Opcje

Nie sądziłem, że tak szybko przyjdzie mi uzupełniać ostatni wpis, poświęcony Hezbollahowi. No ale rzeczywistość pędzi – Iran właśnie zaatakował Izrael, w odpowiedzi na hekatombę, jaką Żydzi zafundowali finansowanym przez Teheran terrorystom.

Przypomnijmy, najpierw Hezbollah został wykastrowany – w przenośni i dosłownie, przy użyciu pejdżerów, będących de facto bombami-pułapkami. Eksplodowały one jednocześnie, zabijając i raniąc setki terrorystów. Nic dwa razy się nie zdarza, ale nie w tym przypadku. Dzień później łachudrom z Hezbollahu wybuchły w rękach odpowiednio spreparowane krótkofalówki.

I pejdżery i łoki-toki trafiły do Libanu na skutek intrygi izraelskich służb specjalnych. Na gruncie prawa międzynarodowego nielegalnej (wszak narażającej zdrowie i życie przypadkowych cywilów), tym niemniej niezwykle skutecznej. W jej efekcie średni szczebel dowodzenia Hezbollahu przestał istnieć.

Zaraz potem nastąpiła dekapitacja łba hydry – w serii ataków powietrznych zabito kilkunastu najwyższych rangą dowódców Hezbollahu, z jego przywódcą na czele.

A dziś rano armia izraelska weszła do przygranicznych rejonów Libanu, będących matecznikiem terrorystów.

Iran – twórca i sponsor „partii boga’ – nie mógł nie odpowiedzieć. To kwestia honoru i specyficznie pojmowanej wiarygodności, postaw typowych dla Bliskiego Wschodu i szerzej, bandyckich reżimów, które „nie mogą” puścić zniewagi w niepamięć.

Poleciały więc na Izrael rakiety, dużo rakiet. Część przedarła się przez parasol izraelskiej obrony przeciwlotniczej. Nie wiem ile, nie wiem jak duży był wymiar saturacji (przeciążenia) żydowskiej OPL. Boję się stawiać w tym temacie jakieś wiążące konkluzje w oparciu o kilkanaście filmików. Na których widać, że coś spadło, coś wybuchło – i w zasadzie tyle można stwierdzić bez wchodzenia w obszar spekulacji. Bez żadnych wątpliwości mogę za to napisać, że wbrew niektórym doniesieniom Żelazna Kopuła nie zawiodła. Nie zawiodła, bo nie miała nic do roboty – stworzono ją do niwelowania innych zagrożeń, prostych rakiet krótkiego zasięgu. A tych Irańczycy z oczywistych powodów nie użyli. Z posłanymi przez nich pociskami (mówi się, że także hipersonicznymi) mierzył się system Arrow. Niebawem będziemy mieli więcej informacji na ile skutecznie.

Tak czy inaczej, wielkiego dramatu nie było i nie będzie, patrząc z perspektywy Izraela. I być nie może, czego świadomość mają także w Teheranie i co pozostaje, a przynajmniej powinno, czynnikiem hamującym eskalację konfliktu na Bliskim Wschodzie. A konkretnie?

A konkretnie idzie o to, że jeśli Izrael poniósłby straty zagrażające jego egzystencji/trwałości struktury państwowej (na przykład wyeliminowano by istotną część jego lotnictwa), na stole mielibyśmy opcje atomowe. Dosłownie i w przenośni. Po pierwsze, byłby to scenariusz uzasadniający użycie broni jądrowej. Izrael ma jej tyle, że starczyłoby na „wymiecenie cywilizacji” z obszaru całego Iranu. Po drugie, ryzyko zniszczenia Izraela uaktywniłoby Stany Zjednoczone, żywotnie zainteresowane trwaniem żydowskiego państwa. Tymczasem USA posiadają dość konwencjonalnego potencjału, by przenieść Iran do epoki kamienia łupanego, gdyby uznano, że zaszła taka potrzeba.

Wszystkie podmioty bliskowschodniej rozgrywki mają tego świadomość.

—–

Na dziś to tyle – dobrej nocy!

Dziękuję za lekturę i za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Atak na Izrael, screen jednego z filmików zamieszczonych w mediach społecznościowych; autorstwo nieznane

Samoograniczanie

Wielu z nas przeciera oczy ze zdumienia – oto Stany Zjednoczone krytykują Ukrainę za ataki na rosyjskie rafinerie. Na miano ponurego żartu zakrawa fakt, że dzieje się to w momencie, kiedy rosjanie nasilili uderzenia rakietowe w ukraiński sektor energetyczny. Tamci mogą, ci nie? Jedna z przedstawicielek Pentagonu orzekła, że owszem, Ukrainie nie wypada, bo musi trzymać się reguł obowiązujących demokratyczne państwo.

Faktem jest, że i rafinerie, i elektrownie, w myśl przepisów prawa uzasadnionymi celami wojskowymi nie są. Tyle że wcale nie idzie tu o pryncypia.

– Te ataki mogą przynieść odwrotny skutek, jeśli chodzi o globalną sytuację energetyczną – mówi bez ogródek sekretarz obrony USA Lloyd Austin. – Lepiej, żeby Ukraina realizowała cele taktyczne i operacyjne, które mogą bezpośrednio wpłynąć na obecną walkę.

Czym jest „globalna sytuacja energetyczna”? W tym przypadku oznacza rosnące ceny paliw. Wytknął to zresztą Austinowi republikański senator Tom Cotton, który zarzucił administracji utrudnianie skutecznych działań Ukrainy z powodów politycznych.

– Wydaje mi się, że administracja Bidena nie chce, aby ceny benzyny wzrosły w roku wyborczym – stwierdził. Cytująca Cottona agencja Bloomberg przypomina, że prezydent Joe Biden rzeczywiście poświęcił mnóstwo energii na zwalczanie inflacji, zwłaszcza na zbijanie cen benzyny dla amerykańskich konsumentów.

Oczywiście, to nie drenowanie portfela Amerykanów jest celem Ukraińców – chodzi im o ograniczenie dostaw paliwa dla rosyjskiej armii oraz zmniejszenie przychodów z eksportu kopalin i pochodnych, które Moskwa wykorzystuje do finansowania wojny w Ukrainie. Strategia ta działa – po czasowej utracie możliwości produkcyjnych na poziomie kilkunastu procent, rosja zawiesiła sprzedaż paliw za granicę na pół roku, a ostatnio poprosiła Kazachstan o stworzenie na jej rzecz rezerwy paliwowej (w wysokości 100 tys. ton).

Innymi słowy, agresor stanął przed koniecznością wwózki drewna do lasu.

