Huragan

W środę, trochę niepostrzeżenie, minęła 23. rocznica zamachów na World Trade Centre. Fakt, iż w mediach nie poświęcono temu wydarzeniu wielkiej uwagi, sporo nam mówi o tym, w jakim miejscu historii dziś jesteśmy. Że są sprawy, które zajmują nas znacznie bardziej, że ikoniczne dotąd obrazki płonących i walących się wież zostały zastąpione przez inne symbole. Świat zasuwa, napędzany kolejnymi dramatami – ale ja nie o tym chciałbym dziś napisać.

Niemniej muszę wspomnieć o innej tragedii – o huraganie „Katarina”, który 19 lat temu spustoszył Nowy Orlean. Byłem wówczas w Iraku; dobrze pamiętam amerykańskich żołnierzy oglądających telewizyjne relacje z zatapianego miasta. W kantynie, gdzie stały telewizory, fizycznie wyczuwalne było zdumienie i przerażenie. „Co my tu, k…, robimy!?”, padło w pewnym momencie z ust czarnoskórego wojaka. Współczułem mu, jego kolegom, i bardzo nie chciałem, by kiedykolwiek dopadła mnie taka bezradność. Ale i nie o tym chciałbym dziś napisać.

Rzecz w tym, że z porównania obu katastrof – nowojorskiej i nowoorleańskiej – można wyciągnąć ciekawe wnioski. Pozwalają one lepiej zrozumieć zarówno ukraińskich uchodźców, jak i mieszkańców Donbasu, którzy mimo wojny i zagrożenia pozostają w swoich domach.

A zatem do rzeczy.

W  relacjach na temat nowojorskiego zamachu wiele miejsca poświęcano postawie pracowników WTC – ich samoorganizacji i wzajemnej pomocy w trakcie spontanicznej ewakuacji z płonących wieżowców. Tymczasem w Nowym Orleanie spora grupa mieszkańców biernie oczekiwała na nadchodzący kataklizm. Obie tragedie wydarzyły się w granicach tego samego państwa, ale czy rzeczywiście była to ta sama Ameryka?

Geograficznie owszem, społecznie już nie. W Nowym Jorku mieliśmy do czynienia z „białymi kołnierzykami”: finansistami, biznesmenami. Zamachy zaskoczyły również pracowników usługowych, ale nie można pominąć faktu, że byli to mieszkańcy wielkiej metropolii. W zaatakowanych wieżach znaleźli się zatem ludzie inteligentni, dobrze wykształceni, często zawodowo obyci z ryzykiem, funkcjonujący w wieloetnicznym mieście, wymagającym wyższych kompetencji społecznych; słowem, lepiej umysłowo przygotowani do reagowania w niestandardowych sytuacjach. Tymczasem w Nowym Orleanie pozostali przedstawiciele najniższych warstw społecznych (co w tamtejszych realiach oznacza głównie Afroamerykanów) – osoby, których postawę życiową cechuje niska mobilność, społeczna pasywność i uzależnienie od pomocy ze strony władz.

W obu dramatach śmierć poniosła porównywalna liczba osób (2,6 – 2,5 tys.), ale w Nowym Jorku mogło ich zginąć znacznie więcej – w chwili pierwszego ataku w obu wieżach znajdowało się 17,5 tys. ludzi – zaś w Nowym Orleanie starty ludzkie dałoby się ograniczyć do symbolicznych. Co sprawiło, że było jak było? W WTC pracownicy wzięli sprawy w swoje ręce. Zamiast zostać w pomieszczeniach i nie korzystać z wind (co sugerowały procedury i komunikaty), tysiące osób zrobiło coś zupełnie przeciwnego. Dzięki czemu do listy ofiar nie dopisano kolejnych co najmniej 3 tys. nazwisk.

A w Nowym Orleanie? Tamtejsze władze zarządziły ewakuację na długo przed zbliżającym się huraganem. Aglomerację zamieszkiwało wówczas 1,3 mln osób, 80 proc. zastosowało się do tych zaleceń. Jednak ci, którzy pozostali, w przeważającej większości nie uczynili tego w ramach świadomej kontestacji – po prostu nie mieli samochodów, pieniędzy na hotele ani zasobnych krewnych, którzy przygarnęliby uciekinierów.

Rozmawiałem o tym przed laty z amerykanistą, prof. Bohdanem Szklarskim. „To była klientela władzy, opieki społecznej”, mówił (a ja wykorzystałem tę wypowiedź w jednym ze swoich tekstów dla Tygodnika Przegląd). „Osoby, które oczekiwały, że w ich sprawie coś zrobią miasto, gubernator czy władze federalne. Huragan się zbliżał, a oni nadal siedzieli w mieście. Nikt jednak specjalnie nie protestował. Bo pamiętajmy, mówimy o południu Stanów Zjednoczonych, gdzie przetrwała stara struktura społeczna, dzieląca ludzi na nielicznych białych i bogatych oraz rzesze czarnych i biednych. W takich uwarunkowaniach zrodziło się i przetrwało do dziś powszechne wśród tamtejszych Afroamerykanów przekonanie, że ich potrzeby są załatwiane w następnej kolejności. W tym zaś konkretnym przypadku, że najpierw trzeba ewakuować białych, turystów. Tyle że władze nie sprostały tym oczekiwaniom. A potem przyszedł huragan”.

