Trumna

Latem 2003 roku, na targach zbrojeniowych w Kielcach, po raz pierwszy zobaczyłem „na żywo” Rosomaka. Przód wozu stał na jakimś podwyższeniu, co potęgowało wrażenie jego wielkości. Transportery opancerzone widywałem już wcześniej, ale wszystkie te BWP-y i BRDM-y były niczym karzełki w porównaniu z „Rośkiem”. Niskie, ciasne, do bólu klaustrofobiczne. Ani przez moment nie czułem się w ten sposób, oglądając wnętrze przedziału desantowego Rosomaka. Do czasu.

Kilka lat później, gdy „Rosie” już na dobre weszły do polskiej armii, zetknąłem się z nimi w warunkach wojennych, w Afganistanie. Wrażenie przestronności znikło bezpowrotnie. Wystarczyło, by „desant”, a ja wraz z nim, założył kamizelki i hełmy. By chłopcy wzięli na pokład swój wojenny ekwipunek – karabiny, granatniki, amunicję, zapasy żywności. W przestrzeni, wedle konstruktorów przewidzianej dla ośmiu osób, robiło się wtedy ciasno jak diabli. Ciemność (lampki żarzyły się delikatnie, monitory były „przygaszone”), no i świadomość, że włazy to nie są lekkie drzwi otwierające się po naciśnięciu klamki, a pancerne, ryglowane wrota, przywodziły na myśl puszkę.

Albo trumnę.

I ta trumna ciążyła w głowie, gdy „Rosiek” opuszczał bezpieczną bazę.

Wypady Rosomaków w Afganistanie regulowała prosta zasada: „na dwa uda”. Uda się, albo nie uda – nie wjechać na minę.

Wiadomo było, że min jest sporo, że ich eksplozje stanowiły zwykle wstęp do ataku rebeliantów – a to mobilizowało organizm do wyławiania spoza szumów silnika i radia jakichś innych, ważnych dźwięków (wybuchu, wystrzału, uderzenia kuli o pancerz). W tym czuwaniu, mimowolnie, brały udział wszystkie mięśnie – każde głośne napięcie w konstrukcji, każda dziura, niewielki wyłom w drodze, delikatnie nawet unoszące świetnie resorowany wóz, spinały ciało w oczekiwaniu na kontakt z niszczącą falą.

Nie pomagały nabyte wcześniej doświadczenia: oglądanie rozbitych wozów czy udział w pożegnaniach zabitych kolegów.

Patrole były zwykle wielogodzinne, na takim „stendbaju” nie dało się pociągnąć zbyt długo. Po jakimś czasie zatem przychodziło zobojętnienie na zewnętrzne bodźce. To było jak przymykanie powiek – organizm i tak czuwał – ale gdzieś „w tle”.

No i była też skłonność do racjonalizacji. Któregoś razu do „mojego” wozu załadowano masę odebranej rebeliantom amunicji – całe 400 kilogramów „towaru”. „Rosiek” był częścią patrolu saperskiego, który zdobyczne trofea miał wysadzić. Jechałem z nogami na skrzyniach pełnych granatów i pocisków RPG, świadom, że ich zawartość sama z siebie nie wybuchnie, ale w razie najechania na minę, mocno spotęguje „bum”. „Nawet nie poczujesz, jak pierdolnie” – tych kilka słów kolegi w mundurze wystarczyło, bym przestał zadręczać się problemem.

Bo rzeczywiście, „tego się nie czuje”. „Jebnięcie pod wozem” – które nastąpiło przy zupełnie innej okazji – zafundowało mi uraz akustyczny i… mgiełkę wspomnień. Tak ulotnych i niewyraźnych, jakby kompletnie niezakorzenionych w tym, co realnie się wydarzyło. Przebrnąłem przez atak i ewakuację jakby poza sobą, w jakiejś otulinie – działający, kontaktujący, ale oderwany od emocji i bólu.

Strach przyszedł dużo później.

Kilka dni temu udostępniłem w facebookowej relacji filmik nagrany przez ukraińskiego żołnierza w okopie na pierwszej linii. Świst nadlatujących pocisków, pobliskie eksplozje, wirujące powietrze i spadające grudki ziemi – materiał miał ledwie 30 sekund, a i tak wywoływał dreszcze. „Jak oni to wytrzymują?”, pytanie tej treści dostałem od kilku Czytelników.

