(De)motywacje

Redakcja portalu Interia.pl poprosiła mnie o komentarz w sprawie ukraińskich problemów mobilizacyjnych. Odpowiadając na pytanie o to, dlaczego Ukraińcy już nie tak chętnie garną się do walki, najprościej byłoby stwierdzić, że są wojną zmęczeni. Że składową tego zmęczenia – co usilnie podkreśla rosyjska propaganda – jest również rozczarowanie własnym państwem, które mimo poświęceń obywateli nie zmieniło się w Ukrainę marzeń. Nadal jest koszmarnie skorumpowanym tworem, głuchym na problemy zwykłego człowieka. Trudno podważyć racjonalność tych argumentacji, ale dają one ledwie cząstkowe odpowiedzi.

Szukając innych, cofnijmy się w czasie do końca 1944 roku i sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie. Pierwszej niemieckiej wsi, wtedy w Prusach Wschodnich, zajętej przez armię czerwoną. Wedle wciąż popularnej wersji, rosjanie zamordowały tam 70 kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano, sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa.

Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Zwyczajnie je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odbiciu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”.

Stąd między innymi wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością po tym, jak w styczniu 1945 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Dlaczego o tym wspominam? Bo historia lubi się powtarzać. Nie da się zrozumieć i wytłumaczyć rosyjsko-ukraińskiej wojny bez zwrócenia należytej uwagi na cechujące ją bestialstwo. Ukraińscy żołnierze również potrafią być okrutni, ale nade wszystko zjawisko to dotyczy armii rosyjskiej, zwłaszcza – co najbardziej tragiczne – jej stosunku do ludności cywilnej.

Nie będę pisał o szczegółach rosyjskich zbrodni pod Kijowem czy w Iziumie; to powszechnie znane fakty. Równie znany jest los zgładzonego Mariupola. Pragnę jedynie podkreślić, że owa bezduszna bezceremonialność rosjan okazała się jednym z istotniejszych czynników mobilizujących Ukraińców do walki. Już po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. By dać masom wyobrażenia o niej, nie trzeba było improwizacji, „podkręcania” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło. Żaden żołnierz nie chciałby skazać na nie bliskich i sobie, stąd popularność kalkulacji „albo oni, albo my” i stojąca za tym determinacja.

Ale nic nie trwa wiecznie. Pomijając drobne korekty, front w Ukrainie stoi od jesieni 2022 roku. Żadna ze stron nie ma spektakularnych zdobyczy, co w przypadku rosjan oznacza, że nie wprowadzają terroru na nowych obszarach, wobec kolejnych grup ludności. Ukraińcy z kolei nie stykają się z nowymi dowodami zbrodni, typowymi dla realiów rosyjskiej okupacji. Upraszczając – nie ma grozy i nie ma powodów do jej siania.

A dodajmy, że realia okupacji albo właśnie ulegają zmianie, albo stają się mniej czytelne. Zza linii frontu do wolnej Ukrainy dociera coraz mniej informacji o rosyjskich zbrodniach, co może być skutkiem szczelniejszej blokady, konsekwencją tego, że okupanci zabili już i aresztowali wszystkich, dla których taki los przewidzieli, ale może też dowodzić, że rosjanie stali się bardziej humanitarni. Tak czy inaczej, w oczach wielu Ukraińców nie są już egzystencjalnym zagrożeniem, a będąc złem umniejszonym, nie motywują tak bardzo i tak licznie do walki.

Owo umniejszenie ma też wymiar geograficzny. Kreml może dalej przekonywać, że celem rosji jest całkowite podporządkowanie sobie Ukrainy. Ale to propagandowa retoryka – realne możliwości armii rosyjskiej pozwolą co najwyżej uszczknąć jeszcze kawałek Donbasu, może nieco więcej ziem na wschód od Dniepru. I tyle – czego świadomość mają też Ukraińcy. Bolesna strata? I tak, i nie; by to lepiej zilustrować, przywołam postać Walerija, kijowianina, żołnierza armii ukraińskiej. Poznaliśmy się zimą 2015 roku, później co jakiś czas wymienialiśmy się wiadomościami.

Walerij zginął latem 2022 roku, gdy znalazł się pod ogniem rosyjskiej artylerii. W kolejne wakacje odezwał się do mnie jego syn; porządkował ojcowskie sprawy, natrafił na naszą korespondencję. „Rozmawialiśmy dwa dni przed śmiercią ojca”, relacjonował junior. „Był wyczerpany, przygnębiony, obolały. A i tak wściekł się, gdy stwierdziłem, że powinni go odesłać na tyły. ‘Jakby wszystkich przemęczonych zwalniano, kto by zatrzymał te diabły?’, pytał. ‘Musimy z nimi walczyć tu, bo inaczej znów przyjdą pod nasz dom’. Miał rację” – syn podzielał ojcowskie podejście do sprawy.

