Kar(m)a

Chciałbym jeszcze wrócić do przedwczorajszego ataku ukraińskich dronów na lotnisko rosyjskiego 334. Pułku Lotnictwa Transportowego, stacjonującego w Pskowie. Medialne doniesienia fiksują się na samolotach Ił-76MD, przeznaczonych do wsparcia elitarnej 76. Dywizji Desantowo-Szturmowej, tymczasem bezzałogowce uderzyły także w obiekty koszarowe w sąsiedztwie. Należą one do 2. Samodzielnej Brygady Specjalnego Przeznaczenia (Specnazu), która częściowo operuje teraz w Ukrainie. W kraju pozostają jednak istotne elementy brygady, szkolone i zgrywane przed wysyłką na front. A może należałoby napisać „pozostawały”? Moskwa milczy na temat skutków uderzenia w koszary, co niespecjalnie dziwi, jeśli prawdą jest, że poległo i zostało rannych kilkudziesięciu żołnierzy, przede wszystkim szkoleniowców. Tak twierdzi moje dobre źródło w ukraińskiej armii. Tropiąc ów wątek, przekopałem się przez lokalne rosyjskie fora. Sporo tam najróżniejszych plotek (na przykład o masie karetek wysłanych do koszar), ale niestety, nie znalazłem nic wartościowego.

Ukraiński atak na Psków nastąpił w kilku (co najmniej trzech) falach, użyto w nim – wedle różnych źródeł – od 21 do 40 dronów kamikadze. Co ciekawe, maszynom towarzyszył przynajmniej jeden bezzałogowiec rozpoznawczy – efekty jego pracy, w postaci multimediów ilustrujących uderzenie w iła-76, opublikował właśnie ukraiński wywiad wojskowy. Możliwe zatem, że Ukraińcy koordynowali atak, na bieżąco sterując bezpilotnikami. Że nie było to typowe jak dotąd uderzenie „na pamięć” – przeprowadzone w oparciu o zaprogramowane przed misją dane lokalizacyjne. W tej sytuacji warto zapytać, co stało się z dronem obserwacyjnym i w jakim trybie pracował? Przesyłał dane „na żywo”, wrócił do operatora? Pamiętajmy, że Psków jest oddalony od granicy z Ukrainą o 700 km. Nie wiemy nic o ukraińskich dronach, które byłyby w stanie pokonać ów dystans dwa razy, możliwe więc, że przynajmniej maszyna rozpoznawcza startowała z terytorium rosji. Co nie byłoby niczym nadzwyczajnym, bo niektóre ataki na Moskwę wykonywane są z wykorzystaniem krótkodystansowych bezpilotników, które MUSZĄ (nie ma innej opcji) być wysyłane przez grupy dywersyjne.

Co do iłów – z ogólnodostępnych materiałów z obserwacji satelitarnej wynika, że dwie maszyny zostały doszczętnie zniszczone. Trudno jednak określić zakres uszkodzeń dwóch pozostałych, do utraty których przyznała się Moskwa. Nie ma danych potwierdzających najbardziej optymistyczny scenariusz, mówiący o zniszczeniu i uszkodzeniu sześciu iłów-76. Ale dwa „trupy” i dwa poharatane iljuszyny to i tak niezły wynik. Jeden Ił-76MD kosztuje 50 mln dolarów, jednej nocy poszedł zatem z dymem majątek o wartości grubo ponad 100 „baniek”. A rosjanie produkują „siedemdziesiątki-szóstki” w symbolicznym zakresie. I są one coraz gorszej jakości, o czym świadczą problemy z wdrożeniami samolotów wyprodukowanych po 2012 roku. Mało wybredna w tym zakresie rosyjska armia regularnie odsyła nowe maszyny do producenta, kwestionując wydajność kluczowych systemów (zwykle dotyczy to silników).

Co nie zmienia faktu, że iły-76 stanowią istotny element machiny wojennej federacji. To m.in. one budowały mit „drugiej armii świata”, zdolnej w kilka godzin przerzucić elitarne oddziały na odległość tysięcy kilometrów. Spektakularne pożary iłów mają więc istotne znaczenie symboliczne, będąc zarazem – w mojej ocenie – przykładem wyrafinowanej operacji Psy-Ops, przeprowadzonej przez ukraiński wywiad.