Tylko te cholerne reperkusje dla pozostałej części świata…

Pisałem już o tym, że przywodzą mnie one do smutnej refleksji. Takiej mianowicie, że rosja jest niczym rak, który zajął takie obszary, że usunięcie trefnych komórek wiąże się z ogromnym ryzykiem śmierci dla całego organizmu. Radykalne terapie istnieją, ale lekarze, niestety, wolą nie ryzykować.

—–

Jak doszło do rozprzestrzenienia się tej „choroby”? (Pro)rosyjscy propagandyści będą nas przekonywać, że to naturalny i oczywisty skutek wielkości i potencjału rosji. A figa z makiem.

Zostawmy na chwilę paliwa, rosję i teraźniejszość. Związek Radziecki – kraju z największym na świecie areałem ziemi uprawnej – nie potrafił wyżywić wszystkich obywateli. W najbardziej upiornym okresie lat 30. XX wieku miliony z nich skazując na śmierć głodową. Lecz i później trudno mówić o sukcesach – mit samowystarczalności sowietów upadł ostatecznie po 1962 roku. Od tej pory, aż do końca ZSRR, Moskwa skazana była na import produktów rolnych, głównie z krajów kapitalistycznych. Każdego roku przeznaczając na ten cel od kilku do kilkunastu miliardów dolarów, co mocno nadwyrężało skromne rezerwy walutowe. Jegor Gajdar, ekonomista i premier federacji rosyjskiej na początku lat 90., niewydolność rolnictwa uznał za jedną z głównych przyczyn rozpadu socjalistycznego państwa. Zmarły w 2009 roku polityk tezę tę zawarł w książce pod tytułem: Zgon imperium.

Zmiany wewnętrzne, związane z odejściem od komunizmu na rzecz porządku kapitalistycznego (w wydaniu rosyjskim wyjątkowo zwyrodniałego, ale to rzecz na inną opowieść), pozwoliły rosji, spadkobierczyni ZSRR, na znaczące zwiększenie efektywności rolnictwa. Dziś federacja nie tylko jest samowystarczalna, ale stała się również wiodącym producentem i eksporterem. Doszło do tego nie tylko na skutek odejścia od gospodarki centralnie planowej, ale również z powodu gigantycznego transferu zachodniej technologii wykorzystywanej przy produkcji żywności. Ogromne rosyjskie latyfundia istnieją nie tylko dzięki zasobom naturalnym i na poły kryminalnej prywatyzacji. Ufundowała je również zachodnia chciwość, która – za sprawą maszyn i know how – pozwoliła przekształcić niedorozwinięte kołchozy w przemysłowe maszynki do produkcji zbóż, mięsa i innych wyrobów.

Podobnie rzecz się miała z przemysłem wydobywczym, choć tutaj działania na rzecz poratowania nieefektywnego systemu nakazowo-rozdzielczego podjęto już w latach 70. To wtedy Moskwa poprosiła Zachód o import kapitału (rozumianego jako kredyty, pożyczki i inwestycje bezpośrednie) oraz technologii, w zamian oferując dostęp do tanich surowców, szczególnie ropy naftowej i gazu. Te inwestycje pozwoliły na znaczne zwiększenie wydobycia, spłatę zobowiązań i stopniową ekspansję. Czyniły co prawa z ZSRR kraj surowcowy i zaplecze dla krajów wysoko rozwiniętych – co mocno kłóciło się z wizerunkiem mocarstwa – no ale przy sprawnej propagandzie można było ten stan rzeczy na użytek opinii publicznych zakłamać. Co też Moskwa skutecznie robiła – zarówno w realiach surowcowej prosperity późnego ZSRR, jak i w czasach putinowskiego naftowego boomu.

Po stronie zachodniej największym beneficjentem tak ułożonych stosunków były Niemcy. Ale kłamstwem byłoby stwierdzenie, że tylko one korzystały z tanich rosyjskich kopalin. W czasach bezpośrednio poprzedzających pełnoskalową napaść rosji na Ukrainę, Polska jak oszalała importowała rosyjski węgiel (a to oczywiście jeden z wielu podmiotów/przypadków).

Gwoli uczciwości należy dodać, że dopuszczenie ZSRR/rosji do światowej wymiany handlowej (technologii i bogatych rynków zbytu), miało także wymiar celowych działań politycznych. W największym skrócie – we wprzęgnięciu rosji w mechanizm globalnej gospodarki widziano sposób na jej ucywilizowanie. U podłoża „resetów” z lat 70., 90. i z poprzedniej dekady, leżało przekonanie zachodnich elit politycznych, że rosja „zakorzeniona” nie będzie miała powodu, ale i możliwości prowadzenia agresywnej polityki – wszak więzi gospodarcze mają charakter obustronny; w razie ich zerwania tracą obie strony.

Jak się okazało, było to założenie naiwne, czego nie będę krytykował, bo łatwo być „mądrym po szkodzie”.

—–

Ale samoograniczanie Zachodu – zwłaszcza USA – w działaniach wymierzonych w rosję, ma także inne powody. Nie będę się tu rozpisywał na temat różnicy potencjałów wojskowych, bo to kwestia wielokrotnie przeze mnie podnoszona. Dość stwierdzić, że mimo tej asymetrii zdecydowanie na niekorzyść rosji, Zachód trochę się Moskwy boi. Nie tyle jej potencjału wojskowego w konfrontacji z własnym, co skutków kryzysu, który ogarnąłby federację po spektakularnej porażce w Ukrainie. Teoretycznie nadal istnieje możliwość doprowadzenia do sytuacji, w której ukraińskie siły zbrojne niszczą armię inwazyjną. Ale co zrobi upokorzony Kreml? Jak zachowają się nadymani imperialną propagandą, a więc w tym scenariuszu oszukani, zwykli rosjanie? Czy Pekin nie zechce wykorzystać osłabienia Moskwy? Takie wątpliwości można by mnożyć, ale do brzegu. Dziś jest dla mnie oczywiste, że Zachód nie chce klęski rosji, a jedynie jej osłabienia. Stąd „kroplówka” dla Ukrainy. „Dajmy Ukraińcom tyle, by się obronili, ale nie przesadźmy, bo dopiero upadła rosja napyta nam wszystkim biedy” – to sedno kalkulacji.

W myśleniu zachodnich elit ta kalkulacja była obecna już wcześniej, ale pucz prigożyna znacząco wzmocnił stojące za nią lęki. Oto bowiem cały świat zobaczył, że „wielkie imperium” zatrząsało się w posadach na skutek działań kilku tysięcy zbirów, prowadzonych przez zdeprawowanego kryminalistę. „Twardziel” putin zwiał wówczas z Moskwy, armia stanęła z boku, a zwykli rosjanie mieli, jak to się zwykło mówić w języku młodzieży, wywalone. Nie wiem, co sprawiło, że prigożyn odpuścił, ale wiem, że świat na moment zamarł. Wizja ogarniętego chaosem kraju, który dysponuje kilkoma tysiącami głowic nuklearnych, ryzyko że dostęp do „atomówek” może zdobyć ktoś o „krótszym loncie” niż putin, mogły i chyba zadziałały mrożąco. Na pewno na Stany Zjednoczone; źródeł obecnego kryzysu w relacjach USA-Ukraina upatrujemy w waszyngtońskim klinczu legislacyjnym, trwającym od końca zeszłego roku, jeśliby jednak przyjrzeć się uważniej, to skok sceptycyzmu Amerykanów (co przełożyło się na dynamikę pomocy wojskowej oraz polityczne deklaracje) widać właśnie po puczu prigożyna.