Nie on jeden. Donbas był i jest dla wielu Ukraińców z zachodniej i środkowej części kraju „końcem świata”. „Czarną dupą”, jak go nazywał jeden z ukraińskich kolegów, odwołując się zarówno do kopalin, jak i perspektyw życiowych w regionie na długo przed wojną zdemolowanym ekonomicznie, ekologicznie i społecznie. Owszem, nadal pozostaje przedmiotem zażartej obrony, ale patrząc z perspektywy żołnierskich motywacji, często nie o Donbas tu chodzi. A jeśli – uwzględniwszy możliwości i utemperowane ambicje rosjan – nie chodzi już o nic więcej, to czy warto nadstawiać głowę dla „końca świata”? Takie kalkulacje sprzyjają umywaniu rąk przez potencjalnych rekrutów. Cedowaniu odpowiedzialności na innych, którzy już walczą, bo a nuż to wystarczy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Wyzwanie

Wbrew alarmistycznym doniesieniom z ostatnich tygodni, ryzyko rosyjskiego ataku na Polskę pozostaje znikome. Tym niemniej nie da się go zredukować do zera. W przypadku rosji mamy bowiem do czynienia z reżimem cechującym się wybitną agresywnością i determinacją, pod przywództwem osoby, której antypolonizm w coraz większym stopniu przekształca się w obsesję (kto wątpi w tę diagnozę, niech odsłucha wywiadu putina dla Tuckera Carlsona). Zarazem istotą wojskowego planowania jest jego wielowariantowość, uwzględniająca scenariusze od najlepszych po najgorsze. Polska musi zatem mieć plan obrony przed rosyjską agresją – czy nam się to podoba czy nie.

—–

I takie plany istnieją, są co jakiś czas aktualizowane, a ponieważ Rzeczpospolita należy do NATO, stanowią część sojuszniczej strategii. Z zasady są tajne, ale ich ogóle założenia można wyczytać na przykład ze scenariuszy manewrów. I tak odbywające się obecnie Steadfast Defender 2024 służą przećwiczeniu obrony po uprzednim rosyjskim ataku na państwa wschodniej flanki, w tym kluczowego dla jej powodzenia przerzutu amerykańskich sił do Europy. Epizody są i będą rozgrywane m.in. w Finlandii, krajach nadbałtyckich, w Polsce i Rumunii.

Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, w przypadku naszego kraju operacja obronna podzielona jest na dwie fazy. W pierwszej chodzi o spowalnianie rosyjskiego marszu na zachód, w drugiej – gdy nadejdzie już wsparcie – o wyrzucenie wroga z zajętych obszarów. Istotne znaczenie przypisuje się tu Wiśle jako nieprzekraczalnej barierze, za którą będą się koncentrować przewidziane do kontrataku siły.

Oddawanie terenu przy jednoczesnym skrwawianiu przeciwnika na przygotowanych wcześniej punktach i rubieżach oporu to strategia, którą w pierwszej fazie pełnoskalowej wojny zastosowała armia ukraińska. Czy była to właściwa opcja? Jakie jeszcze wnioski z ukraińskiej operacji obronnej płyną dla Polski i NATO?

—–

Doktrynalny spór o to, jak się bronić – czy stawiać „tamę” od razu przy granicy, czy prowadzić elastyczną, manewrową operację i potraktować wschód kraju jako głębię operacyjną – nie jest nowy i sięga początków III Rzeczpospolitej. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja druga i to ona zapisana jest w najważniejszych dokumentach dotyczących bezpieczeństwa narodowego.

Dlaczego tak? Ano Wojsko Polskie jest za małe i nie ma odpowiedniego potencjału technicznego, by większość jednostek liniowych delegować do bitwy granicznej. Ba, nie jest w stanie samodzielnie obronić kraju, może co najwyżej stworzyć warunki dla natowskiej odsieczy. Mówiąc wprost, jednoczesne przebywanie w strefie walk – w zasięgu rażenia wszystkich systemów bojowych rosyjskiej armii – zbyt wielkiego komponentu WP, oceniono jako zbyt ryzykowne. W takim ujęciu przegranie „wielkiej bitwy granicznej” mogłoby być równoznaczne z przegraniem całej wojny.

Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby strefa przygraniczna była „wdzięczniejszym” terenem do obrony, ale Wisła – stanowiąca poważną przeszkodę terenową – płynie tam gdzie płynie. Wysokie nasycenie wojska bronią przeciwlotniczą oraz systemami pozwalającymi dławić rosyjską artylerię również ułatwiłoby sprawę (dając luksus wystawienia do walki od razu większych sił). Ale jest jak jest – mamy armię „wyspowo nowoczesną” i upośledzoną w zakresie wielu zdolności. Zbyt podatną na ryzyko nokautującego pierwszego uderzenia przy użyciu środków napadu powietrznego i artylerii.