Ukrainę również nawiedził huragan – ruskomirski. Gdy zaczęła się pełnoskalowa inwazja, miliony Ukraińców ruszyły w podróż. Świetnie spisały się wówczas ukraińskie koleje – co było ruchem państwa – niemniej gros uciekinierów pierwszej fali stanowiła wielkomiejska klasa średnia, przemieszczająca się własnym sumptem, własnymi autami. Organizująca sobie życie w nowych miejscach, także za granicą, na własnych warunkach, z wykorzystaniem własnych zasobów, tak intelektualnych, społecznych, jak i finansowych.

W miarę zbliżania się rosyjskiego walca, uciekali też ludzie mniej zasobni (w szerokim rozumieniu tego słowa). Pomagało im państwo, samorządy, wolontariusze. Niektórzy z ewakuowanych czekali do samego końca – znam mnóstwo relacji dotyczących wywożenia mieszkańców z zagrożonych rejonów już pod ogniem rosyjskiej artylerii. Ale byli i tacy, nadal są, tkwiący w miejscach zamieszkania mimo iż okolice zamieniają się w ruiny. W tym gronie da się wyróżnić „żdaczy”, osoby czekające na „wyzwolenie”, no i ludzi marginesu. „Spotkasz sporo żulików – alkoholików, narkomanów, bezdomnych”, mówiono mi przed wyjazdem do Bachmutu w styczniu 2023 roku. O miasto – pozbawione prądu, gazu, ogrzewania – toczyły się już wtedy walki. Kilka tysięcy osób wciąż tam mieszkało i rzeczywiście wiele z nich zasługiwało na miano złamanych przez życie. Ale było też sporo starców i osób w średnim wieku, które nie miały gdzie, do kogo i za co uciekać; nie wiem, ile z nich ostatecznie udało się wywieźć.

Z perspektywy fotela rzecz wydaje się niezrozumiała – no bo jak w TAKEJ sytuacji można NIE uciekać? Ano można. Wschód Ukrainy został szczególnie dotknięty promowaną przez rosjan wizją stosunków społecznych – opartych na wiernopoddaństwie, braku inicjatywy i generalnie niskich oczekiwaniach. Tego piętna nie zmyło formalne uwolnienie się Ukrainy spod moskiewskiego jarzma. Jakość przejętego przez oligarchów i kastę urzędniczą państwa to temat na oddzielny tekst, na potrzeby tego dość stwierdzić, że „wyuczona bezradność” miała i ma się w Donbasie dobrze. Dlatego są tam tacy, którzy nawet w obliczu ryzyka utraty życia i zdrowia nie potrafią o siebie zadbać. I zdają się na pastwę huraganów.

Co mimo wybitnie wschodnich kontekstów nie jest li tylko przypadłością tej części świata, mówimy wszak o bardziej uniwersalnych mechanizmach. I do takiej konkluzji chciałem Was dziś przywieść.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie raportu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Bachmut, styczeń 2023 roku. Wodę pobierało się wówczas z kałuż…/fot. własne

„Hybrydowy”

Właśnie mija pół roku, odkąd gen. Ołeksandr Syrski pełni funkcję naczelnego dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy (ZSU). To wystarczająco dużo czasu, by pokusić się o pierwsze podsumowania oraz zastanowić nad przyszłością generała i kondycją dowodzonej przez niego armii.

Syrski zastąpił na stanowisku uwielbianego przez Ukraińców gen. Walerija Załużnego, który wszedł w konflikt z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim i najprawdopodobniej z tego powodu musiał podać się do dymisji. Jej okoliczności, osobowość i zasługi Załużnego sprawiły, że Syrski już na wejście „miał pod górkę”. Sugerowano, że nie dorasta do poprzednika, z którym utożsamiano błyskotliwą operację obronną i rekonkwisty z 2022 roku.

Ponadto nowego dowódcę obciążało rosyjskie pochodzenie (rodzice i brat nadal żyją w rosji), edukacja i służba w armii sowieckiej oraz – nade wszystko – wywiedzione stamtąd nawyki. „Syrski to agresywny dowódca, dla którego liczy się cel, bez względu na koszty – dlatego nie jest lubiany przez żołnierzy”, konkludowało wielu obserwatorów konfliktu. Przykładem tej bezceremonialności miały być uporczywe, i w ocenie większości analityków nieefektywne, obrony Sołedaru i Bachmutu. „Ten człowiek wykrwawi ZSU…”, zapowiadali skrajni pesymiści.

Armię, która na początku lutego 2024 roku była w kiepskiej sytuacji. Zdziesiątkowana (mniejsza o 25 proc. w porównaniu ze stanem z wiosny 2022 roku), zmęczona (większość żołnierzy służyła rok lub dłużej), borykająca się z bardzo poważnym kryzysem amunicyjnym oraz z piętnem nieudanej kontrofensywy na Zaporożu, która – biorąc pod uwagę społeczne oczekiwania – miała wręcz rozstrzygnąć losy wojny. Poddana nieustannej rosyjskiej presji, głównie w Donbasie, co zimą 2024 roku przybrało postać wielkiej bitwy o maleńką Awdijiwkę. To tam Syrski miał wykazać swą „sowiecką bezkompromisowość”, żądając od podwładnych obrony do upadłego.