Czy to uzasadnione obawy? Zgadzam się co do ogólnej diagnozy kondycji państwa rosyjskiego – że to twór, za przeproszeniem, w wielu obszarach łajnem i snopowiązałką klecony – ale mam też świadomość istnienia twardego trzonu tej państwowości, zakorzenionego w części służb i instytucji. Raz już rosja była w sytuacji wybitnie kryzysowej – po rozpadzie sowietu – i jednak głowicie nie wpadły w niepowołane ręce. Analogicznie więc tej minimalnej sprawności można by oczekiwać i dziś. W tej perspektywie samoograniczenie Zachodu jawi się jako przesadzone; nie przesądzam czy tak właśnie jest.

W kontekście gospodarczym warto zwrócić uwagę, że Europa – po uprzednim obłożeniu rosji sankcjami – poradziła sobie ze skutkami drastycznego ograniczenia dostaw rosyjskiego gazu. Nie zmienia to faktu, że ceny energii wzrosły, a nie wszyscy mogą i chcą ponosić dodatkowe koszty. Nie chce ich ponosić wielu Amerykanów, co w roku wyborczym musiało spotkać się z zainteresowaniem władz. I ich reakcją „u początku ciągu przyczynowo-skutkowego”, co przybrało postać presji na Ukrainę. Presji – zdaje się – skutecznej, bo ukraińskie ataki na rafinerie ustały. Co więcej, branżowe media donoszą, że rosjanom udało się szybciej niż zakładano naprawić część uszkodzeń. A bez łatwego dostępu do zachodnich komponentów nie byłoby to możliwe. Czyżby więc dla zachowania kruchej równowagi na rynku paliwowym, rosjanie – mimo sankcji – zyskali dostęp do niezbędnych technologii?

Jeszcze bardziej „zbawienna” – patrząc z perspektywy rosji – jest jej pozycja wiodącego producenta rolnego. Bo o ile z kopalinami chodzi „tylko” o czasowe pogorszenie warunków życia najbogatszych, o tyle w tym przypadku na szali staje bezpieczeństwo żywnościowe biedniejszych uczestników światowej wymiany handlowej, przede wszystkim z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Jak zaszkodzić rosji – by przestała szkodzić sąsiadom (!) – nie szkodząc przy tym innym i sobie? Także w odpowiedzi i na to pytanie (zwłaszcza zadane sobie przez możnych i władnych tego świata) kryje się przyszłość Ukrainy…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen z monitoringu jeden z zaatakowanych rafinerii.

Saturacja

Z wielkiej chmury mały deszcz? Na to wychodzi. Iran wystrzelił łącznie 185 dronów Szahid, 36 pocisków manewrujących oraz 110 rakiet balistycznych średniego zasięgu. Poza siedmioma „balistykami” wszystkie środki napadu powietrznego zostały zestrzelone.

To owoc współpracy Izraela i jego sojuszników (także tych „cichych”, nieoczywistych). Większość celów strącono nad Irakiem, Syrią i Jordanią, w czym znaczący udział miały samoloty sił powietrznych USA, Wielkiej Brytanii, Jordanii, a prawdopodobnie również Arabii Saudyjskiej. Izraelską obronę przeciwlotniczą wsparły też amerykańskie okręty stacjonujące w regionie.

Miażdżąca skuteczność nie dziwi i kolejny raz dowodzi wyższości zachodniej technologii wojskowej nad rozwiązaniami z innych kręgów kulturowych, w dużej mierze o sowieckim rodowodzie (szahidy to hybryda rozwiązań zachodnich i irańskich, ale rakiety i pociski manewrujące to kopie i udoskonalenia konstrukcji północnokoreańskich, wywodzących się z ZSRR i rosji). Podkreśla zarazem konieczność budowania wielowarstwowej obrony powietrznej. Przynajmniej jedną z rakiet Izraelczycy zestrzelili w egzosferze, najbardziej zewnętrznej warstwie atmosfery. Kolejne zdejmowano niżej, wykorzystując (oprócz samolotów) systemu średniego i krótkiego zasięgu – z opisaną wcześniej skutecznością.

Która, mimo iż jest na poziomie bliskim 100 proc., jednak trochę niepokoi. Wspomniane siedem rakiet balistycznych – wedle źródeł izraelskich – nie poczyniły żadnych istotnych szkód. Poczyniły czy nie, ważne, że się przebiły przez najlepszą OPL na świecie. Dlaczego? „Balistyki” niosły głowice konwencjonalne, ale co by się stało, gdyby choć jedna z nich miała ładunek jądrowy? W najgorszym przypadku mielibyśmy do czynienia z anihilacją maleńkiego przecież Izraela.

Irańczycy broni jądrowej nie mają, ale od dekad starają się ją zdobyć/wyprodukować. To źródło kłopotów Teheranu i jeden z najważniejszych powodów jego politycznej i ekonomicznej izolacji. To też najpoważniejsze źródło niepokoju Izraela, którego zniszczenie Iran deklaruje od dawien dawna.

Żydzi mają własną broń jądrową i doskonałą armię – te atuty pozwalają im trzymać w garści całe wrogie Izraelowi arabsko-muzułmańskie otoczenie. Ale to w istocie krucha równowaga, od dziś jeszcze bardziej krucha, gdy Teheran udowodnił, że część narzędzi do zniszczenia państwa żydowskiego już ma. Jest nośnik, trzeba „tylko” głowicy.

Co skłania mnie do wniosku, że Izrael z jeszcze większą determinacją będzie próbował udaremnić Iranowi wejście w posiadanie broni jądrowej. Niewykluczone że irański ośrodek jądrowy w Natanz (bądź inne istotne instalacje, o których wie izraelski wywiad) stanie się celem odwetu. Jeśli nie teraz, to w nieodległej przyszłości, co niekoniecznie będzie miało postać twardego militarnego uderzenia. Ale i takie trzeba założyć, włącznie z najpoważniejszym, opartym o kalkulację, że przetrwa ten, kto pierwszy użyje „atomówki”. Z uwagi na rozmaite reperkusje (na wymienianie których nie ma czasu i miejsca) to mało prawdopodobne, ale warto ten scenariusz mieć z tyłu głowy.

