wybuchu wojny. Zniszczono też niemal 300 ciężarówek i cystern – a to wyłącznie zweryfikowane straty. Osłabianie rosjan w tych obszarach trwa już od wielu tygodni, od kilku dni ZSU regularnie biją w najcenniejsze (obok pól minowych) aktywa rosjan. Tylko wczoraj i dziś Ukraińcy opublikowali trzy filmy przedstawiające uderzenia precyzyjnej artylerii rakietowej w stanowiska operatorów lancetów. Drony-kamikadze ostro dały się we znaki armii ukraińskiej, jeśli nagle są tak łatwo niszczone, Ukraińcy musieli zyskać większe możliwości w zakresie rozpoznania rosyjskich terenów przyfrontowych. Ich dronom obserwacyjnym łatwiej się zapuszczać na rosyjskie tyły, co może oznaczać przynajmniej częściowy paraliż wrogich systemów WRE, służących do zakłócania.

A walka trwa…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska artyleria/fot. Sztab Generalny ZSU

Deokupcja

Warmapper – serwis zajmujący się codzienną aktualizacją map ukraińsko-rosyjskiej wojny na podstawie zweryfikowanych informacji – opublikował ciekawe statystyczne zestawienie. To kubeł zimnej wody zarówno na łby wielbicieli ruskiego miru, przekonujących o „wielkim rosyjskim zwycięstwie” i rychłym upadku Kijowa, ale i strumień chłodnego realizmu wylany na głowy zwolenników Ukrainy, pewnych, że „teraz to już z górki”. O co chodzi?

Najpierw, tytułem wprowadzenia, poświęćmy nieco uwagi kwestii zysków/strat terytorialnych. Wielkość zajętego terytorium jest jednym z wyznaczników odniesionego zwycięstwa, analogicznie zatem strata to miara porażki. Ale… Ale można przegrać wojnę nie utraciwszy terenów – własnych bądź wcześniej zdobytych. Przykład armii niemieckiej z czasów I wojny światowej pasuje do tej sytuacji niemal jak ulał. W listopadzie 1918 roku Niemcy panowały nad rozległymi obszarami należącymi niegdyś do cesarskiej rosji, ich wojska wciąż znajdowały się na terytorium Francji i Belgii (choć teren objęty okupacją znacząco zmniejszył się po alianckich ofensywach). A mimo to Berlin musiał poprosić o rozejm – armia i społeczeństwo były bowiem zbyt wyczerpane czteroletnią wojną, by myśleć o jej kontynuacji. Ten klimat potwornego zmęczenia doskonale oddaje „Na zachodzie bez zmian”, tak w klasycznej książkowej odsłonie, jaki i w najnowszej, zeszłorocznej filmowej adaptacji.

Wróćmy do Ukrainy – z danych Warmappera wynika, że rosjanie okupują obecnie 17,5 proc. tego kraju. To ponad 105 tys. km kwadratowych (z 604 tys.), tyle co niemal jedna trzecia powierzchni Polski (i obszar odpowiadający wielkości 3,5 Belgii). Sporo? Owszem, ale był czas – pod koniec marca ubiegłego roku – że pod okupacją wojsk rosyjskich znajdowało się prawie 26 proc. Ukrainy. Przed 24 lutego 2022 roku Moskwa kontrolowała 7 proc. ukraińskiego terytorium – mowa tu Krymie i tak zwanych republikach ludowych (donieckiej i ługańskiej). Zatem przez kilka pierwszych tygodni pełnoskalowej inwazji moskalom udało się zająć niemal jedną piątką Ukrainy, co z wcześniejszymi zdobyczami oznaczało okupację przeszło jednej czwartej kraju.

Ale później mieliśmy haniebną ucieczkę rosjan spod Kijowa, następnie ciężkie walki w Donbasie, które dały moskalom prawie pełną kontrolę nad obwodem ługańskim. Potem zaś przyszła ukraińska kontrofensywa na charkowszczyźnie, kolejna na chersońszczyźnie, w wyniku których rosyjski stan posiadania znów się skurczył. Zwróćmy jednak uwagę na skalę tego sukcesu ZSU – w obu operacjach wyzwolono mniej niż 3 proc. terytorium Ukrainy.

Z drugiej strony, rosyjska ofensywa zimowa – która wedle zamierzeń Kremla miała roznieść ukraińskie linie obronne – skończyła się zdobyczami terytorialnymi poniżej 1 proc. powierzchni zaatakowanego kraju. Jej finalny akord w postaci wzięcia Bachmutu odtrąbiono w propagandzie jako wielki sukces, skrzętnie pomijając fakt, że cała zimowa operacja zaczepna kosztowała życie i zdrowie 100 tys. żołnierzy i wagnerowców.

Ukraińskie sukcesy z czerwca i lipca również nie powalają na kolana, mówimy bowiem o obszarze odbitego terenu odpowiadającym połówce procenta całości powierzchni Ukrainy. W lipcu było to 85 km kwadratowych.

Tak doszliśmy do wspomnianych 17,5 proc., nadal stanowiących pokaźną liczbę, która zarazem mówi nam, że rosjanie utracili dotąd niemal połowę obszaru, jaki zajęli po 24 lutego 2022 roku. Trudno więc mówić o ich „wielkim zwycięstwie”, ale czy jest to porażka?

Jako się rzekło – choć zdobycze/straty są wskaźnikiem (nie)powodzenia działań zbrojnych, wcale nie muszą mieć decydującego wpływu na ostateczny wynik zmagań. Zwłaszcza w konfliktach na wyniszczenie, jak wspomniana I wojna światowa. Działania zbrojne w Ukrainie noszą wiele cech takiej wojny, czego najlepszym przykładem pozostaje uporczywa obrona Bachmutu. W przypadku Ukraińców nie chodziło w niej o teren, a o jak najdłuższe absorbowanie jak największych rosyjskich sił – i o stopniową, konsekwentną ich dezintegrację. W tym ujęciu bachmucka wiktoria rosjan jak żywo przypomina pyrrusowe zwycięstwa pierwszowojennych ofensyw.

Obecnie identyczną strategię wykrwawienia wroga starają się zastosować rosjanie na Zaporożu. Temu służy twarda obrona na umocnionych pozycjach i co rusz ponawiane kontrataki. Na szczęście Ukraińcy nie walczą tak desperacko i beznadziejnie źle jak wagnerowcy pod Bachmutem – więc nie ginie ich tak wielu. Ale nawet jeśli „mają z górki”, to przed nimi i tak długa, żmudna droga.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Leopard 2 gdzieś w rejonie walk/fot. ZSU