Ale po kolei – zacznijmy od „wracającej karmy” i wróćmy do początku pełnoskalowej inwazji. 24 lutego 2022 roku rosjanie wysadzili na podkijowskim lotnisku w Hostomelu desant śmigłowcowy. Ponad 200 spadochroniarzy z 45. Samodzielnej Brygady Specjalnego Przeznaczenia miało przejąć port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa pomaszerowałby na pobliski Kijów z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku ukraińskiej stolicy lądem. Utrata Kijowa miał być niczym dekapitacja – złamać wolę walki Ukraińców. Jak wiemy, nic z tego nie wyszło – spadochroniarze natknęli się na zacięty opór, lotnisko pozostało pod kontrolą ogniową ukraińskiej artylerii.

Wielu obserwatorów uważa, że gdyby sprawy potoczyły się inaczej, rosjanie dopięli swego i w efekcie zajęli rządowe dzielnice Kijowa, wojna zakończyłaby się ich zwycięstwem. Nie potrafię tego wykluczyć.

Szczęśliwie rosyjskiemu dowództwu – nawykłemu do ryzykownych operacji (to skutek tak osobistej odwagi, jak i pogardy dla życia podwładnych) – w tym konkretnym przypadku zabrakło „ikry”. Są dwie wersje zdarzeń – wedle jednej, kilkanaście (zwykle mówi się o 16) iłów-76, niosących na pokładach żołnierzy 76. DDSz, było już w powietrzu, w drodze do Hostomela. Wedle innej, samoloty znajdowały się jeszcze na pskowskim lotnisku, gdy przyszedł rozkaz odwołujący drugą część desantu. Skala ukraińskiego oporu przytłoczyła nie tylko będących w bojowym kontakcie spadochroniarzy, ale i ich dowódców w odległym i bezpiecznym sztabie. Lądowanie pod ogniem zapewne byłoby piekielnie niebezpieczne, ale nie niewykonalne. Zwłaszcza że na tamtym etapie wojny rosjanie mogli pokusić się o „wyczyszczenie nieba” nad obszarem operacji, w dalszej kolejności stwarzając sobie możliwość obezwładnienia obrońców Hostomela i ich artylerii.

Nie zostało to zrobione. Żołnierze 76. DDSz dotarli samolotami do białoruskiego Homla i dopiero stamtąd – na kołach i nogach – pod Kijów. O wiele, wiele za późno. Jest więc atak na Psków i zniszczenie iłów odroczoną karą za błędy z początków inwazji.

Karą precyzyjnie adresowaną, bo „przekopanie” zaplecza 76. DDSz to ciąg dalszy porachunków Ukraińców z tą jednostką. W oczach obrońców niesławną, odpowiedzialną bowiem – obok innych oddziałów – za mordy w Buczy, Irpieniu i Borodziance (które przeczą potocznej tezie, że za bestialstwem stała wojskowa hołota, a elita nie splamiła się krwią cywilów). Większość spadochroniarzy z tamtego okresu już nie żyje – 76. DDSz przeszła proces odtworzenia – niemniej w warstwie symbolicznej to wciąż to samo zło.

Którego pognębienie ma również konkretny cel operacyjny. Żołnierze Wehrmachtu służący na froncie wschodnim nieczęsto jeździli na urlopy do Rzeszy. Poza kwestiami techniczno-logistycznymi, chodziło też o morale. Zadbanie o to, by żołnierz nie zyskał przekonania, że w ojczyźnie źle się dzieje, że na rodzinne miasto regularnie spadają alianckie bomby (o co troszczyła się również wojskowa cenzura). Słusznie obawiano się dezercji i spadku motywacji.

Kilkanaście dni temu żołnierzy 76. DDSz w pośpiechu przerzucono na front zaporoski, gdzie mają zniwelować skutki ukraińskiego wyłamania. Uda im się czy nie (oby nie!), świadomość, że nad „domem” latają bezkarnie ukraińskie drony, na części żołnierzy może wywrzeć efekt mrożący.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Publicznie dostępne zdjęcia przedstawiające skutki ataku na Psków. Kolaż za WarNews.pl

Ilustracje

Znamy już tegorocznych laureatów Pulitzera – w kategorii fotografii newsowej główną nagrodę zdobył zespół fotoreporterów „Associated Press”, za zdjęcia dokumentujące wojnę w Ukrainie. Wyróżnione fotografie ukazują pierwsze miesiące rosyjskiej inwazji, wiele zostało wykonanych podczas zagłady Mariupola. Ale są pośród nich także niezwykle przejmujące ilustracje z Buczy – zamieszczam tu link do galerii, sami się przekonajcie. Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie „o co jest ta wojna?”, po przejrzeniu katalogu na wskroś pozna ukraińskie motywacje.