Tymczasem generał zaskoczył adwersarzy i rozkazał wycofanie ZSU z nieperspektywicznej rubieży. I później wielokrotnie udowodnił, że jest dowódcą, który nie realizuje stalinowskiej strategii „ani kroku wstecz!” – że woli obronę manewrową, dopuszcza utratę terytoriów, jeśli tym sposobem można podjąć bardziej efektywną walkę, w której nie dość, że zadaje się przeciwnikowi poważne straty, to jeszcze dba o redukowanie własnych ubytków. Te zaś znów – przez niemal pół roku podobne do rosyjskich – stały się znacząco niższe, co należy uznać za zasługę głównodowodzącego (wszak pamiętajmy, że intensywność działań zbrojnych wzrosła, w związku z czym w liczbach bezwzględnych obie strony ponoszą obecnie straty wyższe niż w pierwszym i drugim roku wojny).

Prezydent Zełenski oczekiwał od gen. Syrskiego stabilizacji frontu – i zadanie to zostało zrealizowane. Korekty przebiegu linii mają rzecz jasna miejsce – są efektem punktowej rosyjskiej presji i wspomnianej obrony manewrowej Ukraińców – lecz ogólna sytuacja daleka jest od załamania. rosjanie nie mają szansy na wykonanie poważnego wyłomu i wyjścia na ukraińskie tyły. Ba, ich siły się wyczerpują i w najbliższych tygodniach można spodziewać się spadku potencjału bojowego poniżej progu niezbędnego dla przeprowadzania nawet ograniczonych działań ofensywnych.

W maju rosjanie podjęli próbę otwarcia nowego frontu na północ od Charkowa – zamiar ten został przez Ukraińców pokrzyżowany. Co istotne, odbyło się to bez (zapewne oczekiwanej przez agresorów) rotacji jednostek ZSU walczących w Donbasie i na Zaporożu. Syrski poradził sobie z nowym zagrożeniem bez konieczności osłabiania innych odcinków frontu. Stało się tak również za sprawą twardej postawy generała, który – w przeciwieństwie do poprzednika – nie obawiał się „ruszyć świętych krów”, brygad „trwale odwodowych”. Syrski wychodzi z założenia, że obciążenia związane z walką należy rozkładać w armii na tyle równomiernie, na ile się da. Inna sprawa, że na niższych szczeblach często rozumieją to opacznie, wysyłając do okopów „droniarzy”, logistyków, wszelkiej maści specjalistów – ale owo marnowanie potencjału to temat na odrębny tekst.

Stabilizacja, o której piszę, jest też efektem wielu innych czynników. Syrskiemu pomógł powrót do gry Stanów Zjednoczonych i „przebudzenie” Europy, co przełożyło się na potężne wsparcie materiałowe dla ZSU. Nie bez znaczenia jest w tym kontekście przyjęta w maju ustawa mobilizacyjna, dzięki której do koszar znów napływa przyzwoity strumień rekrutów. Z drugiej strony, wyczerpują się zapasy sprzętowe rosjan, a ich przemysł zbrojeniowy okazuje się kolosem na glinianych nogach, niezdolnym do wsparcia armii w prowadzeniu wojny o wysokiej intensywności.

Złośliwiec mógłby rzec, że w takich okolicznościach wystarczy nie przeszkadzać, ale ja nie zamierzam redukować roli Syrskiego do „nieprzeszkadzania”. Zgadzam się jednak z opinią, że generał nie przeszedł jeszcze najważniejszego testu. Potwierdził, że dobrze „czyta” rosjan, stojąc na czele operacji obronnej – nie tylko przez ostatnie pół roku, w skali kraju, ale i wcześniej, podczas walk o Kijów w 2022 roku. Udowodnił, że coś, co go rzekomo obciąża – „sowiecki sposób myślenia” – może być przydatny, zwłaszcza przy jednoczesnym zastosowaniu zachodnich wzorców działania i techniki. Teraz czekam na moment, w którym owa hybrydowość objawi się w operacji zaczepnej, prowadzonej z pozycji głównodowodzącego.

Tylko czy generał doczeka? I nie chodzi mi o możliwości ZSU (nadal zbyt ograniczone), a raczej o zagrożenia natury politycznej. W Ukrainie coraz częściej mówi się o braku chemii między Syrskim a Zełenskim…

Ps. Napisałem ten tekst – dla portalu „Polska Zbrojna” – 5 sierpnia, dwie doby później Ukraińcy rozpoczęli operację kurską. Zdaje się więc, że jednak mamy ów test – i że jak na razie Syrski przechodzi go bardzo pozytywnie.

Nz. Gen. Syrski (po prawej)/fot. SzG ZSU

A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze moich książek „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Przesilenie

Tymczasem z (około)wojennej mgły coraz wyraźniej wyłania się umiarkowanie optymistyczny obraz. Poniżej garść informacji, choć zapewniam Was, że tych dobrych jest znacznie więcej.