Atak, jaki przeprowadzili dziś Irańczycy, wzorowany był na działaniach rosjan wymierzonych w Ukrainę. Niewykluczone, że maczali w nim palce rosyjscy doradcy. Tak jak w przypadku uderzeń na naszego sąsiada, taki i na Bliskim Wschodzie w ruch poszły najpierw najwolniejsze drony, a dopiero potem pociski manewrujące i rakiety balistyczne. Wystrzały i starty skoordynowano tak, by wszystkie środki napadu powietrznego mniej więcej w tym samym czasie znalazły się nad Izraelem. Był to więc klasyczny atak saturacyjny, który miał przeciążyć, a w efekcie złamać izraelską OPL. Przy okazji wykazać jej realne możliwości do odpierania zmasowanych uderzeń.

Wyszło jak wyszło, co wielu analityków komentuje na smutno, stwierdzeniem, że „gdyby Ukraina miała TAKĄ obronę przeciwlotniczą…”. Ano, gdyby miała, byłoby inaczej.

Patrząc z ukraińskiej perspektywy, trudno nie dostrzec doraźnego zysku – te ponad trzysta środków napadu powietrznego nie trafi do rosji i nie zostanie użyta przeciwko Ukrainie.

Tyle wygrać, choć przegrać może przyjść Ukraińcom znacznie więcej. Izrael wyszedł zwycięsko z dzisiejszej potyczki, ale czy powstrzyma się od bezpośredniego odwetu? Jeśli nie, eskalacja na Bliskim Wschodzie zaabsorbuje USA w jeszcze większym stopniu, jeszcze bardziej oddalając perspektywę powrotu Waszyngtonu do gry na korzyść Ukrainy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Nocne posiedzenie izraelskiego Gabinetu Wojennego/fot. Kancelaria Premiera Izraela

—–

W czym Beniamin Nataniahu jest podobny do putina? Podobnie jak kremlowski zbrodniarz, premier Izraela ma osobisty interes, by „uciekać do przodu” – iść w dalszą wojnę.

Zapraszam Was do odsłuchania wywiadu, jakiego udzieliłem kanałowi Warnews.pl, będącego uzupełnieniem tego wpisu.

Chaos

Wojna w Iraku miała potrwać kilka tygodni, a przerodziła się w długoletni konflikt, którego skutki dotknęły wiele innych krajów.

20 marca 2003 r. – a więc dokładnie 20 lat temu – rozpoczęła się wojna w Iraku, druga na przestrzeni kilkunastu lat. O 5.30 czasu lokalnego pierwsze amerykańskie bomby i pociski manewrowe spadły na Bagdad. Operacji „Iracka wolność” nie poprzedziły wielotygodniowe, zmasowane naloty i uderzenia rakietowe, jak podczas pierwszego konfliktu z 1991 r. Wojska lądowe z miejsca przystąpiły do akcji, z zamysłem szybkiego przejęcia roponośnych obszarów Iraku, ich zabezpieczenia, a następnie kontynuacji uderzeń w głąb kraju. Siły międzynarodowej koalicji liczyły niespełna 300 tys. żołnierzy – 248 tys. Amerykanów, 45 tys. Brytyjczyków, 2 tys. Australijczyków i mniej niż 200 Polaków. Saddam Husajn wystawił przeciw nim półmilionową armię składającą się z żołnierzy, elitarnych gwardzistów i kiepsko wyszkolonych, za to wysoce zmotywowanych (jak się wydawało…) fedainów.

Samorzutna dezorganizacja

Mało kto wierzył wówczas, że wyposażone w posowiecki sprzęt, właściwie pozbawione lotnictwa irackie wojsko będzie stawiało długi, zorganizowany opór. Choć dużo mniej liczni, koalicjanci dysponowali miażdżącą przewagą technologiczną, nie bez znaczenia były też kwestie kulturowe. Armie kręgu judeochrześcijańskiego już od dawna górują nad arabskimi – w dyscyplinie, organizacji, kulturze technicznej czy myśli strategicznej. W taki sposób mści się na Arabach prymat religii nad nauką i jej praktycznymi zastosowaniami. Tym niemniej – spodziewano się przed 20 marca – część Irakijczyków tanio skóry nie sprzeda. W ujawnionych po latach dokumentach Pentagonu, przyszłe amerykańskie straty szacowano na 10 tys. zabitych i rannych, a opanowanie Iraku miało zająć sześć do ośmiu tygodni. Rzeczywistość okazała się dużo mniej wymagająca.

Koalicjantów – wbrew przyjętym w Waszyngtonie założeniom – nie witały rozentuzjazmowane tłumy miejscowych. A w kilku miejscach irackie wojska twardo postawiły się najeźdźcom – Brytyjczykom w Basrze, Amerykanom w An-Nasariji, Al-Hilli i Karbali. W którymś momencie na przeszkodzie stanęła również pogoda – piaskowe burze wyhamowały rajd marines oraz zmusiły lotnictwo do ograniczenia działań. Mimo to już 7 kwietnia Amerykanie otoczyli Bagdad. Spodziewali się walk o każdą ulicę, byli więc kompletnie zaskoczeni, gdy wysłana do zajęcia lotniska grupa pancerna, uporawszy się z zadaniem, bez trudu wjechała do centrum miasta. Po ukazaniu się w mediach relacji z zajęcia pałacu Husajna, obrona stolicy uległa samorzutnej dezorganizacji. Dezercjom całych oddziałów towarzyszyły akty oddawania się do niewoli członków irackich władz. 9 kwietnia Bagdad znajdował się już formalnie pod kontrolą sił inwazyjnych. Stojący na ich czele gen. Tommy Franks poinformował o przejęciu władzy w całym kraju.

Saddam Husajn uciekł ze stolicy – złapano go w grudniu 2003 r. na głębokiej prowincji. Ucieczką salwowali się też jego dwaj psychopatyczni synowie – Udaj i Kusaj; zabito ich w lipcu tego samego roku podczas próby pojmania. Krwiożerczy reżim – odpowiedzialny za śmierć 200 tys. własnych obywateli (w co nie wlicza się ofiar niezwykle brutalnej wojny iracko-irańskiej), upadł niczym domek z kart w trzy tygodnie. Amerykanie zwlekali z ogłoszeniem zakończenia działań zbrojnych – uczynili to dopiero 1 maja. Z pompą, na lotniskowcu USS Abraham Lincoln, na pokład którego prezydent George W. Bush dotarł wojskowym samolotem rozpoznawczym. Okręt stał u wybrzeży USA, na wysokości San Diego, ale ceremonię poprowadzono tak, jakby polityk przyleciał na Bliski Wschód. Teatralność tego wydarzenia nie zmieniała faktu, że Bush miał powody do satysfakcji i fety. Zajęcie Iraku kosztowało sprzymierzonych 214 poległych i trzy razy tyle rannych – kilkunastokrotnie mniej, niż przewidywano. Dla porządku dodajmy, że na skutek bombardowań i walk zginęło ponad 7 tys. irackich cywilów. Liczba zabitych żołnierzy armii Husajna nie jest znana – szacuje się ją na około 10 tys.