—–

Pozostając przy zdjęciach – załączona fotografia powstała kilka dni temu w Awdijiwce, jednym z donieckich miasteczek-twierdz, o które toczą się najcięższe walki.

– Zobaczyłem kobitkę, która pieli grządki – opowiada Darek Prosiński, autor zdjęcia. – Nie miałem aparatu, tylko telefon, odruchowo po niego sięgnąłem. Sytuacja była surrealistyczna – wokół grzmiały działa, w okolicy spadały pociski, a ta pani jak gdyby nic pielęgnowała przydomowy ogródek. Nie miałem serca jej powiedzieć, że przecież zaraz to wszystko trafi szlag…

To zaskakujący zbieg okoliczności, bo Darek zadzwonił do mnie dwa, może trzy dni po tym, jak usłyszałem podobną opowieść. Mniejsza o kontekst – mój rozmówca zrelacjonował mi historię z czasów Powstania Warszawskiego. O starszym mężczyźnie, który jeszcze we wrześniu 1944 roku, w niezajętej przez Niemców części stolicy, codziennie o tej samej porze wychodził na balon i podlewał kwiaty – zdaje się, że pelargonie; wybaczcie, nie mam pamięci do roślin. No więc tamtego lata ogromne połacie miasta już płonęły, a on mimo wszystko troszczył się o swoje rośliny.

Nawyk, który nie pozwalał zwariować? Owszem, choć zapewne też coś jeszcze. Nie wiem, czy trzeba do tego wojny – pewnie nie – ale to w czasie wojny, gdy wokół otacza nas bezmiar okrucieństwa serwowanego ludziom przez ludzi, łatwiej nam obdarzać rośliny sentymentem. Jakby motywowała nas ujawniana wówczas po całości kruchość materii.

I chyba wiem, o czym piszę – zimą 2015 roku utknąłem na blok-poście ustawionym przez armię ukraińską na drodze z Popasnej. W miasteczku trwały wówczas ciężkie walki, wielu mieszkańców zdecydowało się uciec. Wciąż mam przed oczyma starego moskwicza wyładowanego po dach domowymi sprzętami. Za kółkiem siedział młody mężczyzna, obok równolatka, najpewniej żona, trzymająca na kolanach najwyżej roczne dziecko. Auto ciągnęło przyczepkę, a właściwie klatkę na kółkach, w której podróżowała dorodna świnia. Na dachu klatko-przyczepy zamocowano kolejne toboły, na wolnym fragmencie platformy stała zaś… doniczka z okazałym kwiatem. Właściwie to drzewkiem, które niczym chybotliwy maszt co rusz wystawało ponad obrys zabytkowej fury. „Na chuj im ta witka!?” – nie miałem bladego pojęcia. Prosiak był oczywistym wyborem, ale palma (nie wiem czy palma – tak ją sobie w głowie nazwałem)?

Dziś już łatwiej byłoby mi nie zastanawiać się nad tak (nie)oczywistym wyborem przedmiotów przeznaczonych do ewakuacji.

—–

Wróćmy do Darka, bo to ciekawa postać. Pracowaliśmy razem w Donbasie w 2015 i 2016 roku. Daro robił zdjęcia, wyborne; jedno z nich posłużyło za okładkę „Uwikłanych”, mojej ukraińskiej powieści. Miał chłop oko i potrafił kreować ciekawe wydarzenia.

– Jestem w kiblu – szeptał któregoś razu do telefonu. – Schowałem się przed tym specnazowcem, któremu zrobiłem zdjęcie.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Był kwiecień 2015 roku, kręciliśmy się (ja i trzech innych dziennikarzy) po dworcu autobusowym w Doniecku. Darek wnet wypatrzył mężczyznę w charakterystycznym mundurze, z flagą rosji na ramieniu. I poszedł za nim z aparatem, niby to robiąc zdjęcia przypadkowym podróżnym (myśmy, podczas tamtego wyjazdu, naprawdę dokumentowali codzienne życie mieszkańców separatystycznej stolicy). Poszedł, przepadł – a kilka minut później zadzwonił z kibla. Musicie wiedzieć, że wiosną 2015 roku rosyjskiej armii ależ skąd! w Donbasie nie było (walczyli wyłącznie miejscowi traktorzyści, górnicy i hutnicy…). A jednak była, a Darek miał to na zdjęciu.