Nie siedzę w cudzych głowach, nawet nie wiem, kim był ten konkretny chłopak – ale spróbuję odpowiedzieć. Istnieją rzecz jasna inne czynniki – a poczucie misji czy koleżeństwo być może całościowo są nawet ważniejsze – lecz gdy jest się już na miejscu, bez zobojętnienia i bez specyficznej, posępnej racjonalizacji ani rusz. Tyle mogę napisać w oparciu o własne doświadczenia.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Kierowca Rosomaka tuż przed wyjazdem na patrol. Afganistan, prowincja Ghazni, jesień 2013 roku/fot. własne

„Rośki”

„Zapewne będzie rosyjski odwet”, napisał wczoraj skarpetkosceptyczny aktywista medialny, w reakcji na wczesno-poranne wydarzenia w Moskwie (atak ukraińskich dronów na budynki ministerstw odpowiedzialnych za organizację władzy okupacyjnej). Zdanie to brzmi koślawo (możliwości poprawnego zapisu jest oczywiście więcej, ja użyłbym formuły: „zapewne dojdzie do rosyjskiego odwetu”), no ale tak właśnie się dzieje, gdy ktoś przepisuje na żywca rosyjskie skrypty dla propagandystów „na odcinku polskim”. Skądinąd to zabawne, że wszyscy ci rozsiewacze ruskiej dezinformacji deklarują patriotyczne postawy – własną działalność uzasadniając „prawdziwą troską o dobro Polski, która nie może pozwolić sobie na wrogie relacje z rosja” – a jednocześnie w miażdżącej większości tak straszliwie kaleczą ojczysty język…

Ale dość dygresji, „Kali” bowiem „mieć rację” – odwet nastąpił. W iście rosyjskim stylu, czyli w postaci rakiety, która uderzyła w wielopiętrowy budynek mieszkalny. Do tragedii doszło w Krzywym Rogu; gdy piszę te słowa, trwa jeszcze akcja ratunkowa, więc ostateczna liczba ofiar pozostaje nieznana. Jak dotąd mowa jest o pięciu zabitych i 43 rannych cywilnych osobach. Czy był to atak z premedytacją czy efekt słynnej rosyjskiej celności (a felerna rakieta miała trafić w jakiś inny obiekt) – nie wiadomo. Uszkodzony wieżowiec znajdował się przy ulicy Ukraińskiej, jednej z najdłuższych arterii w mieście, co zwiększa ryzyko przypadkowego trafienia. Z drugiej strony, rosjanie lubują się w wysyłaniu mało-subtelnych symbolicznych sygnałów, a zdjęcia bocznej ściany budynku z widocznym adresem mocno i radośnie rozpala rosyjski Internet.

Jak mawia klasyk: „kij im w oko”; im, radującym się z ludzkiego dramatu.

—–

A skoro o kiju jako narzędziu kary mowa – na froncie pojawiło się coś o podobnym kształcie i funkcji. Mam na myśli arcygroźną i bezbłędnie celną armatę Bushmaster (o kalibrze 30 mm), w którą wyposażony jest kołowy transporter opancerzony Rosomak. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w akcji w Afganistanie, kilkanaście lat temu. I jakkolwiek skutkiem użycia „działka” była śmierć ludzi „po tamtej stronie”, patrzyłem z otwartą buzią, jak odległy budynek zajęty przez talibów zmienia się w rzeszoto. Generalnie, byłem wówczas na etapie fascynacji Rosomakiem. W pamięci wciąż miałem ciasne i toporne wnętrza posowieckich maszyn typu BWP-1/BRDM. Ich ofertę dramatycznie niskiego komfortu jazdy – w smrodzie, gorącu i hałasie. „Rosiek” tymczasem miał wygodne fotele, sporo miejsca, klimę i najeżony był nowoczesną techniką. Kamery i monitory pozwalające żołnierzom obserwować sytuację na zewnątrz bez wychodzenia z pojazdu, doskonale ilustrowały większe możliwości nowego sprzętu. No i ta armata…