Kraj na krawędzi

Szybko okazało się, że zająć kraj to jedno, a okupować go to drugie – znacznie poważniejsze wyzwanie. Pierwsze symptomy katastrofy dało się zauważyć w Bagdadzie tuż po zdobyciu miasta. Zniknięcie Husajna i pojawienie się amerykańskich żołnierzy skłoniły mieszkańców do wyjścia na ulicę. Rozpoczął się festiwal niszczenia pamiątek po dyktaturze, czego najbardziej symbolicznym przykładem było obalenie okazałego pomnika Saddama na głównym stołecznym placu (co uczyniono przy pomocy Amerykanów). Sprawy jednak wymknęły się spod kontroli – upust tłumionej latami frustracji i bieda pchnęły tłum do siedzib rządzącej partii Baas, urzędów i biur, posterunków policji, aresztów, więzień. Potem na celownik wzięto sklepy, prywatne domy, rozpoczął się rabunek zasobów bagdadzkiego muzeum. Amerykanie zaś stali z boku, nawet gdy zaczęły się samosądy – niekiedy motywowane potrzebą zemsty na reżimowych łajdakach, często będące tylko sąsiedzkimi porachunkami, dla niepoznaki ubranymi w szaty „słusznego gniewu”. „Tłuszcza się wyszumi i sytuacja wróci do normy”, zakładali wojskowi. Nie wróciła.

Fala grabieży dotknęła także istotne elementy infrastruktury (znamy to, w ograniczonym zakresie, z własnego podwórka – gdy PKP musiały wstrzymywać ruch z powodu kradzieży torów). Dodajmy do tego politykę okupantów, którzy rozwiązali dotychczasowe siły bezpieczeństwa (wojsko, policję, służby specjalne), a osobom należącym do partii Bass odmówili prawa do dalszej pracy w urzędach i instytucjach publicznych. Zignorowano fakt, że w kraju Saddama Husajna każdy, kto coś znaczył, musiał być członkiem partii. W efekcie, na wiele miesięcy doszło do paraliżu struktur organizujących ludziom życie. Mniejsza o urzędników – inżynierowie, którzy mogliby uruchomić uszkodzone i zdekompletowane elektrownie, puścić w ruch przepompownie i wodociągi, bali się przyjść do pracy. Więc nie przychodzili, a ludność nie miała dostępu do pitnej wody i prądu. Irak stanął na krawędzi epidemiologicznej i humanitarnej katastrofy.

A później było już tylko gorzej. Napięta sytuacja roznieciła etniczne i religijne konflikty. Zamieszkujący północ Kurdowie trzymali się z boku, ale szyici – dotąd będący obywatelami drugiej kategorii – na ostro wzięli się za łby z przedstawicielami uprzywilejowanej w czasach Husajna sunnickiej mniejszości. Coś, co w połowie 2003 r. rozpoczęło się jako powstanie sunnitów, byłych baasistów i upokorzonych wyrzuceniem z armii oficerów przeciwko siłom okupacyjnym, w połowie 2006 r. miało już postać wojny wszystkich ze wszystkimi. Sunnickie i szyickie bojówki walczyły z Amerykanami i ich sojusznikami, zwalczały nowe irackie siły bezpieczeństwa, ale z równą determinacją również siebie nawzajem. W Iraku pojawiła się nieobecna przed inwazją Al-Kaida, która wywindowała standardy przemocy na niespotykany poziom. Jej lokalny przywódca – zabity w 2006 r. przez amerykańskie lotnictwo Jordańczyk Abu Musab az-Zarkawi – zasłynął egzekucją Nicka Berga, Amerykanina, któremu ściął głowę przed kamerą. Podwładni az-Zarkawiego za cel obrali irackich szyitów, cywilów, których mordowali seryjnie w powtarzających się zamachach samobójczych.

Echa inwazji sprzed lat

Formalna okupacja Iraku zakończyła się w 2005 r., ale Amerykanie trzymali tam silny kontyngent jeszcze przez sześć kolejnych lat. 15 grudnia 2011 r. prezydent Barack Obama ogłosił zakończenie wojennej misji. Czas zweryfikował to postanowienie (o czym w dalszej części artykułu), ale faktem jest, że liczba amerykańskich żołnierzy nad Eufratem i Tygrysem spadła do symbolicznych rozmiarów. Od połowy 2021 r. jest to dwa tysiące ludzi, którzy mają za zadanie szkolić miejscową armię. W 2013 r., w 10. rocznicę inwazji, 30 ekonomistów, antropologów, politologów, prawników i lekarzy pracujących dla amerykańskiego Watson Institute, przygotowało raport pt.: „Koszty wojny”. Czytamy w nim, że liczba ofiar wojny w Iraku – żołnierzy, bojowników, policjantów, kontrahentów, pracowników mediów i organizacji humanitarnych oraz irackich cywilów – wynosiła wówczas 189 tys. osób, z czego aż 123 tys. stanowili cywilni Irakijczycy. Konflikt kosztował amerykańskich podatników 2,2 bln dol., choć już wtedy zakładano, że kwota ta zwiększy się do 4 bln dol., wliczając przyszłe odsetki od wojennych obligacji. Autorzy „Kosztów…” nie przewidzieli kolejnej hekatomby, choć złowrogie zwiastuny wisiały już w powietrzu.

Trudno obarczyć USA (i ich sojuszników) winą za wywołanie wojny domowej w Syrii, ale pośredni wpływ na eskalację tego konfliktu można Amerykanom przypisać. To z chaosu wywołanego inwazją z 2003 r. wyłoniło się tzw. Państwo Islamskie (ISIS), działające początkowo w Iraku, a później także w sąsiedniej Syrii. W czerwcu 2014 r. bojownicy z ISIS proklamowali powstanie kalifatu na zajętych przez siebie terytoriach obu państw. Gdziekolwiek się pojawili, towarzyszyła temu kampania terroru wymierzona nie tylko w mniejszości etniczne i religijne, ale we wszystkich, którym można było zarzucić niezbyt gorliwe przywiązanie do radykalnych zasad islamu. W praktyce oznaczało to swobodne podejście do kwestii winy, co skutkowało całym szeregiem zbrodni wojennych. Rok 2014 był najkrwawszym w historii wojny w Syrii – zginęło wówczas 76 tys. osób. Miażdżąca większość to cywilne ofiary sadystycznych praktyk „wymiaru sprawiedliwości” ISIS.