—–

Z drugiej strony, za sprawą wojny w Ukrainie, wiemy dziś znacznie więcej o tym, czym jest, jakie ma możliwości i jak walczy rosyjskie wojsko.

Nominalnie gigantyczna przewaga rosjan nie dała im panowania w powietrzu – rosyjscy piloci okazali się kiepsko wyszkoleni, ich samoloty zużyte bądź szybko się zużywające, a zapas precyzyjnej broni niewielki. Tymczasem siły powietrzne RP – jakkolwiek mniejsze od ukraińskich z przedednia inwazji – są od nich lepiej wyposażone i wyszkolone, co tylko podniosłoby stopień trudności, przed jakimi stanęliby rosyjscy piloci.

Zdolność strategicznych uderzeń rakietowych – przed inwazją uważana za główny atut rosji – także okazała się na poły pustym sloganem. Agresorzy strzelają rzadko, niecelnie, większość ich rakiet i pocisków manewrujących jest strącana bądź z przyczyn technicznych (kiepska jakość!) w ogóle nie dolatuje do celu. Obrona przeciwlotnicza to pięta achillesowa WP, ale też obszar, gdzie w ciągu kilku lat będziemy mieli do czynienia z poważnym skokiem jakościowym. Doświadczenie ostatnich dwóch lat uczy również, że o wsparcie sojusznicze w tym zakresie nie jest trudno.

Idźmy dalej. Marynarka wojenna rosji to parodia sił morskich – Ukraińcy, w zasadzie pozbawieni floty, nie tylko skutecznie ochronili wybrzeże przed desantem. Zerwali rosyjską blokadę, ba, co rusz topią i uszkadzają kolejne okręty wroga. Bałtyk tymczasem to „natowskie jezioro” i bez uprzedniej koncentracji sił (to po prostu „dom” kilku sojuszniczych flot).

Wróćmy na ląd – stosowanie przez moskali „walca artyleryjskiego” nie złamało ukraińskiej obrony w Donbasie. Spowodowało zużycie gigantycznych środków, obnażając niską efektywność tej metody. I można by tak długo i dużo, generalnie dość powiedzieć, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.

—–

Zarazem jednak bardziej straszny, niż można się było spodziewać…

…o czym przeczytacie w dalszej części tekstu, który opublikowałem na portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Sreeen z Google Maps

(Anty)bohaterowie

Pozwólcie, że wrócę jeszcze do kwestii mobilizacji, która okazuje się jednym z kluczowych problemów Ukrainy. Pisałem o tym w minionym tygodniu, więc przepraszam za kilka powtórzeń, niezbędnych wszak dla podsumowania tematu, o które poprosił mnie portal Interia.pl.

W grudniu 2021 roku Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii opublikował badania, z których wynikało, że 55 proc. Ukraińców jest gotowych stawić opór w razie rosyjskiej agresji. Z tego 33 proc. z bronią w ręku, a 22 proc. uczestnicząc w akcjach obywatelskiego sprzeciwu. Reszta nie zrobiłaby nic, albo uciekłaby w bezpieczniejsze rejony kraju lub za granicę.

„Źle to wygląda…”, komentowali ukraińscy publicyści. Wyżsi rangą wojskowi, z którymi miałem wówczas kontakt, uspokajali. W ich ocenie, wyniki wcale nie były złe. „Jedna trzecia populacji to o wiele za dużo, nawet na pełnoskalową wojnę. Tak naprawdę wystarczy nam dziesięć procent najbardziej zmotywowanych ludzi”, mówił mi jeden z generałów. W Ukrainie żyło wtedy około 40 mln mieszkańców, nieco mniej niż połowę stanowili mężczyźni. Mój rozmówca miał zatem na myśli prawie dwumilionowy zasób mobilizacyjny.

—–

24 lutego 2022 roku w szeregach ukraińskiej armii było ćwierć miliona żołnierzy. W następnych tygodniach rozrosła się ona niemal trzykrotnie, co wraz z innymi formacjami mundurowymi – przede wszystkim policją i strażą graniczną – dawało milion ludzi pod bronią. Rosyjski atak wyzwolił wśród Ukraińców ogromny entuzjazm dla służby – wojenkomitety nie nadążały z obsługą ochotników, większość odsyłając z kwitkiem, bo armia nie była w stanie wchłonąć takiej masy ludzi. Dość wspomnieć, że tylko w pierwszym tygodniu pełnoskalowej inwazji do kraju wróciło 80 tys. mężczyzn. Zdaniem szefostwa MSW, powodem powrotów była chęć „obrony suwerenności i integralności terytorialnej”.