Ale rusek chyba się zorientował, że ktoś go „sfocił z partyzanta”… Prawdę mówiąc, nie wiem, czy specnazowiec byłby w stanie pokonać Darka na pięści; pewnie nie. Niestety, skubaniec miał broń i kilku kolegów.

– Dasz radę zwiać, czy mamy robić zamieszanie? – sytuacja nadal wydawała się zabawna, ale widziałem już potencjalne zagrożenia.

– Dam. Zwijajcie się, a ja do was dołączę – usłyszałem.

I dołączył. Wcześniej zgubił trop, nie stracił aparatu i wyjątkowej w tamtym okresie fotografii.

Dziś Darek regularnie wraca do Ukrainy – już nie jako fotoreporter, a ratownik medyczny. Pracował na froncie, towarzyszy jako „medyczna obstawa” wolontariuszom wożącym na wschód pomoc humanitarną. Ale „genu nie wytrzebisz”, sięga więc Daro po aparat czy telefon, gdy coś mu się przytrafi. Zerknijcie czasem na jego instagramowy profil, bo warto. Tę wojnę należy opowiadać na różne sposoby, wymowne ilustracje to jeden z nich.

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Mobilizator”

„Najgorętszy” w ostatnich dniach temat w Polsce dotyczy rzekomych przyszłorocznych planów przeszkolenia 200 tys. rezerwistów. „Czemu to ja miałbym iść do woja na cały miesiąc!? Mam rodzinę, pracę, zobowiązania…” – głosy tego typu zdają się dominować, cytowane w mediach i wygłaszane w serwisach społecznościowych. I choć dyskusja daje dowód niskiej jakości świadomości obywatelskiej Polaków, obnażając przy tym hipokryzję wielu potencjalnych rezerwistów, niespecjalnie się nią przejmuję. Wkurza mnie to podejście, że obowiązek obowiązkiem, ale niech go wykonają inni („przecież mamy zawodową armię! – grzmi jeden z drugim). Wkurza tym mocniej, że przykład Ukrainy powinien przekonanie o konieczności posiadania rezerw sprowadzić do poziomu wiedzy potocznej, wytłumić opinie mówiące o bezsensie szkoleń. No więc jest we mnie złość, ale nie załamuję rąk nad „społeczeństwem mięczaków, wygodnickich, defetystów”. W dalszej części tekstu napiszę dlaczego, a póki co chciałbym się odnieść do clou informacji – i naprostować pojawiające się przekłamania.

Zacznijmy od podstawowej kwestii – dwustu tysięcy powołań na ćwiczenia. To wcale nie znaczy, że tyle osób pójdzie w kamasze – 200 tys. to górny limit wyznaczony w projekcie dotyczącym funkcjonowania sił zbrojnych w 2023 roku, tożsamy z zapisem obowiązującym na ten rok. Czy w 2022 roku powołano na ćwiczenia 200 tys. rezerwistów? Nie, wojsko nie przedstawia dokładnych danych, ale wiadomo, że jest to dużo-dużo mniejsza pula. W 2023 roku zapewne również skończy się na kilku-kilkunastoprocentowym wykorzystaniu limitu, bo choć z jednej strony nie obowiązują już obostrzenia kowidowe, a wojna tuż za granicą motywuje do zwiększania zasobów mobilizacyjnych, z drugiej, w tym roku weszła w życie ustawa o obronie ojczyzny, która wprowadziła zasadniczą, dobrowolną służbę wojskową. W jej ramach MON chciałby przeszkolić w 2023 roku niemal 29 tys. osób, a budżet ministerstwa z gumy nie jest, bazy szkoleniowej (i personelu) też nie da się z miesiąca na miesiąc pomnożyć.