Wczoraj ukraińskie siły zbrojne opublikowały filmik, na którym widać przemarsz „rośków” gdzieś w strefie walk. Przypomnę, iż Polska zobowiązała się podarować Ukrainie setkę wozów, kolejne sto Kijów miał zakupić (zdaje się, że ze środków unijnych). Maszyny z nagrania noszą kamuflaż charakterystyczny dla pojazdów Wojska Polskiego, zatem najpewniej są to wozy z pierwszej transzy, nie zaś fabrycznie nowe egzemplarze. Co ciekawe, rosomakom na ujawnionym materiale towarzyszą szwedzkie bojowe wozy opancerzone CV90. Rząd Szwecji przekazał 60 sztuk tego sprzętu Ukraińcom. Gąsienicowe „dziewięćdziesiątki” to Volvo pośród bewupów – jakościowo absolutna czołówka. Niestety, wczoraj rosjanom udało się przejąć jeden z wozów – uszkodzony i najprawdopodobniej porzucony przez ukraińską załogę – o czym donosili z radością godną sytuacji pochwycenia Świętego Graala. Ale z drugiej strony, nie ma się co dziwić – w końcu moskale mają sposobność, by przekonać się, jak wygląda naprawdę nowoczesny BWP.

—–

Wracając do rosomaków – to wozy sprawdzone w asymetrycznym, antypartyzanckim konflikcie, prowadzonym w specyficznych warunkach geograficznych – ciekawe, jak „rośki” poradzą sobie na europejskim teatrze działań? Wśród talibów zyskały przydomek „zielonych diabłów” (od koloru pierwszych partii maszyn, które trafiły pod Hindukusz). No ale afgańscy bojownicy mieli przeciw nim jedynie prymitywne wyrzutnie przeciwpancerne oraz improwizowane ładunki wybuchowe. Armia rosyjska zaś ma do dyspozycji całą gamę środków rażenia, a i jakość moskiewskiego żołnierza – jakkolwiek nie jest za wysoka – odbiega in plus od umiejętności przeciętnego mudżahedina. O czym piszę, byśmy mieli świadomość, że „rośki” nie są wunderwaffe, że zapewne sporo z nich zostanie zniszczonych. Talibom przez siedem lat udało się uszkodzić ponad 40 rosomaków, w kilkunastu przypadkach były to straty bezpowrotne. Żadnego pojazdu nie przejęli, ale rosjanom – z uwagi na większe możliwości i kompetencje techniczne – może się to udać, o czym również warto pamiętać.

I na co już teraz zwracają uwagę „pomocosceptycy” – osoby z różnych powodów (niekoniecznie sympatii prorosyjskich) krytycznie nastawione do naszego wsparcia dla Ukrainy. Przypadek CV90 jest w ich ocenie pouczający. „Specjaliści w rosji rozłożą go teraz na czynniki pierwsze”, przestrzegają, dodając, że „tak samo będzie z Rosomakiem”. Trudno się nie zgodzić, tyle że poznać technologię, a móc ją skopiować, to dwie różne sprawy. Znalezienie słabości jakiejś broni też nie musi skutkować szybkim wypracowaniem efektywnych sposobów jej zwalczania. Nawet jeśli zaplecze naukowe podoła wyzwaniu, armia rosyjska już nie raz udowodniła, że jest organizacją „ociężałą”, pozbawioną nawyku błyskawicznej adaptacji. No i nade wszystko, ryzyko utraty cennych informacji technicznych i technologicznych jest na wojnie nieusuwalne. Należy je skalkulować. W tym konkretnym przypadku wiadomo, że posowieckim sprzętem ukraińska armia rosjan nie pokona, że potrzebuje nowoczesnej zachodniej technologii. Nie dać tej technologii, to zgodzić się na klęskę Ukrainy, a więc także na szereg negatywnych konsekwencji, które w mniejszym lub większym stopniu dotkną i Zachód. Szczególnie zaś Polskę i kraje nadbałtyckie. Więc nie, „nie wyrzucamy rosomaków w błoto”, a za ich pośrednictwem (jak i innego przekazanego sprzętu) inwestujemy we własne bezpieczeństwo. Amen.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Dorocie Barzan, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Tomaszowi Jakubowskiemu, Arkadiuszowi Zmudzińskiemu i Czytelnikowi Pawłowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Rosomak w Afganistanie/fot. Marcin Ogdowski