Jednocześnie władze uchwaliły zakaz opuszczania kraju, obejmujący mężczyzn w wieku 18-60 lat. Nie dotyczył on samotnych ojców, mężczyzn posiadających troje i więcej dzieci oraz osób niepełnosprawnych. Zwolnieni zostali też m.in. studenci zagranicznych uczelni, kierowcy transportów pomocy humanitarnej i osoby posiadające stały pobyt za granicą. W tamtym czasie wydawało się, że rząd w Kijowie „dmucha na zimne”, zatrzymując miażdżącą większość męskiej populacji. Szczególnie że rosyjskie bestialstwo – które objawiło się w całości wraz z wyzwoleniem podkijowskich miasteczek – tylko wzmogło ukraińską wolę walki. Po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. Nie chciano jej dla bliskich i dla siebie, co przełożyło się na kolejne fale ochotników.

Mając takie „bogactwo”, można było zadekretować, że obowiązkowa mobilizacja nie obejmie mężczyzn do 27. roku życia, co pozwoliłoby na „oszczędzenie najcenniejszych zasobów demograficznych”.

—–

Kilkanaście miesięcy później zaciąg ochotniczy dramatycznie się skurczył, a wojsko zyskuje rekrutów głównie na drodze obowiązkowego poboru. W ukraińskiej przestrzeni medialnej właściwie nie mówi się o dobrowolnych powrotach, za to coraz więcej uwagi poświęca kwestii przymusowego ściągania poborowych z zagranicy. Nade wszystko jednak debata publiczna skupia się na kwestii zmiany kryteriów mobilizacji.

W ukraińskich okopach walczą dziś głównie mężczyźni 45 plus. Wielu z nich służy od kilkunastu miesięcy, będąc na skraju wyczerpania. Pobór znacząco wydrenował roczniki „panów w średnim wieku” i bez sięgnięcia po młodych nie sposób odtwarzać stanów osobowych ukraińskiej armii. Skala i intensywność zmagań podważyła założenia czynione przez ukraińskich wojskowych przed wojną – dwa miliony mężczyzn to za mało, by „obsłużyć” taki konflikt (nawet jeśliby uwzględnić ograniczony pobór kobiet, które stanowią obecnie 17 proc. personelu sił zbrojnych).

„Winne” są szeroko rozumiane straty, od zabitych – których ma być co najmniej 70-90 tys. – przez rannych (dwa razy tyle), po inne ubytki „sanitarne” związane z psychicznym i fizycznym zużyciem żołnierzy. Biorą się one ze specyfiki frontu – intensywności ognia, trudnych warunków pogodowych (ziąb, rasputica, gorąc – i tak na okrągło), niskiej jakości logistyki. Ale mówiąc o specyfice, musimy również zauważyć przemianę, do jakiej doszło w ukraińskim wojsku. Zginęło już wielu szkolonych na Zachodzie podoficerów i młodszych oficerów, w ich miejsce przyszli rezerwiści z nawykami odziedziczonymi po sowieckiej armii (które były reprodukowane także po 1991 roku). Owe mentalne złogi w połączeniu z masą technicznych niedostatków sił zbrojnych sprawiają, że i Ukraińcy często walczą „po radziecku”. „Rozpoznając sytuację bojem”, czyli ludzkimi masami, rzucanymi do walki bez należytego wsparcia, ba, wyszkolenia i wyposażenia. Innymi słowy, jedne straty generują kolejne.

—–

A „panowie w średnim wieku” nie są ze stali. I nie zapominajmy, że chodzi o populację z dawnej sowieckiej strefy kulturowej, gdzie generalnie kondycja zdrowotna społeczeństw jest istotnie gorsza niż w środkowej czy zachodniej Europie. Trudno zatem dziwić się „zużyciu”.

Trudno też, tak po ludzku, dziwić się antybohaterom tej wojny.

Czyli komu? Dowiecie się tego z dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Jeden z obrońców Bachmutu, styczeń 2023/fot. własne

Analogia

Zarwałem dziś kawał nocy, pisząc bardzo specyficzny fragment książki. Taki, w którym wykonuję myślowy eksperyment i przenoszę ogólne realia rosyjsko-ukraińskiej wojny na grunt polski. Po co? Konflikt w Ukrainie toczy się „za miedzą”, Polacy na co dzień stykają się z Ukraińcami – uchodźcami i osobami, które wybrały nasz kraj jako miejsce do życia jeszcze przed inwazją. Mimo to nie zawsze potrafimy wyobrazić sobie, co przeżywają nasi sąsiedzi ze wschodu. A nieznajomość geografii Ukrainy dodatkowo utrudnia zrozumienie. Czemu można zaradzić właśnie poprzez osadzenie opowiadanej historii w bliższym nam kontekście.

Idzie to tak:

„(…) By ów zabieg miał sens, musimy założyć, że Polska nie jest członkiem NATO (zapewne nie jest także w Unii Europejskiej). Utrzymuje z Zachodem poprawne relacje, aspiruje doń (także formalnie), ale realnie znajduje się w „szarej strefie bezpieczeństwa”. No więc załóżmy, że taka Polska w 2014 roku utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie.