Tym niemniej jacyś rezerwiści do woja trafią, ale… Ale otrzymanie poczty z Wojskowego Centrum Rekrutacji wcale sprawy nie przesądza. De facto jest to wezwanie na kwalifikację do ćwiczeń, w dodatku wysyłane z wielotygodniowym wyprzedzeniem (obecne wezwania dotyczą ćwiczeń zaplanowanych za trzy miesiące). Jeśli komuś nie uśmiecha się czasowe założenie munduru, może zawnioskować o zwolnienie, przedstawiając odpowiednie dokumenty (dotyczące stanu zdrowia, sytuacji rodzinnej, pracy). Ich ocena – poza oczywistymi sytuacjami niezdolności do służby – ma charakter arbitralny, lecz decyzja o skierowaniu na ćwiczenia, jak każda procedura administracyjna, ma też mechanizm odwoławczy.

Bezzasadne w każdym razie są lęki dotyczące reakcji pracodawcy („wyrzuci mnie, jak zniknę na miesiąc”). Ma on ustawowy obowiązek zwolnienia pracownika, posyłanego na szkolenie. Dzieje się to w ramach bezpłatnego urlopu, ale wojsko straty wetuje. W najczęstszym przypadku – gdy mowa o szeregowcach – rekompensata wynosi 130 zł za każdy dzień w koszarach, co przy 30-dniowym szkoleniu daje kwotę 3,9 tys. zł.

80 proc. Polaków zarabia mniej lub tyle samo, o czym wspominam w kontekście często pojawiającego się argumentu o „finansowej stracie”, będącej efektem powołania. Ci, którzy zarabiają więcej, mogą złożyć wniosek o wyższą rekompensatę. Osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą – dla których miesiąc poza branżą mógłby oznaczać poważniejsze kłopoty – mają możliwość wnioskowania o zwolnienie z ćwiczeń (albo o ich odroczenie).

Co ważne, szkolenia dotyczą zarówno tych, którzy w wojsku już byli, jak i tych przeniesionych do rezerwy „z automatu”. Ustawa o obronie ojczyzny przewiduje, że obowiązkowe ćwiczenia dotyczą osób pełnoletnich przed 55. rokiem życia (w przypadku podoficerów i oficerów górny próg wyznacza ukończony 63. r.ż.), posiadających kategorię zdrowia A. Ćwiczenia mogą być: jednodniowe, krótkotrwałe – trwające nieprzerwanie do 30 dni; długotrwałe – trwające nieprzerwanie do 90 dni; rotacyjne – trwające łącznie do 30 dni i odbywane z przerwami w określonych dniach w ciągu danego roku kalendarzowego. Z reguły wojsko poprzestaje na ćwiczeniach krótkotrwałych, najczęściej dwutygodniowych.

—–

Czy dwa lub nawet cztery tygodnie to dużo? Moim zdaniem nie, ale sporo osób uważa inaczej. I daje temu wyraz, ku uciesze rosyjskiej propagandy, która już dostrzegła, że „Polacy nie chcą zakładać munduru” (jakby k… rosjanie chcieli…). Szczęśliwie z tej radochy moskali niewiele wynika. Po pierwsze, żeruje ona na medialnym szumie („pustych” deklaracjach i wirtualnym oburzeniu), po drugie, niechęć do wojska czasu pokoju wcale nie musi oznaczać, że w razie W nie będzie komu bronić ojczyzny. Spójrzmy na Ukrainę, która nie ma poważnych problemów z uzupełnianiem stanów osobowych armii. Mimo iż wojsko zaangażowane jest w koszmarnie ofiarochłonną wojnę. Czy Ukraińcy są jacyś inni niż my? Nie sądzę. Tuż przed rozpoczęciem inwazji – w lutym br. – tylko 37 proc. obywateli Ukrainy deklarowało bezwzględną chęć walki w razie rosyjskiej agresji. Dziś dziewięciu na dziesięciu Ukraińców chce toczyć wojnę aż do zwycięskiego końca, bez żadnych zgniłych kompromisów. Co się wydarzyło po drodze? Coś, co byłoby i naszym udziałem, zakładając, że jedyny realny scenariusz działań wojennych na terytorium RP wiązałby się z rosyjską napaścią (teraz niemożliwą, w ciągu najbliższych lat również nie, ale w nieco odleglejszej przyszłości nie da się jej wykluczyć; sojusze nie są dane raz na zawsze). A jeśli rosyjską to…