Oto Niemcy zdecydowały się przekazać Ukrainie kompletną baterię Patriotów, kolejną posyłają na Wschód Stany Zjednoczone. Z inicjatyw Holandii, Danii i Norwegii „wyzbiera się” jeszcze jedna jednostka, co w sumie z trzema już działającymi na miejscu daje sześć baterii. A nie zapominajmy o innych nowoczesnych systemach przeciwlotniczych, wysłanych przez Francję, Włochy, Niemcy, no i mniej zaawansowanych (posowieckich), ale również przydatnych, pochodzących na przykład z Polski. Pewien maruda z Twittera orzekł, że to „tylko uzupełnianie strat”, mając na myśli te dotyczące zachodniego sprzętu, ale to nieprawda. Jeśli idzie o Patrioty, Ukraińcy stracili dotąd dwie wyrzutnie – w marszu! – jedna, będąca na pozycji bojowej, została przez rosjan uszkodzona. I tyle. Bateria amerykańskich antyrakiet liczy osiem wyrzutni plus radar – dodam dla porządku. Bardziej logiczny wydaje się zatem wniosek – uzasadniony także znaczącą wyższą jakością zachodniego sprzętu – że ukraińska OPL zwiększa swoje możliwości.

Byle tylko starczyło rakiet, bez których wyrzutnie i radary na nic się zdadzą.

Ale w tym kontekście warto zwrócić uwagę na działania drugiej strony. Dziś w nocy rosjanie znów przyprowadzili atak rakietowy na Ukrainę. W tym celu poderwali cztery bombowce strategiczne Tu-95, co mogło oznaczać salwę 32 rakiet Ch-101/555. Skończyło się na posłaniu… czterech pocisków (ponadto w przestrzeni powietrznej Ukrainy znalazł się pojedynczy Kindżał, wystrzelony przez MiG-a-31, jeden Iskander z naziemnej wyrzutni oraz 24 drony Szahid; spośród tych ostatnich wszystkie zestrzelono). Wracając do Tu-95 i ich ciosu – góra urodziła mysz. Nie sądzę, by rosjanom brakowało pocisków – od wielu miesięcy udaje im się utrzymać tempo produkcji teoretycznie pozwalające na przeprowadzenie dwóch poważnych uderzeń w skali miesiąca (mowa o około setce rakiet). Problemem ma być ich niska jakość, wynikająca z braku dostępu do zachodnich komponentów, skutkująca dużym odsetkiem niedolotów. No i wciąż rosyjska flotylla strategiczna nie uporała się ze skutkami „wyżyłowania” samolotów – stareńkie (choć po drodze zmodernizowane) Tupolewy, z uwagi na zmęczenie materiału, nie są w stanie zabierać pełnych ładunków. Wiem, że kilka maszyn poddano w ostatnich miesiącach nieco gruntowniejszym remontom, warto jednak mieć świadomość ograniczonych możliwości rosjan oraz tego, że z dużym prawdopodobieństwem nie dojdzie w tym zakresie do istotnej poprawy.

Innymi słowy, jak to na tej wojnie nie raz już bywało – siłą jednych jest słabość drugich; i na odwrót.

Kończąc wątek trzeba zauważyć, że zachodnie dostawy uzbrojenia przeciwlotniczego realizowane są z dramatycznym opóźnieniem. Ukraińska energetyka – porażona przez moskali w czasach amunicyjnego niedostatku – jest dziś w opłakanym stanie. Kilka dni temu kolega z Odesy przysłał mi zdjęcie jednej z głównych ulic miasta – niemal przed każdym budynkiem stał pracujący generator. Szczęściem w nieszczęściu mamy lato i niedostatki zasilania nie są tak dokuczliwe. Ale będą dokuczliwe jesienią i zimą, co może wpłynąć na obniżenie nastrojów społecznych. Naiwnością byłoby założyć, że system energetyczny uda się do tego czasu dostatecznie połatać. Uda-nie uda, próbować trzeba – i jest to najpoważniejsze „cywilne” wyzwanie dla ukraińskich władz i ich zagranicznych sojuszników.

—–

Pozostając przy nastrojach – córka znajomej z Charkowa formalnie weszła w dorosłość. Dla rodziny była to okazja do uczczenia „na mieście”, udokumentowana serią zdjęć. Na jednym uwieczniono młodą kobietę z nowym dowodem tożsamości w ręku, na innym rodziców z pełnoletnią pociechą i dwoma pozostałymi dziećmi. Luz, radość, swoboda, letnio-restauracyjny anturaż – a wszystko w metropolii oddalonej o 20 km od linii frontu, trzydzieści od rosyjskiej granicy. Edwin Bendyk, dziennikarz i badacz społeczny mocny osadzony w tematyce ukraińskiej, pisał niedawno z nutą uzasadnionej złośliwości: „Sami charkowianie najwyraźniej nie czytają tzw. eksperckich komentarzy (o możliwym zajęciu miasta przez okupantów – dop. MO), a Rosjanie też chyba nie robią na nich wielkiego wrażenia. Najnowsze badanie jakości życia w ukraińskich największych miastach pokazują, że 68% mieszkańców Charkowa z nadzieją patrzy w przyszłość, a 62% jest przekonanych, że sprawy idą w dobrym kierunku”. Facebookowy wpis Bendyka ilustruje wyciąg z badań (zrealizowanych przez grupę Rating), z której wynika, że równie wysokie wskazania zarejestrowano w innych miastach. „Trudno takich ludzi pokonać”, konkluduje dziennikarz, z czym mnie trudno się nie zgodzić.