W lutym 2022 roku zamrożony konflikt zmienił się w pełnoskalową wojnę. Armia rosyjska uderzyła na pięciu zasadniczych kierunkach – z okupowanego Olsztyna i Białegostoku na Warszawę, z białoruskiego Brześcia zaś na Lublin, skąd planowano przedrzeć się na południe kraju wzdłuż linii Wisły. Z zajętych terenów Warmii i Mazur wyszło też uderzenie w stronę Trójmiasta (przez Elbląg, w 2014 roku utracony, a następnie odbity przez Wojsko Polskie) oraz kolejne, prowadzone po osi Iława-Grudziądz-Bydgoszcz – oba z zamiarem odcięcia Polski od morza. Nadbrzeżny kierunek operacyjny na dalszym etapie miał zostać wsparty desantem morskim – wysadzonym między Słupskiem a Koszalinem – do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to, pierwszego dnia inwazji, desant śmigłowcowy w Modlinie. Elitarne oddziały spadochroniarzy miały przejąć tamtejszy port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa – po uprzednim zajęciu mostu na Wiśle – pomaszerowałby na stolicę z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku metropolii lądem.

Utrata Warszawy i towarzysząca jej anihilacja władz państwowych miały być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Polaków, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak rosyjskie dowództwo nie przewidywało poważniejszej akcji obronnej. „Polska to nie Zachód, ale Polacy są zachodnimi słabościami na wskroś przesiąknięci. To wygodnickie, rozlazłe panicze, w dodatku rozczarowane własnym państwem. Nie sięgną po broń, a wielu po prostu pryśnie zagranicę”, przekonywała kremlowska propaganda.

Defetyzm Polaków miał Rosjanom pozwolić na aneksję wschodniej Rzeczpospolitej, między Bugiem a Wisłą, oraz północy kraju, do linii wyznaczanej biegiem rzeki Noteć. W pozostałej części zachodniej Polski Kreml zamierzał ustanowić marionetkowe państwo – ze stolicą w lewobrzeżnej Warszawie – będące buforem od znienawidzonego NATO. Jeszcze na kilka dni przed inwazją na Kremlu rozważano, czy Szczecin i jego infrastruktura warte są wspólnej granicy z Niemcami. Większość generalicji wolała takiej opcji uniknąć – rozszerzyć bufor (w ich języku „głębię operacyjną”) aż po Bałtyk – jednak górę wzięły względy prestiżowe, ubrane w płaszczyk przekonującej narracji ekonomicznej.

Czas mocno utemperował ambicje Rosjan. Desant w Modlinie wpadł w zasadzkę – Polacy, ostrzeżeni przez Amerykanów i własne służby, urządzili spadochroniarzom krwawą jatkę. A po pięciu tygodniach ciężkich walk wyparli rosyjskie oddziały nie tylko spod Warszawy, ale i z reszty zajętego przez nich w dwóch trzecich Mazowsza. W wyzwolonym Legionowie – podobnie jak w Wołominie i Radzyminie – na światło dzienne wyszły bestialskie mordy, jakich dopuścili się okupanci. Ich skala i brutalność zszokowały cały świat. Legionowo, gdzie zamordowanych cywilów było najwięcej (ponad czterystu), stało się odtąd symbolem i synonimem rosyjskiego bestialstwa.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych przez Moskwę skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego 2022 roku rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum stolicy Lubelszczyzny, w połowie maja Polacy pognali ich do przejścia granicznego we Włodawie.

Natarcia na północy – których wspólnym celem był Szczecin – utknęły w Gdańsku i pod Bydgoszczą.

Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o północny wschód nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem Wojska Polskiego. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód i południe Władimir Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” chociaż całość województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Warmię i Mazury i połowę Podlasia. W rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie województwa lubelskiego, pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Ale potem – we wrześniu 2022 roku – nastąpiła polska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Lubelszczyzny. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wyzwolono Chełm, Krasnystaw i Zamość. W rękach Rosjan pozostał jedynie Hrubieszów i okoliczne wsie. I znów, jak na Mazowszu, na odzyskanych terenach odkryto katownie, miejsca masowych zbrodni i pochówków. 15 września 2022 roku w lesie w pobliżu Chełma znaleziono kilka obszernych grobów, w tym jeden z 447 zwłokami. U większości zmarłych ujawniono ślady gwałtownej śmierci, a 30 ciał nosiło ślady tortur i egzekucji, w tym założone liny na szyjach, związane za plecami ręce, złamane kończyny i okaleczone genitalia.

Tym razem reakcja opinii publicznych i polityków była bardziej powściągliwa – świat otrzaskał się już z rosyjskim bestialstwem.