W tym samym roku Waszyngton – dotąd obojętny wobec cierpienia Syryjczyków – zdecydował się na ograniczoną interwencję. Kampania lotnicza wymierzona w ISIS, prowadzona przy wsparciu innych krajów NATO, z konieczności objęła też północny Irak. Lotnictwu towarzyszyły działania amerykańskich sił specjalnych, które do spółki z regularną armią Bagdadu i kurdyjskimi peszmergami wyzwoliły zajęte przez ISIS irackie ziemie. Do 2019 r. Państwo Islamskie przestało istnieć jako zorganizowana struktura, choć jego pogrobowcy nadal objawiają się w zapalnych punktach globu. Irak zaś wszedł na ścieżkę względnej stabilizacji, uboższy o 300 tys. zabitych obywateli. W kraju, podobnie jak w Syrii, nie działa blisko połowa szpitali i placówek ochrony zdrowia. Występują poważne problemy z wodą, potęgowane zmianami klimatycznymi. Remonty zniszczonych wodociągów, przepompowni, stacji uzdatniania utrudniają brak pieniędzy i niedosyt wykwalifikowanej kadry. Gros ludzi mieszka w prowizorycznych warunkach – np. w zrujnowanym podczas wyzwalania z rąk ISIS Mosulu – powszechny jest kłopot z dostępem do edukacji i pracy. Wojna oraz jej konsekwencje zmusiły do migracji ponad 9 mln Irakijczyków – uchodźców wewnętrznych i zewnętrznych. Wyjazd do stabilnych krajów Europy wciąż wydaje się rozsądnym sposobem na poprawę warunków życia. W takich okolicznościach na naszą wschodnią granicę docierają echa inwazji sprzed 20 lat.

Mroczna statystyka

Irak poharatał też Amerykę. Bezpośrednie straty – 4,6 tys. poległych żołnierzy, 3,6 tys. zabitych kontraktorów (najemników), ponad 70 tys. rannych w obu grupach – wobec ogromu zaangażowania wydają się minimalne. Przez Irak i Afganistan – traktowane w USA jako jeden konflikt, tzw. wojna z terrorem – przewinęło się 3 mln żołnierzy. Ale to tylko jedno z oblicz mrocznej statystki, inne to koszty odroczone, np. te związane ze stresem pourazowym. Po 2001 r. wskaźnik samobójstw w armii amerykańskiej wzrósł o kilkadziesiąt procent – rocznie życie odbiera sobie 300-400 żołnierzy. Te dane dotyczą wojskowych w służbie czynnej, a większość uczestników konfliktu jest już w cywilu. Każdego dnia samobójstwo popełnia 18 byłych żołnierzy, z których większość służyło w Afganistanie i/lub Iraku. W 2017 r. na 45 tys. Amerykanów, którzy skutecznie targnęli się na życie, 6 tys. miało status weterana. Wskaźnik samobójstw dla tych ostatnich był 1,5 razy wyższy niż dla pozostałych dorosłych mieszkańców USA.

Naukowcy z projektu „Koszty wojny” szacują, że wydatki na opiekę nad weteranami wojen toczonych po 11 września 2001 r. wyniosą od 2,2 do 2,5 bln dol. do 2050 r. Koszty takiej opieki w 2001 r. pochłaniały 2,4 proc. budżetu federalnego, w 2020 r. już 4,9 proc., mimo że liczba żyjących weteranów wszystkich wojen toczonych przez USA spadła z 25,3 do 18,5 mln. Ponad 40 proc. weteranów z Iraku i Afganistanu jest dziś uprawnionych do dożywotniej renty z tytułu niezdolności do pracy. Dla porównania, między II wojną światową, a pierwszą wojną w Zatoce Perskiej, ów odsetek nie przekraczał 25 proc.

Ale są też inne statystyki, ważniejsze dla nas, bo dotyczące Polaków. Byliśmy w Iraku od samego początku – GROM wziął udział w ataku na platformy wiertnicze w Umm-Kasr w pierwszych minutach wojny. Między 2003 a 2008 r. utrzymywaliśmy nad Eufratem i Tygrysem własną strefę okupacyjną. Ten etap kosztował życie 28 obywateli RP i rany kolejnych 150 – żołnierzy, dziennikarzy, kontraktorów i pracownika Biura Ochrony Rządu – oraz 2 mld zł (800 mln zł to wartość zużytego i pozostawionego w Iraku sprzętu). W 2016 r. posłaliśmy na Bliski Wschód samoloty F-16, które operowały z Kuwejtu i 60 żołnierzy sił specjalnych – bezpośrednio do Iraku. Oba komponenty weszły w skład koalicji powołanej do walki z ISIS. Polacy (przynajmniej oficjalnie) nie brali udziału w operacjach kinetycznych – myśliwce wykonywały zadania rozpoznawcze, a komandosi zajęli się szkoleniem irackich specjalsów. Misja szkoleniowa utrzymywana jest w Bagdadzie do dziś. Do dziś też – mimo początkowego entuzjazmu – nie udało się Polsce przekuć wojskowego zaangażowania w ekonomiczne korzyści. Koncern zbrojeniowy Bumar (obecnie PGZ) zarobił co prawda na kontraktach z Irakijczykami blisko 400 mln dol., ale na tym kończy się lista korzyści dla naszej gospodarki.

Kto pchnął Amerykę ku wojnie?

Po co więc to wszystko było? My, Polacy, wyruszyliśmy na Bliski Wschód, by wykazać się jako wierny sojusznik Stanów Zjednoczonych. Z perspektywy Warszawy był to rodzaj transakcji wiązanej (co do której istniała pełna ponadpartyjna zgoda) – my wam nasz ograniczony udział, wy nam dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa.

A USA? Dyskusji o przyczynach amerykańskiego zaangażowania nie sposób oderwać od kwestii ideologicznych, zwłaszcza stosunku do amerykańskiej supremacji. Na pewno niezasadny okazał się oficjalny powód interwencji – konieczność likwidacji irackiej broni masowego rażenia oraz związków z Al-Kaidą. Bagdad nie miał takiej broni, a terroryści pojawili się tam post factum, zwabieni amerykańską obecnością. Jeśli Waszyngton chciał zbudować w Iraku demokrację, nigdy nie stworzył ku temu odpowiednich warunków. Okupanci najpierw przywieźli „w teczce” nowe władze, potem przymykali oko na wyborcze łajdactwa i korupcję miejscowych elit, którym w 2005 r. oddali stery. Na końcu chodziło już tylko o takie lawirowanie między etnicznymi i religijnymi mieliznami, by ograniczyć skalę rozpasanej przemocy. A gdy to się wreszcie udało, Amerykanie Irak porzucili. Gaz, ropa, dominacja nad zasobami? Jeśli taki cel przyświecał interwentom, sami go unieważnili. Rozwój technologii ułatwił amerykańskim firmom eksploatację krajowych złóż ropy w miejscach dotąd wykluczonych z uwagi na wysokie koszty, pozwolił też na masowe wydobycie gazu łupkowego. W efekcie, w drugiej dekadzie XXI w., USA stały się energetycznie samowystarczalne, ba, terminale portowe dotąd nastawione na odbiór kopalin, przebudowano w infrastrukturę służącą do wysyłki złóż.