I tu pozwólcie na historyczną dygresję. Słyszeliście o sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie? Chodzi o pierwszą niemiecką wieś, wtedy jeszcze w Prusach Wschodnich, zajętą przez armię czerwoną pod koniec czterdziestego czwartego roku. Wedle wciąż popularnej wersji, ruskie zamordowały tam siedemdziesiąt kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano. Sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa. Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Po prostu je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odzyskaniu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”. Stąd (m.in. rzecz jasna) wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością cywilną, po tym, jak w styczniu ’45 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Przed 24 lutego niemal jedna trzecia Ukraińców wykazywała sympatie prorosyjskie, dziś jest to kilka procent. Brutalność i barbarzyństwo, jakie cechują działania rosyjskich wojsk w Ukrainie, okazały się istotnym czynnikiem mobilizującym Ukraińców do walki. Tym silniejszym, że w Buczy, Irpieniu czy Izjumie niczego nie trzeba było improwizować, „podkręcać” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło.

W Polsce nadal żyją osoby z osobistym doświadczeniem sowieckiego bestialstwa, które towarzyszyło pochodowi armii czerwonej na zachód. Ich wspomnienia są przekazywane kolejnym pokoleniom – na najgłębszej psychologicznej płaszczyźnie z tego właśnie brał się nasz lęk, najpierw przez ZSRR, potem rosją. Dziś te obawy karmią się obrazkami z wyzwalanych spod okupacji terenów Ukrainy. One zostaną nam w głowach na lata, w razie potrzeby dając asumpt do mobilizacji, bo przecież nie chcemy u siebie Buczy czy Nemmersdorfu. putin – wbrew własnym intencjom – nie tylko zmusił Europę do zbrojeń, ale też uzbroił jej obywateli w świadomość, czym nadal pozostaje rosja i jej armia. Jak bardzo niemożliwa jest „cywilizowana okupacja” w jej wykonaniu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Imperatyw

Najpierw tezy wyjściowe:

– Pomoc wojskowa Zachodu dla Ukrainy mieści się w kategorii imperatywu etycznego.

– Jako taka jest dziś przesądzona. Będzie kontynuowana i będzie podlegać istotnym jakościowym zmianom.

– Nigdy – w wymiarze ilościowym – nie osiągnie rozmiarów znanych z czasów II wojny i zachodniego (przede wszystkim amerykańskiego) wsparcia dla walczącego z III Rzeszą ZSRR.

– Co w żaden sposób nie przesądza o jej nieefektywności.

I do rzeczy.

Zaczęło się niepozornie, jeszcze w styczniu, na kilka tygodni przed rosyjskim atakiem. Na lotnisku w podkijowskim Boryspolu zrobiło się tłoczniej niż zwykle – za sprawą samolotów wojskowych z USA. Na ich pokładach przylatywały do Ukrainy zapakowane w skrzynie wyrzutnie przeciwpancerne i przeciwlotnicze wraz z amunicją. Nie były to pierwsze dostawy amerykańskiego sprzętu – Waszyngton wspierał Kijów od 2014 r. Zwykle jednak nie wysyłał broni, a sprzęt pomocniczy. Tymczasem Stingery i Javeliny służyły wprost do zabijania – pierwsze pilotów, drugie czołgistów. „To systemy nieofensywne”, zastrzegano w Pentagonie, który wtedy znacznie bardziej niż dziś liczył się z pomrukami z Moskwy.

Śladem Amerykanów poszli Brytyjczycy, a niebawem i Polacy. Kolejne wyrzutnie przeznaczone do palenia czołgów i samolotów wydatnie zasiliły arsenał ukraińskiej armii. Mało kto zakładał wówczas, że pozwolą na coś więcej niż napsucie Rosjanom krwi. Nie jest tajemnicą, że donatorzy nie wierzyli w ocalenie Ukrainy. Myślano, że napadnięty kraj po kilku-kilkunastu dniach się ugnie, a najeźdźcy triumfalnie wjadą do Kijowa. Po kilku tygodniach uciekali spod niego w popłochu, a Zachód zrozumiał, że warto i należy pomagać, o czym ostatecznie przesądziło ujawnienie rosyjskich zbrodni w Buczy i Irpieniu.

Do końca sierpnia br. amerykańskie wsparcie wojskowe dla Ukrainy wyniosło 13,5 mld dol., brytyjskie – 2,3 mld funtów, a polskie dostawy osiągnęły wartość 1,8 mld euro. Ociągające się Niemcy przeznaczyły na ten cel 0,7 mld euro. Pomagają też inne państwa – zestawienie wymienia najhojniejsze. Oficjalnie, bowiem niektórzy dostawcy nie ujawniają części transferów. Przykładem może być Francja, która w potocznym przekonaniu niechętnie dozbraja Ukrainę, za kulisami zasilając Kijów nie tylko bronią kinetyczną, ale i informacjami.