Ale miało ono i dla Rosjan zgubny charakter, wzmacniało bowiem wolę walki żołnierzy Wojska Polskiego. Determinacja Polaków dała o sobie znać szczególnie podczas ciężki jesiennych bojów na Żuławach, zakończonych ucieczką okupantów z Gdańska. Wyzwolenie jedynego zajętego w trakcie pełnoskalowej inwazji miasta wojewódzkiego, stanowiło dla Kremla poważny cios, zwłaszcza że stało się to 11 listopada, w święto niepodległości Rzeczpospolitej. Zachowując dobrą minę do złej gry, Putin orzekł wówczas, że „cele Rosji w Polsce nie ulegają zmianie”. A posłuszne Kremlowi media ogłosiły sukces w postaci wycofania się za Wisłę na lepsze pozycje obronne (…)”.

Ciąg dalszy przeczytacie w książce, która – wszystko na to wskazuje – ukaże się na przełomie lutego i marca przyszłego roku.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Atak czołgów, wspartych śmigłowcami szturmowymi. Epizod ćwiczeń „Anakonda 10”/fot. własne

Relatywizacja

Na początku sądziłem, że oglądam niechlujną, zaimprowizowaną instalację elektryczną, służącą do poprowadzenia prądu w głąb piwnicy. Jednak maleńkie klemy wieńczące druty nie pasowały mi do tego wyobrażenia. Oklejone przezroczystą taśmą kartoniki również miały się nijak do pierwotnie przypisanej funkcji. Przytwierdzono je do kabli i opisano po rosyjsku. „Usta”, „oczy”, „nos” – każdy kartonik miał swój własny przewód.

– Oni tym torturowali ludzi – odezwał się mój przewodnik.

– Jakich? – spytałem.

– Najpierw nauczycieli, urzędników, miejscową elitę, a potem łapali i przetrzymywali w piwnicy kogo popadnie. Z początku krzywdzili naszych planowo, później chyba tylko dla przyjemności – mężczyzna uśmiechał się smutno.

Nie chciał wchodzić do tej piwnicy. Znał jej przeznaczenie z czasów rosyjskiej okupacji, wszyscy w Cyrkunach je znali. Nieduże pomieszczenie pod budynkiem miejscowej szkoły już w pierwszych dniach „ruskiego miru” przekształcono w katownię. A samą szkołę w koszary. Żołdacy putina zmienili budynek w ruinę wymagającą generalnego remontu. O czym do tej pory nie było mowy, bo większość dzieci rodzice wywieźli do pobliskiego Charkowa lub dalej, a i pieniędzy na odbudowę zwyczajnie brakowało. Pozostała więc szkoła zdemolowana i opuszczona, a piwnicę pod nią szerokim łukiem omijały nawet miejscowe żuliki.

– Trochę strach tu siedzieć – usłyszałem z ust przewodnika.

– Te druty, jeśli rzeczywiście nimi torturowano, to narzędzie zbrodni – zauważyłem. – Ktoś powinien je zabezpieczyć.

– Daj spokój, takich piwnic były w Ukrainie setki… – mężczyzna machnął ręką. Wkurzyła mnie ta nonszalancja, ale nie był to pierwszy raz, kiedy się z nią zetknąłem. Zobojętnienie wspólnoty, z której wywodzą się ofiary, to jeden z efektów skali rosyjskich zbrodni. Jest w Ukrainie sporo pieczołowicie prowadzonych śledztw – zwłaszcza te, w które angażują się podmioty międzynarodowe – ale jest też masa jedynie zarejestrowanych zdarzeń, czemu nie towarzyszy gromadzenie obfitego materiału dowodowego. Wspomniane zobojętnienie to raz, dwa, zapewne nie bez znaczenia jest w tym kontekście wschodnie bałaganiarstwo, wzmocnione wojennym chaosem.

Ale w jednym mój rozmówca miał rację – katowni było w Ukrainie mnóstwo.

—–

Kilkanaście dni temu natknąłem się na rysunek francuskiego satyryka. Przedstawiał on karykaturalne postaci putina i szojgu, wpatrzone w ekran telewizora. „Jak ci Żydzi mogą tak bombardować cywilów w Gazie?”, pytał pierwszy. Na co drugi odparł: „Ale panie prezydencie, to są zdjęcia naszych z Ukrainy…”. Satyra wykrzywia świat, w tym konkretnym przypadku przypisując putinowi naiwność, o którą nie sposób go podejrzewać. Ma bawić – temu zwykle służy owo odkształcenie – a zarazem sygnalizować już całkiem poważne problemy. Wojna w Izraelu spadła rosji niczym gwiazdka z nieba, a jeden z najatrakcyjniejszych wymiarów tego daru ma charakter propagandowy. Determinacja, z jaką Izraelczycy przeprowadzają zbrojną ripostę wobec Hamasu – skutkująca dużą liczną ofiar ubocznych wśród cywilnych Palestyńczyków – służy moskalom do relatywizacji zbrodni popełnionych przez nich w Ukrainie. „Spójrzcie na Żydów. My, w porównaniu z nimi, wcale nie jesteśmy tacy źli/rosjanie wcale nie są tacy źli”, przekonują kremliny i pracujący dla nich aktywiści medialni z innych krajów, także ci z naszego podwórka. Narracja ta – żerując na naiwności użytecznych idiotów, antysemityzmie, ukrainofobii, ale i zupełnie zrozumiałym moralnym oburzeniu (wszak każdego zdrowego psychicznie człowieka oburza widok zabitego dziecka) – zyskuje ograniczoną, ale wcale niemałą popularność. Tymczasem jest niczym innym jak gwałtem na logice, faktach i przyzwoitości.