Czy wielkie zyski sektora zbrojeniowego wystarczą, by stwierdzić, że to lobby przemysłowo-militarne pchnęło Amerykę ku wojnie? Badania z lat 2001-2003 jasno dowodzą, że opinia publiczna w Stanach domagała się stanowczych reakcji na zamachy z 11 września. Amerykanie, ujmując rzecz dosadnie, musieli komuś spuścić łomot. W Afganistanie poszło za łatwo, a Irak wciąż miał status niedokończonej wojny. Bush-senior w 1991 r., wyrzuciwszy żołnierzy Husajna z Kuwejtu, przerwał obiecującą ofensywę, pozwalając irackiemu reżimowi przetrwać kolejne 12 lat. Amerykanie mają głęboko zakorzenioną niezgodę na opresyjne, dyktatorskie formy rządów, co w połączeniu z imperialnymi ambicjami daje wysoką gotowość do zbrojnych interwencji za granicą. Bush-junior zapragnął zapisać się w historii jako ten, który zamknął sprawę irackiego tyrana. Osobistym ambicjom sprzyjało poparcie gawiedzi, które powiodło żołnierzy na iracką pustynię. Nie foruję żadnego z wymienionych czynników – abstrahując od „mądrości po fakcie” uważam, że wszystkie w jakiejś mierze złożyły się na amerykańskie motywacje. Jakiekolwiek by one nie były, Irak wpadł z deszczu pod rynnę. Skutki tej „ekspozycji na ulewę” świat odczuwa do dziś…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Bartoszowi Zajdzie, Zbigniewowi Cichańskiemu i Piotrowi Duszyńskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Żołnierze 8. Dywizji Armii Irackiej, nowej, stworzonej po 2003 r. Ćwiczenia pod okiem polskich instruktorów (i dziennikarzy), jesień 2008 r./fot. Marcin Ogdowski

—–

PS. Szanowni, jutro wyjeżdżam do Ukrainy, przez tydzień więc będzie mnie tu mniej. Ale wrócę z nowymi zdjęciami i – przede wszystkim – z masą nowych spostrzeżeń; najlepszych, bo naocznych. Ufam, że wybaczycie taką nieobecność.

Prawdopodobnie uda mi się co jakiś czas wrzucić coś na Facebooku i Twitterze – zachęcam więc do obserwowania moich kont. A po powrocie, w kolejnym tygodniu, do lektury rozbudowanych relacji.

Język

Na wspólnej konferencji prasowej  ministrowie spraw wewnętrznych i administracji oraz obrony narodowej zaprezentowali materiały operacyjne pozyskane rzekomo od zatrzymanych na polsko-białoruskiej granicy uchodźców. „Służby (…) zidentyfikowały dowody na działalność pedofilską oraz dowody zoofilii”, mówił Stanisław Żaryn, rzecznik Mariusza Kamińskiego. „Podjęliśmy decyzję, żeby udokumentować również ten wątek”, wtórował mu przełożony, gdy na wielkim ekranie wyświetlano częściowo zamazane ujęcie mężczyzny kopulującego ze zwierzęciem. „Zgwałcił krowę, chciał dostać się do Polski?”, zaalarmowała TVP Info. „Zabezpieczone materiały wskazują, że wśród uchodźców są narkomani, pedofile i zoofile”, informowały wieczorne „Wiadomości”.

Zagrożenie totalne

Dla porządku dodajmy, że podczas konferencji pokazano także inne „dowody” obciążające ujętych imigrantów, m.in. zdjęcia z brutalnych egzekucji, dokonanych gdzieś na Bliskim Wschodzie. O jakości materiałów najlepiej świadczy fakt, że zoofilski kadr okazał się fragmentem nielegalnego pornosa sprzed lat. Co więcej, występuje w nim nie krowa, ale klacz.

Sprawa może wydawać się zabawna i ilustrować kolejną kompromitującą wpadkę pisowskiej władzy. Lecz nie sposób przejść nad nią do porządku dziennego.

– Celem prezentacji było wywołanie poczucia zagrożenia totalnego – ocenia dr Maria Stojkow, socjolożka z Wydziału Humanistycznego AGH. – Obcy nie tylko zdolni są wyrządzić krzywdę mnie, moim bliskim, ale nawet żywemu inwentarzowi. Wpuszczenie ich do Polski to ryzyko dla wszystkiego, co posiadam, dla całego gospodarstwa. I nie ma większego znaczenia, że ów przekaz został poddany miażdżącej weryfikacji przez wolne media. W publicznej telewizji i radiu dalej wałkowano temat.

Muzułmańskie zagrożenie wraca w narracji PiS – opartej na najgorszych stereotypach – jak bumerang.

– Istnieje kilka grup, które nadają się do budowania wrażenia, że my, „normalni Polacy”, żyjemy w warunkach oblężonej twierdzy – zauważa dr Stojkow. – Wciąż nie milkną echa nagonki na środowiska LGBT, lecz Arabowie, czy szerzej – muzułmanie, to obiekt idealny, bo bezbronny. W Polsce jest ich mało, a ci na granicy to niezorganizowana grupa. PiS umiejętnie to wykorzystuje.

Zaczęło się podczas kampanii parlamentarnej w 2015 r., która zbiegła się z poważnym kryzysem migracyjnym w Europie. Ponad milion osób, głównie Syryjczyków, szturmowało wówczas granice Unii Europejskiej. „Są już objawy (…) chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie: cholera na wyspach greckich, dyzenteria w Wiedniu, różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne. To nie oznacza, żeby kogoś dyskryminować. Ale sprawdzić trzeba”, mówił Jarosław Kaczyński. Jego ugrupowanie postawiło sobie za cel niedopuszczenie do przyjmowania uchodźców w Polsce i… wygrało wybory.

– Słowa Kaczyńskiego sprawiły, że część ludzi zaczęła postrzegać uchodźców jako pasożyty – zwraca uwagę Maria Stojkow, widząc w tym jedną z tajemnic sukcesu PiS.

Podatność na manipulacje strachem nie jest tylko polską przypadłością i nie zależy od kontekstu kulturowego – przekonuje socjolożka i przypomina ludobójstwo w Rwandzie. Zaczęło się od tego, że Hutu nazywali Tutsi „karaluchami”.