Znów dla porządku dodajmy – badania przeprowadzono zanim zniesiono embargo na używanie zachodniej broni wobec rosjan na terytorium rosji. Czyli przed zniszczeniem systemów S-400 rozstawionych pod Biełgorodem, co w następnym kroku pozwoliło Ukraińcom porazić wyrzutnie rakiet Iskander, którymi moskale ostrzeliwali Charków (do czego wykorzystywali też S-300, używane w trybie ziemia-ziemia). Dziś ostrzeliwują znacznie słabiej, bo nie bardzo mają czym.

—–

Skoro o S-400 mowa – „najlepsze na świecie” radary i wyrzutnie wciąż okazują się gorsze od wykorzystywanej przeciw nim zachodniej broni (i to takiej z 20-letnim „stażem”). Gromienie obrony przeciwlotniczej Krymu przy użyciu amerykańskich ATACMS-ów trwa w najlepsze, dziś znów porażono stanowiska antyrakiet. „To zaczyna wyglądać jak polowanie na młode foki”, zauważa znajomy analityk, a mnie sytuacja przywodzi do wniosku, że okupowany półwysep niebawem zostanie bez parasola. Na razie moskale łatają straty, ściągając starsze zestawy S-300, ale skoro nowsze nie dają rady, los „trzysetek” wydaje się przesądzony. Według dostępnych danych, rosjanie stracili na Krymie (bezpowrotnie lub czasowo) ekwiwalent dwóch dywizjonów S-400 (a jeden zmuszeni byli przebazować). Dla lepszego zobrazowania dotkliwości wskażmy, że dywizjon to 12 wyrzutni, a w kontraktach zagranicznych (dla Indii i Turcji), Moskwa liczyła sobie za taki zestaw 650-700 mln dol.

—–

Kontynuując wątek „bicia po kieszeni” – właśnie ukazał się raport roczny Gazpromu, z którego wynika, że finansowe ramię rosyjskiej machiny wojennej zanotowało w 2023 roku 7 mld dol. straty netto. To pierwsza roczna strata od 1999 roku i największa od momentu powołania spółki w 1989 roku. Dziś klejnot w koronie rosyjskiej gospodarki wart jest tyle, co jedna trzecia sieci kawiarnianej Starbucks. Za kondycję Gazpromu odpowiadają rzecz jasna sankcje, w efekcie których rosyjskie udziały w europejskim rynku gazowym skurczyły się z 40 do mniej niż 10% (a do 2027 roku spadną do zera). W liczbach rzeczywistych sprawy mają się tak: w 2023 roku wydobycie gazu ziemnego wyniosło 359 mld metrów sześciennych. W 2022 (pierwszym roku pełnoskalowej wojny) 412,04 mld, a w 2021 515 mld metrów sześciennych. Choć propaganda twierdzi inaczej, Gazprom nie zdołał zdywersyfikować swojej sprzedaży poza Europą. Chiny mogą przyjąć połowę tego, co wcześniej brał Zachód (80 mld m sześc.) – by zapewnić większy pobór, trzeba dodatkowej infrastruktury i… woli politycznej Pekinu, który na razie nie jest zainteresowany budową kolejnego gazociągu.

—–

A nie idzie putinowi nie tylko w gospodarce, ale i na froncie. Operacja charkowska właśnie dogorywa – w Wołczańsku ukraińscy komandosi czyszczą dom po domu z pozostałości niedoszłego rosyjskiego garnizonu. Na Zaporożu front stoi, na doniecczyźnie agresorzy wciąż usiłują atakować, ale zyski mają z tego marne (walki toczą się o pojedyncze wsie, które trudno nawet znaleźć na mapie), a straty ogromne. Zwycięstwo pod Awdijiwką, której zajęcie miało być niczym otwarcie bramy do wolnego Donbasu, nie przyniosło moskalom istotnych operacyjnych korzyści. Znów powtórzył się schemat znany z tej wojny – że rosjanie zajmują jakieś miasto, co teoretycznie, dzięki wywalczeniu dogodniejszych pozycji, może być początkiem poważniejszej operacji ofensywnej. I ta nie następuje, bo raszyści „tracą parę”. Tak samo było w zeszłym roku pod Bachmutem – zerknijcie na ogólnodostępne mapy z przebiegiem linii frontu, by samemu się przekonać, co jeszcze po tamtym „wielkim zwycięstwie” (czy po kolejnym „triumfie” pod Awdijiwką) udało się rosjanom osiągnąć.

A propos Bachmutu – dziennikarze Mediazony i rosyjskiej sekcji BBC dotarli do wewnętrznych dokumentów Grupy Wagnera. Wynika z nich, że GW straciła pod Bachmutem ponad 20 tys. zabitych (w większości byli to dawni skazańcy). Zmagania o miasteczko nazywa się w tej dokumentacji w znamienny sposób – „Operacją Maszynka do mięsa”.