—–

W październiku 2022 roku rosjanie rozpoczęli – idąc tropem ich propagandy – „bój o ukraińską energetykę”. Już wtedy przekonywali, że uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe to oczywisty sposób prowadzenia wojny, próbując odkleić te działania od etykiety zbrodni wojennej. Tymczasem skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Atakowanie infrastruktury krytycznej, jeśli nie jest bezpośrednio wykorzystywana przez wojsko, JEST zbrodnią wojenną. Fakt, że w Ukrainie nie udało się osiągnąć deklarowanego celu – nie doszło do złamania woli walki na skutek „przeniesienia kraju w średniowiecze” i masowych zgonów – nie wynika z rosyjskiej dobroduszności. Nie jest przejawem tejże fakt, że naloty w ramach „boju o energetykę” pozbawiły życia „zaledwie” kilkuset cywilnych Ukraińców. Taki wynik to skumulowany efekt rosyjskich słabości – niedostatku środków walki, ich ułomności, niewłaściwego planowania, rozpoznania itp. – oraz ukraińskiej skuteczności – nade wszystko wysokiej jakości obrony przeciwlotniczej, ale i dobrej organizacji pracy, pozwalającej na szybkie, bieżące remonty uszkodzonej infrastruktury. Tym niemniej – raz jeszcze to podkreślę – cele Moskwy były jak najbardziej zbrodnicze.

Wróćmy do początku pełnoskalowej wojny. Dziennikarskie śledztwo 'New York Timesa’ pozwoliło odtworzyć chronologię masakry w Buczy. Dochodzenie oparto o zapisy z kamer monitoringu, treści przechwyconych rozmów telefonicznych rosjan (w tym rozmów prowadzonych z telefonów ofiar), odszyfrowane wiadomości radiowe i zeznania świadków. W okupowanej między 5 a 31 marca 2022 roku Buczy znaleziono łącznie ponad 400 zabitych cywilów. Mordercami z ul. Jabłońskiej – gdzie było szczególnie dużo ofiar – okazali się żołnierze 234. Pułku Desantowo-Szturmowego z Pskowa, elity rosyjskiej armii. Zidentyfikowano ich na podstawie sprzętu, naszywek, radiowych kodów czy tak banalnych z pozoru danych jak oznaczenia skrzynek amunicyjnych (z NYT współpracowali eksperci z Instytutu Studiów nad Wojną). „Zbrodnia w Buczy była częścią celowego i systematycznego, bezwzględnego aktu zabezpieczenia drogi do Kijowa”, napisano w raporcie. Żołnierze „przesłuchiwali i strzelali do nieuzbrojonych mężczyzn w wieku poborowym i zabijali tych, którzy stanęli im na drodze, niezależnie od tego, czy były to rodziny z dziećmi próbujące wydostać się z miasta, miejscowi wychodzący do sklepu, czy po prostu jadący do domu na rowerze”.

Wiosną br. opublikowano raport komisji dochodzeniowej Rady Praw Człowieka ONZ. Wyszczególnia on cały katalog zbrodni popełnionych przez rosję: umyślne zabójstwa, ataki na ludność cywilną, nielegalne przetrzymywanie ludzi w niewoli, gwałty i przymusowe deportacje dzieci. „Wiele umyślnych zabójstw, przypadków nielegalnego pozbawiania wolności, gwałtów i aktów przemocy seksualnej nastąpiło podczas przeszukań domów, których celem było znalezienie członków ukraińskich sił zbrojnych lub broni”, stwierdza raport. Samowolnie więzieni ludzie byli często przetrzymywani przez rosyjskie siły zbrojne w fatalnych warunkach w przepełnionych celach. „W jednym przypadku dziesięcioro starszych ludzi zmarło z powodu nieludzkich warunków w piwnicy jednej ze szkół, a inne więzione osoby, w tym również dzieci, musiały dzielić to samo pomieszczenie z ciałami zmarłych”. Podczas gwałtów członków rodziny, także tych najmłodszych, zmuszano do oglądania zbrodni.