Dlaczego PiS sięga po takie środki? Bo może. – Edukacja w Polsce nie jest nastawiona na propagowanie treści antydyskryminacyjnych – wylicza dr Stojkow. – Nie mamy zatem nawyku reagowania na niestosowne praktyki. Państwo też nie reaguje, bo jest słabe – Kamiński czy Błaszczak po takiej prezentacji powinni z miejsca stracić posady, ale tak się nie stanie, bo runęłaby cała konstrukcja obozu władzy. No i opozycyjna część społeczeństwa chyba „wypaliła się obywatelsko”. Skala rozmaitych wyzwań, jakie postawiło przed nią PiS, spowodowała ogromną mobilizację, ale skutki były i są mizerne. Przekonanie o nieskuteczności działań sprzyja wycofaniu i nie pomaga w tworzeniu odpowiedniej presji. A rozochocony rząd idzie dalej, co rusz przekraczając kolejne czerwone linie.

Islamofobia realna…

Lecz to nie PiS przecierało szlaki – w historii Polski po 1989 r. język pełnił już funkcje dehumanizujące muzułmanów. Identyczne procesy były udziałem służących w Iraku i Afganistanie polskich żołnierzy. Wobec drugiej strony nie używano określenia „nieprzyjaciel”, „wróg”. Oficjalnie Polacy walczyli z „przeciwnikami” czy „insurdżentami” (od ang. insurgent – powstaniec), nieoficjalnie – z „brudasami”, „szmatogłowymi”, „kozoj…” i – przede wszystkim – z „szuszfolami”. Tej ostatniej nazwy używano zarówno w odniesieniu do rebeliantów, jak i wszystkich mieszkańców Iraku i Afganistanu. Słowo „szuszfol” wywodzi się z Pałuk, regionu na granicy Kujaw i Wielkopolski, i w tamtejszej gwarze oznacza człowieka niechlujnego i leniwego. Wojskowi stosowali je zamiennie z określeniem „arabus” – także w Afganistanie, niezamieszkanym przez Arabów.

Wojna w naturalny sposób sprzyja deprecjonowaniu przeciwnika. Złośliwe i lekceważące słownictwo odbiera mu cześć i powagę. A umniejszony w ten sposób nieprzyjaciel staje się wrogiem trochę mniej strasznym. Weźmy choćby popularne przed laty „szwaby”, które – zarezerwowane w języku polskim dla Niemców – oznaczają również robactwo – coś obrzydliwego i zarazem dającego się pokonać. Bo właśnie wroga pozbawionego cech ludzkich czy tylko statusu „przyzwoitego człowieka” po prostu łatwiej się zabija. Czy wręcz „likwiduje”, jak przez dłuższy czas mogliśmy czytać w oficjalnych komunikatach wysyłanych do Polski z Afganistanu.

Bazą dla dehumanizacyjnych praktyk językowych w Afganistanie była też frustracja. „Nie chce mi się z tobą gadać. Te małe gnojki spuściły nam dzisiaj wpier…”, zbył mnie dowódca jednego z patroli, gdy po powrocie do bazy poprosiłem go o rozmowę. Ostatecznie nie pogadaliśmy, choć wyjaśnił mi, na czym owo lanie polegało. Otóż oddział już po wyjściu z wizytowanej wioski został ostrzelany z granatników RPG – szczęśliwie dla Polaków niecelnie. Centrum operacji taktycznych zabroniło kontrakcji i nakazało odwrót. Zbliżał się wieczór, dowództwo kontyngentu nie chciało ryzykować walki w ciemnościach. Usłyszawszy tę relację, wyobraziłem sobie chłopca szczypiącego olbrzyma. Bo dla większości Afgańczyków – ludzi z naszej perspektywy średniego i niskiego wzrostu – polscy żołnierze to naprawdę rosłe chłopaki. I mimo tej rosłości często bezsilne.

Ale misyjny slang upokarzał też sojuszników. Żołnierz ANA (ang. Afghan National Army) nie zasługiwał na inne określenie niż „anals” lub „anusiak”. Deprecjonowanie Afgańczyków do poziomu tylnej części ciała bądź śmiesznej postaci z kreskówki było efektem nie tylko kulturowego, ale i zawodowego poczucia wyższości. „My to byśmy dopiero zrobili zasadzkę…”, skomentował latem 2009 r. jeden z polskich żołnierzy nieudaną akcję ANA. Inny śmiał się z „cudacznych czapek, mundurów i starych kałachów” afgańskiej armii. Dwa lata później pośród naszych wojskowych w Ghazni rekordy popularności bił filmik zarejestrowany rzekomo przez bezzałogowiec. Przedstawiał on mężczyznę w mundurze afgańskiej policji, kopulującego z kozą. „Oni do niczego innego się nie nadają”, mówiono. Trudu weryfikacji materiału nikt się nie podjął.

…i platoniczna

Trzeba jednak zauważyć, że opisane zjawiska miały w większości charakter nieformalny. MON i dowództwa kontyngentów nie wspierały rasistowskich postaw. Dość wspomnieć, że z miejsca przystano na sugestię grupy dziennikarzy, by nie pisać o „likwidacji” rebeliantów. Konferencja Kamińskiego i Błaszczaka to już zupełnie inny poziom. Za jej sprawą język dehumanizacji uzyskał legitymizację. Dokąd nas to zaprowadzi? Karkołomna wydaje się teza, że rząd działa z intencją napędzania fizycznej przemocy wobec niechcianych cudzoziemców. Nikt przy zdrowych zmysłach z widłami na uchodźców nie pójdzie. Ale działaniom władz towarzyszy brak albo ignorowanie świadomości długofalowych skutków. Muzułmanie – rdzenni Polacy i obcokrajowcy – po 2015 r. mierzą się z coraz liczniejszymi przejawami przemocy. Dr Stojkow podaje przykład zrzucania chust z głów kobietom.

– Wielu moich znajomych z lękiem wsiada do autobusu – opowiada socjolożka. – Ciemniejsza skóra czy charakterystyczny element ubioru coraz częściej działają jak płachta na byka. Skutki można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, złe wieści idą w świat, karmiąc negatywne wyobrażenia o Polakach. Nasz kraj przez dekady cieszył się dobrą opinią na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Przyłączenie się do interwencji w Iraku rozpoczęło proces psucia reputacji. Rasistowska retoryka władz RP dopełnia obrazu zniszczeń na tym polu. Ale z poważniejszymi skutkami przyjdzie nam się mierzyć tu, w Polsce, gdzie rośnie w siłę platoniczna islamofobia. Platoniczna, bo większość Polaków nie zna muzułmanów, a jedynym punktem odniesienia jest dla nich powierzchowna relacja ze sprzedawcą kebabu. Niedostatek muzułmanów sprawi, że osoby skłonne do praktyk dyskryminacyjnych wezmą na celownik pozostałych „lekko innych”.

—–

Nz. Słowa „szuszfol” używano zarówno w odniesieniu do rebeliantów, jak i wszystkich mieszkańców Iraku i Afganistanu/fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 41/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to