A mielenie trwa. Z uwagi na wyhamowującą dynamikę starć, rosyjskie straty spadły w ostatnich dniach o 40-50%, lecz i tak utrzymują się na koszmarnym poziomie tysiąca zabitych i rannych na dobę.

Nie zapominajmy jednak, że kule latają też w drugą stronę. Wczoraj „Kiev Independent” opublikował materiał poświęcony pracy Szpitala Mechnikowa w Dniprze, jednej z najbardziej uznanych placówek medycznych w Ukrainie. Jej dyrektor Siergiej Ryżenko przyznał, że od wybuchu pełnoskalowej wojny pomoc w szpitalu znalazło 29 tys. rannych ukraińskich żołnierzy. Że dziennie do Mechnikowa przywożonych jest około 50 poszkodowanych. Co ósmy jest nieprzytomny, ale 95% pacjentów przeżywa. Podobnych szpitali jest w Ukrainie kilka, część personelu trafia do mniejszych placówek, najlżej poszkodowani otrzymują pomoc w przyfrontowych punktach medycznych. No i na tyły trafiają ci, których udało się wcześniej ustabilizować… Daje nam to pewne wyobrażenie o ukraińskich stratach.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen strony „Kiev Independent”, ze wspomnianym artykułem. Korzystając z okazji, „KI” to solidne źródło, polecam Waszej uwadze.

Jeśli…

Zimą 2015 roku w rejonie Debalcewa trwały ciężkie walki. Oddziały ukraińskie trzymały miasto przez kilka tygodni – wycofały się na początku lutego, gdy skończyła im się amunicja, a jedyna trasa zaopatrzenia i ewakuacji stała się „drogą śmierci”. Cokolwiek wjeżdżało na szosę wiodącą do Artiomowska – jak wówczas nazywano Bachmut – z miejsca stawało się celem dla wrogiej artylerii.

Wiedziałem o tym aż za dobrze, z obawą więc oglądałem rozklekotany ambulans przeznaczony do wywózki najciężej rannych. Po prawdzie bałbym się jechać nim w czasie pokoju, a co dopiero pędzić ostrzeliwaną drogą. Dobrych 30 km do najbliższego szpitala w Selidowie. Wcześniej relacjonowałem wojny w Iraku i Afganistanie, pracując głównie jako dziennikarz akredytowany przy polskim i amerykańskim wojsku. Gdybym został ranny, trafiłbym do śmigłowca ewakuacji medycznej i niezwłocznie wylądował na stole operacyjnym. System Medevac zaprojektowano tak – poprzez odpowiednie rozlokowanie śmigłowców i placówek medycznych – by niezależnie od miejsca zdarzenia, najdalej w ciągu godziny pacjent uzyskał pomoc ratującą życie.

Istotnym elementem Medevacu była pierwsza pomoc udzielana tuż po zranieniu przez wyszkolonych ratowników. W 2015 roku w armii ukraińskiej – opartej o radzieckie wzorce – lekarzy na pierwszej linii nie było, a sanitariusze, niezależnie od tego, jak oddani i kompetentni, zmagali się z dramatycznym niedoborem podstawowych środków medycznych. Zaś na tyłach, we wspomnianym Selidowie, do obsługi frontowych oddziałów wyznaczono szpital, który nie miał dostępu do bieżącej wody. Podstawowe techniczne instrumentarium pamiętało czasy późnego ZSRR, a stół operacyjny był z połowy lat 50. „Nie mamy sprzętu do intubacji”, skarżył się jeden z lekarzy. Kilka lat wcześniej poznałem go w Afganistanie, gdzie jak wielu ukraińskich medyków, pracował na rzecz polskiej armii. „Tu, w Donbasie, jest inny świat…”, mówił zrezygnowany. Wiedziałem zatem, że nawet gdybym nie wykrwawił się po drodze, zapewne dokończyłbym żywota w tej umieralni. Dawała ona szanse lżej rannym i poszkodowanym – zarówno cywilom, jak i żołnierzom. O dawaniu nadziei w cięższych przypadkach nie było mowy.

—–

Podczas ostatniej wojny światowej współczynnik zabitych do rannych wynosił 1:2,4 w okresie wojny wietnamskiej 1:3. W Iraku i Afganistanie na jednego poległego przypadało siedmiu rannych. Jest więc ta relacja dowodem na zwiększającą się skuteczność środków ochrony osobistej, ale i rosnącej jakości opieki medycznej, zwłaszcza w zestawieniu z informacją o 80-procentowej przeżywalności rannych (którym udzielono pomocy). W oparciu o takie dane łatwo wyciągnąć wniosek o postępującej humanitaryzacji konfliktów zbrojnych.

Niestety, wojna w Ukrainie rewiduje zasadność tej opinii. Z dostępnych danych – przede wszystkim szacunków amerykańskich i brytyjskich służb wywiadowczych – wynika, że relacja zabici-ranni kształtuje się na poziomie 1:2, co dotyczy obu stron, z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze, w początkowych miesiącach konfliktu Ukraińcy mieli znacznie mniej poległych niż rannych – wspomniany poziom wynosił wówczas 1:4. Po drugie, w liczbach bezwzględnych rosjanie od początku inwazji mają wyższe straty, zarówno jeśli idzie o zabitych, jak i rannych.