—–

Według najnowszych danych Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka, od początku inwazji rosji na Ukrainę zginęło ponad 9 tys. cywilów, a blisko 16 tys. zostało rannych. W raporcie podkreśla się, że rzeczywiste liczby ofiar cywilnych są znacznie wyższe, należy bowiem wziąć pod uwagę opóźnienia w otrzymywaniu informacji z miejsc, w których toczą się walki oraz fakt, że wiele doniesień jest wciąż niepotwierdzonych. Dotyczy to w szczególności Mariupola, Lisiczańska, Popasnej i Siewierodoniecka, miast okupowanych przez rosjan, którzy odmawiają przekazywania szczegółowych danych. Zachodnie agencje wywiadowcze szacują – w oparciu na przykład o dane z obserwacji satelitarnej – że tylko w Mariupolu zginęło co najmniej 20-25 tys. cywilów. Do takich wniosków przywodzi m.in. analiza przyrostu obszarów przeznaczonych na pochówki. W związku z tym ogólna liczba ofiar cywilnych może być nawet siedem razy wyższa. I oczywiście, część z tych osób mogła zginąć bezpośrednio na skutek działań armii ukraińskiej. Ale obrońcy Mariupola nie musieliby się bronić, gdyby nie zostali napadnięci. Nie ryzykowaliby życiem cywilów, gdyby rosjanie pozwolili mieszkańcom wyjść z miasta – na co moskale przystali dopiero po pewnym czasie, wcześniej strzelając do kolumn uciekinierów. Niezależnie od przebiegu pojedynczych incydentów, odpowiedzialność za wszystkie śmierci spoczywa na rosji.

To rosja wreszcie ponosi odpowiedzialność za śmierć ćwierci miliona żołnierzy (z czego dwie trzecie własnych) i rany kolejnych ponad 300 tys. (w tym 120 tys. Ukraińców). Tak, takie są statystyki tej wojny. I nie umniejszą ich zabiegi typu „a w Gazie i Izraelu przez miesiąc zginęło 10 tys. ludzi”. Nie wiem, czy rzeczywiście aż 9 tys. Palestyńczyków straciło życie po 7 października br. (Izrael zgłasza śmierć 1,3 tys. własnych obywateli). Mam mocno ograniczone zaufanie do danych napływających z Gazy, niemniej gęstość zaludnienia, gęstość zabudowy, jej fizyczne zintegrowanie z infrastrukturą Hamasu (podwójne zastosowanie szkół, szpitali, piekarni itp., będących zarazem koszarami, pozycjami obronnymi czy magazynami amunicji), oraz intensywność izraelskiego ostrzału skłaniają mnie do wniosku, że ofiar musi być dużo. To oczywisty humanitarny dramat, z którym, mimo wielkiej sympatii dla państwa żydowskiego, nie zamierzam dyskutować. Ale nie stanowi on pretekstu do wybielania rosjan, nie jest dla nich okolicznością łagodzącą czy powodem amnestii. Co się stało, już się nie odstanie – odebranych przez moskali i za ich sprawą żyć, nic nie wskrzesi. Kara zatem musi być, także w postaci napiętnowania rosji i rosjan.

A teraz wyobraźmy sobie armię federacji wysłaną nie do rozległej i słabo zaludnionej Ukrainy, a do niewielkiego ludzkiego mrowiska, jakim jest Gaza. Armię zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, pielęgnującą etniczne uprzedzenia. Dowodzoną przez nieudolnych generałów, nieporadną taktycznie, z powodu technologicznego zapóźnienia i braku precyzyjnej amunicji strzelającą wagonami pocisków. Gdybanie, za którym sam nieszczególnie przepadam, ale warto taki eksperyment myślowy przeprowadzić. Warto też – już na koniec – zwrócić uwagę na wymiar informacyjny i społeczny konfliktu na Bliskim Wschodzie, na to, jak rezonuje on w krajach Zachodu. Wiele wiodących mediów nie szczędzi Izraelowi krytyki, podobne słowa padają z ust polityków, liderów opinii, przedstawicieli elit, mas zwykłych ludzi, którzy wychodzą na ulice. Nie przeszkadza to Moskwie i jej propagandzistom w formułowaniu zarzutów „zachodniej hipokryzji”, co jest zarówno krytyką, jak i sposobem na wykazanie własnej wyższości. No więc w kontekście tej wyższości chciałbym Wam przypomnieć, że w rosji mówienie o zbrodniach armii rosyjskiej jest surowo karane – więc się o tym nie mówi. Ba, nawet masowych wystąpień propalestyńskich w tym kraju nie było, bo władza boi się antywojennych protestów, nawet zgodnych z jej oczekiwaniami. Spec-operacja to nie wojna, ale wiadomo, licho nie śpi…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. szkoła w Cyrkunach. Opisana piwnica znajduje się w starej części kompleksu, w widocznym na pierwszym palnie czerwonym budynku/fot. własne