Lista przekazanego sprzętu jest długa – wspomnianych Stingerów znajduje się tam 1,4 tys., Javelinów 6,5 tys. Liczby nabojów karabinowych idą w dziesiątki milionów, pocisków artyleryjskich w setki tysięcy. Obok tej „drobnicy” jest i 20 śmigłowców, 18 łodzi patrolowych, kilkaset transporterów opancerzonych, co najmniej 350 czołgów, większość z Polski. Jest wreszcie ponad 200 haubic (samobieżnych i holowanych), około 30 mobilnych wieloprowadnicowych systemów rakietowych (przede wszystkim amerykańskich Himarsów). Tysiące dronów (w tym kamikadze, także z Polski) i dziesiątki radarów poprawiających skuteczność artylerii. Sami Amerykanie dostarczyli 75 tys. zestawów kamizelek balistycznych i hełmów. Ukraińskie nieba bronią rakietowe systemy przeciwlotnicze S-300 ze Słowacji i NASAMS z USA. Są mobilne wyrzutnie z Wielkiej Brytanii, do dostarczenia kolejnych zobowiązali się Niemcy.

Jak dotąd nad teatrem działań wojennych nie pojawiły się zachodnie samoloty. Kilka tygodni temu analitycy wojskowi wstrzymali oddech, gdy okazało się, że Ukraińcy przeprowadzili skuteczną akcję „wygaszania” rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. Aby stało się to możliwe, najpierw należało zniszczyć stacje radarowe, do czego NATO wykorzystuje pociski AGM-88 HARM. To rakieta powietrze-ziemia, do przenoszenia której niezbędny był – jak się wydawało – samolot amerykańskiej konstrukcji. Fakt, iż na zniszczonych rosyjskich pozycjach znaleziono szczątki HARM-ów zrodził spekulacje, że Ukraińcy dysponują myśliwcami F-16. Wkrótce okazało się, że z rakiet strzelały ukraińskie (poradzieckie) MiG-i-29, a za „pożenieniem” wschodniej i zachodniej technologii stali amerykańscy inżynierowie. „Efów” zatem za naszą wschodnią granicą nie ma, ale nie będzie wielkiego zaskoczenia, gdy w końcu się pojawią. Jeszcze w czerwcu weterani sił powietrznych USA, republikański kongresmen Adam Kinzinger i  demokratka Chrissy Houlahan, przedstawili projekt ustawy o szkoleniu ukraińskich pilotów w amerykańskim lotnictwie wojskowym. Ów pomysł legislacyjny nie przełożył się dotąd na konkrety – przynajmniej takie, o których mówiono by publicznie. Ale, zdaniem wielu ekspertów, nie da się wykluczyć, że takie szkolenia już trwają (tak, puszczam do Was oczko).

Choć rzeka zachodniej broni jest coraz szersza, z perspektywy armii ukraińskiej nadal niewystarczająca. Przeszkody polityczne są znoszone stopniowo – w miarę rosnącego przekonania o słabości Rosji. Dobrze ilustruje to przykład wspomnianych Himarsów. Najpierw Joe Biden mówił, że Ukraina nie dostanie systemów rakietowych zdolnych razić cele w Rosji. Potem Pentagon ogłosił, że jednak Kijów otrzyma takie uzbrojenie, lecz bez rakiet przeznaczonych do najdłuższego lotu. Na końcu zaś amerykańska ambasador w Kijowie stwierdziła, że decyzje o sposobie użycia Himarsów należą wyłącznie do Ukraińców. Tak gotuje się rosyjską żabę – etapowo oswaja Rosjan z rosnącym potencjałem ich przeciwników oraz z następującymi w wyniku tego porażkami. Tym sposobem ogranicza się ryzyko gwałtownych reakcji (np. użycia przez Moskwę taktycznej broni jądrowej), a zarazem wysyła sygnał głównemu lokatorowi Kremla: „Wycofaj się, nim Ukraińcy jeszcze bardziej upokorzą twoje wojsko i ciebie”. W takim ujęciu docelowym modelem jest maksymalna westernizacja sprzętowa ukraińskiej armii, także z powodu innych czynników rozpisana w czasie.