I Ukraińcy, i rosjanie nie chwalą się współczynnikiem przeżywalności ewakuowanych rannych – z fragmentarycznych informacji można wywnioskować, że jest on wysoki. To pokłosie dwuletnich zmagań – zdobytych doświadczeń i nabytej rutyny, nie bez znaczenia jest też statyczny charakter działań, a więc bliskość i stała odległość zaplecza. Po obu stronach frontu pracują wyspecjalizowane ekipy ratowników, usprawniono system ewakuacji medycznej oraz rozwinięto sieć szpitali polowych. W efekcie jeśli ranny znajdzie się już poza strefą rażenia, jego szanse dramatycznie rosną.

Jeśli…

Skądś bowiem bierze się ów wskaźnik 1:2. Skąd? Zacząłem tekst od amerykańskiego Medevacu opartego o śmigłowce – to standard nadal nieobecny na Wschodzie. Poziom nasycenia wojsk przenośnymi zestawami przeciwlotniczymi jest za wysoki, by maszyny ewakuacji medycznej operowały w pobliżu linii frontu.

Nieobecność śmigłowców ma jednak wtórne znaczenie – 1:2 wynika nade wszystko ze sposobu, w jaki ta wojna jest prowadzona. Dronów jest tak dużo, że polują na pojedynczych żołnierzy. Tymczasem eksplozja nawet małego ładunku w bezpośredniej bliskości człowieka zwykle oznacza śmierć. A jeśli nie… – cóż, „dronowanie” wielokrotnie przybiera postać dobijania rannych. Robią to obie strony, obie niespecjalnie się z tym kryją – ilość dostępnych filmów ilustrujących takie akty jest tak duża, że nie może być mowy o przypadkowych wyciekach. Pomijając kwestie etyczne, i prawne, dobijanie jest działaniem nieracjonalnym. Wbrew ekonomii wojny, wszak w odróżnieniu od zabitego ranny – a później inwalida – stanowi większe i istotnie dłuższe (czasem idące w dziesięciolecia) obciążenie dla budżetu wrogiego państwa.

Od dronów giną żołnierze po obu stronach linii frontu, rosjanie – wciąż będący stroną atakującą – licznie umierają także w czołgach i wozach bojowych. Używanych na wzór sowiecki, do masowych szturmów. Czołgi z rodziny T to trumny na gąsienicach – trafieniu zwykle towarzyszy eksplozja amunicji, której załoga zwyczajnie nie ma prawa przeżyć.

Bezwzględnymi egzekutorami pracującymi na rzecz drugiej strony okazują się FAB-y.

– Półtonówka trafiła w budynek, gdzie było sześciu naszych chłopców – opowiadał mi kilka dni temu ukraiński ratownik medyczny pracujący na awdijewskim odcinku frontu. – Nie było komu pomagać…

Narzędzia używane w tej wojnie są po prostu śmiertelnie skuteczne.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szpital w Selidowie/fot. własne

Hekatomba?

I Moskwa, i Kijów konsekwentnie nie informują o stratach, jakie poniosły ich armie podczas działań wojennych. Niewiedza w tym zakresie – jeśli dotyka własnych społeczeństw – może mieć negatywne skutki. Kilka dni temu zwrócił na to uwagę były prokurator generalny Ukrainy Jurij Łucenko. Sam do niedawna walczył na froncie, więc także z perspektywy weterana przygląda się debatom na temat konieczności powołania pod broń kolejnych 500 tys. osób. Jego zdaniem, tylu właśnie żołnierzy ukraińskich zostało do tej pory zabitych lub rannych. „Dane dotyczące ofiar powinny zostać podane do publicznej wiadomości, aby uzmysłowić ukraińskiemu społeczeństwu powagę sytuacji. Pomogłoby to zrozumieć, dlaczego armia potrzebuje dużej liczby nowych rekrutów”, twierdzi Łucenko.

Poznałem go w styczniu 2023 roku w Bachmucie. Wagnerowcy byli wtedy kilka kilometrów od miasta, ich artyleria biła na potęgę, a Łucenko przewidywał, że Bachmut stanie się wkrótce areną bardzo ciężkich walk.

– Zginie wielu naszych – mówił. – Jak w Siewierodoniecku, gdzie mieliśmy 10 tys. poległych.

Zaskoczyła mnie ta liczba. Oficjalnych danych nie było, ale w tych „pół-oficjalnych” – podawanych off-the-record i/lub z zachowaniem anonimowości źródeł – ukraińscy urzędnicy i wojskowi przyznawali się do strat o dwie trzecie niższych.

Nie miałem wtedy, nie mam i dziś wiedzy, która pozwoliłaby mi z całą stanowczością zakwestionować dane podawane przez Łucenkę. Chciałbym tylko zauważyć, że owe pół miliona, to najwyższy szacunek, jaki pojawił się dotąd po ukraińskiej stronie. I nie odbiega on dramatycznie od tego, co na temat ubytków osobowych armii ukraińskiej twierdzą rosjanie. Wedle oficjalnych raportów Moskwy, Ukraina straciła 600 tys. rannych i zabitych żołnierzy.

—–

Oficjalne raporty Kijowa mówią z kolei o 370 tysiącach „wyeliminowanych” rosjan (w dalszej części tekstu zajmę się znaczeniem tego słowa). Gdyby dać wiarę doniesieniom obu stron, mielibyśmy już milion wojskowych ofiar konfliktu. Dla porządku dodam, że gdy zaczynała się inwazja, rosjanie rzucili do walki 170-190 tys. żołnierzy, Ukraina miała wtedy pod bronią ćwierć miliona osób.

W publicystyce i analizach poświęconych tej wojnie, poza Ukrainą i rosją raczej nie wykorzystuje się danych obu stron. Zwykle sięga się po szacunki amerykańskich służb specjalnych, co jakiś czas ujawniane mediom. Amerykanie istotnie mają sporo źródeł i mechanizmów weryfikacji danych, włącznie z wysoko postawioną agenturą w rosyjskiej i ukraińskiej armii i administracji. Dysponują najpotężniejszym wywiadem elektronicznym na świecie, pozwalającym przeglądać i podsłuchiwać kanały komunikacyjne i bazy danych najmniejszych jednostek wojskowych oraz wszystkich instytucji (w tym organizacji i firm) zaangażowanych w wojenne wysiłki. Także w ewakuację rannych czy wywózkę zabitych i ich późniejsze pochówki. Te narzędzia przydają Amerykanom dużej wiarygodności, choć należy pamiętać, po czyjej stronie opowiada się Waszyngton.

W połowie listopada ub.r. USA oszacowały straty Ukrainy w wojnie z rosją na co najmniej 70 tys. zabitych i 120 tys. rannych żołnierzy. W tym samym czasie zakładano ubytki rosji na 120 tys. poległych i 180 tys. rannych. Grudzień 2023 roku był czasem bardzo intensywnych walk, należy zatem założyć, że i w tym zestawieniu każdej ze stron „przybyło” co najmniej kilkanaście tysięcy ofiar.

—–

Kwestia strat jest jednym z istotniejszych elementów wojny informacyjnej/propagandowej. Jej odpowiednia prezentacja służy podtrzymaniu wyobrażenia o skuteczności, bohaterstwie i determinacji armii, wpisując się w proces budowania morale. Zwykle ma to postać umniejszania własnych ubytków i „podkręcania” danych dotyczących przeciwnika.

Ale w historii wojen mieliśmy też do czynienia z sytuacją, w której to straty własne zostały zawyżone. Tak postąpili Sowieci po II wojnie światowej – po pierwsze, by jeszcze bardziej podkreślić skalę poświecenia „narodów radzieckich w wojnie z faszyzmem”, po drugie, by „statystyki się zgadzały”. Rzeczywiste straty ZSRR, poniesione na skutek konfliktu z Niemcami, nie pokrywały się z rozmiarami powojennego ubytku ludności. Wedle różnych relacji, sowieckim statystykom brakowało od kilku do kilkunastu milionów ludzi. Co się z nimi stało, skoro nie zabili ich Niemcy (nie zginęli/nie urodzili się w efekcie brutalnej hitlerowskiej okupacji)? Odpowiedzią była barbarzyńska polityka Józefa Stalina z lat 30. XX w. – wielki głód, masowe prześladowania, czystka w armii. Sytuacje, o których wszyscy wiedzieli, ale nikt nie mógł mówić. A już w żadnym razie oficjalnie raportować. I tak „przyklepano” nazistom co najmniej kilka milionów dodatkowych ofiar, z których jedną trzecią stanowili żołnierze.

O czy wspominam, bo choć fałszowanie wojennej sprawozdawczości to praktyka ponadnarodowa, na Wschodzie mają w tym zakresie wybitne osiągnięcia. W konfliktach z ostatnich dekad – w Afganistanie, Czeczenii, Gruzji, Donbasie, Syrii – i przy okazji zaangażowania wagnerowców w Libii, rosjanie nagminnie zaniżali swoje straty. Dla przykładu, Moskwa przyznała się do około 10 tys. poległych w Afganistanie żołnierzy, gdy realnie straciła ich trzy razy tyle. Po kompromitującej porażce w syryjskim Dajr az-Zaur – gdzie w lutym 2018 roku żołdacy z Grupy Wagnera zostali „zmieleni” przez amerykańskie lotnictwo – Kreml wspomniał o czterech poległych. W oparciu o dane z rozpoznania lotniczego, siły USA uznały, że zginęło co najmniej 200 najemników.

—–

W praktykę fałszowania wpisuje się też brak oficjalnej wykładni, kim dla Ukraińców są „wyeliminowani”.

O czym więcej w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – link znajdziecie tu.

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak, Andrzejowi Kardasiowi i Irinie Wolańskiej. A także: Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu i Jakubowi Dziegińskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Mirosławowi Gajowemu, Łukaszowi Podsiadle, Tomaszowi Jakubowskiemu, Michałowi Baszyńskiemu, Tomaszowi Szewcowi i Joannie Marciniak.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Jurij Łucenko w Bachmucie, styczeń 2023 roku/fot. własne