Jakich? Posłużmy się znów Himarsami. USA posiadają około 500 wyrzutni, jedną piątą mogą bez uszczerbku dla własnych zdolności przekazać Ukrainie. Ale… Roczna produkcja rakiet w ostatniej dekadzie mieściła się między 5 a 9 tys. sztuk rocznie. Jedna wyrzutnia to sześć rakiet, Ukraińcy mają ich około 20. Pełna salwa oznacza wystrzelenie 120 pocisków. Niespełna 60 salw zużywa całą śrdnioroczną produkcję rakiet. Ukraińcy tylu pocisków nie dostali – z oficjalnych informacji wynika, że przekazano im około 2 tys. rakiet. Zaś cały amerykański zapas to 50-kilka tysięcy pocisków. Cena pojedynczego to 150 tys. dol. Kontener wyrzutni waży 2,5 tony, a do tego dodać trzeba wiozącą go ciężarówkę. Nie ma zatem możliwości, by Ukraińcy używali Himarsów masowo (inna rzecz, że przy tej precyzji rażenia nie istnieje taka potrzeba) – na przeszkodzie stają kwestie logistyczne, organizacyjne, finansowe i ściśle wojskowe. Sprzęt wymaga przerzutu przez ocean, jest kosztowny, zaś moce produkcyjne nawet amerykańskiej zbrojeniówki zostały po zakończeniu zimnej wojny mocno ograniczone. Jak i zapasy na „czas W”, którymi dzielić się należy z umiarem, by nie obniżać gotowości własnej armii.

Poziom komplikacji uzbrojenia i cena niezbędnych komponentów w wielu przypadkach wykluczają scenariusz rozwinięcia masowej produkcji. „Głupią” amunicję można tłuc w imponujących ilościach, precyzyjnej już nie. Niedawno ujawniono, że Ukraińcy posiadają pociski Excalibur, zdolne razić cele na odległość do 40 km. Co więcej, można je wystrzeliwać z niejednego typów haubic, a Ukraina otrzymała ich kilka, z różnych państw. Wyposażone w GPS Excalibury potrafią uderzyć w cel z dokładnością do dwóch metrów. Są odporne na zakłócenia, przewidziane do operowania w każdych warunkach pogodowych – i kosztują po 100 tys. dol. 900 sztuk zamówionych dla Ukrainy przez Pentagon wydaje się mikroskopijnym wsparciem – do czasu, aż uświadomimy sobie, że to 900 niemal pewnych trafień. I że w przypadku „głupiej” amunicji skuteczność da się odmierzyć co najwyżej promilami. Pojedyncze trafienie może zniszczyć wóz bojowy z całą załogą, ale realia wojny są bezwzględne dla księgowych i logistyków – statystycznie na jednego wyeliminowanego z walki przeciwnika przypadają tysiące sztuk wszelkiej maści „nieinteligentnych” nabojów.

Ta jakość zniszczy rosyjską armię.

—–

Nz. rosyjska jakość jej nie ocali…/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zrzutka!

No ludziska, można zrobić coś dobrego!

Jestem lewicowcem i pacyfistą, w dodatku dziennikarzem, ale to wojna Dobra ze Złem, więc odkładam na bok etyczne i zawodowe rozterki. Szczególnie, że wspieranie Ukraińców to dziś powinność patriotyczna, bo oni walczą także i za naszą wolność.

Dajmy im zatem jak najwięcej narzędzi!

Zrzućmy się na Bayraktara – oto link do zbiórki.

Jak pisze Sławomir Sierakowski, inicjator akcji: „(…) Litwini zebrali środki błyskawicznie i firma produkująca Bayraktary postanowiła przekazać drona Ukrainie za darmo, a zebrane pieniądze przeznaczyć na pomoc ludności. Później to samo stało się z kolejną zbiórką na trzy Bayraktary! Czas na nas. Pamiętacie Buczę, Irpień, Mariupol? Weźmy udział w tej walce. Kupmy polskiego Bayraktara.

Suma jest wyjątkowo ambitna, ale zrzutka idzie doskonale! Jeśli zbierzemy mniej, przekażemy wszystko na fundusz Sił Zbrojnych Ukrainy w Narodowym Banku Ukrainy. To samo zrobimy z nadwyżką. Działamy!”.