Zmienne

Jak podaje Reuters, siedem na dziesięć amerykańskich gospodarstw posiada co najmniej jedno zwierzę domowe, najczęściej psa lub kota. Czworonogów przybyło w okresie pandemii i jak na razie nie ubywa. Z ankiet przeprowadzonych przez American Pet Products Association wynika, że zwierzęta traktowane są jako „długoterminowa inwestycja” – w dobrostan członków rodzin, wynikły z procesu budowania i utrzymywania więzi z pupilami. Analitycy agencji Morgan Stanley przewidują, że do 2030 roku mieszkańcy USA wydadzą ponad 275 mld dol. na produkty i usługi związane z posiadaniem zwierzęcego towarzystwa. Średnio to ponad 39 mld dol. rocznie.

W głośnym wywiadzie dla „The Economist”, którego w połowie grudnia udzielił gen. Walery Załużny, pada kilka niezbyt optymistycznych prognoz na najbliższe miesiące. Dowódca ukraińskiej armii przewiduje kolejną rosyjską ofensywę, z użyciem 200 tys. zmobilizowanych jesienią rezerwistów. „Oni nie odpuszczą…” – zapowiada – spodziewając się m.in. ponownego uderzenia na Kijów. „Ale ukraińskie siły są w stanie odnieść zwycięstwo nad silniejszym przeciwnikiem” – konkluduje Załużny, podkreślając, że w tym celu niezbędne jest wsparcie Zachodu.

– Konkretnie potrzebuję 300 czołgów, 600-700 bojowych wozów piechoty i 500 haubic. Myślę, że wówczas całkowicie realne byłoby osiągnięcie na polu walki granic z 23 lutego – mówi generał.

Licząc na szybko, po średnich cenach – uwzględniając przyzwoite bazowe pakiety amunicji, wsparcie logistyczne i szkoleniowe – wartość wskazanego przez Załużnego sprzętu waha się między 9 a 12 mld dol. Nie mam na myśli uzbrojenia wprost z hal fabrycznych, a zmagazynowane zapasy, w większości dostępne „na już”, przede wszystkim amerykańskie. Wystarczająco nowoczesne, by zapewnić Ukraińcom technologiczną przewagę na froncie.

Suma ta wzrasta do 20 mld dol., jeśli przyjmiemy straty sprzętu na poziomie 30 proc. w pół roku (tyle mniej więcej zachodniej artylerii udało się rosjanom zniszczyć między czerwcem a grudniem ub.r.) i związaną z tym konieczność uzupełnień. Owo podwojenie byłoby też skutkiem kolejnych dostaw amunicji (cały czas operujemy w obrębie wspomnianych czołgów, bwp-ów i haubic), szkoleń dla kolejnych załóg oraz obsługi logistycznej uszkodzonego i częściowo zużytego sprzętu (wymiana luf, remonty silników itp.).

To zestawienie nie obejmuje kosztów stałych jak żołd czy aprowizacja; czy ukraiński żołnierz będzie walczył na sowieckim BWP-ie (BMP-ie) czy na amerykańskim Bradleyu, pieniędzy dostanie tyle samo. Za tyle samo też zje. Inna sprawa, że poprawią się wówczas wskaźniki przeżywalności – co zmniejszy nakłady w obszarze pomocy medycznej i ubezpieczeń – no ale nie wchodźmy w szczegóły, bo nie o to chodzi.

A o co? Nie mam za złe Amerykanom, że dbają o zwierzęta, gdy pomocy potrzebują ludzie z drugiego końca świata. Ostatecznie mówimy o prywatnym majątku, którym każdy ma prawo rozporządzać wedle własnego uznania. Nie miejsce to i czas na traktaty etyczne, wskazywanie czy definiowanie powinności. Chciałbym tylko zwrócić uwagę na wielkość „amerykańskiego portfela”. Kluczową zmienną, gdy rozważamy losy tej wojny, wiedząc, że Stany Zjednoczone zamierzają stać za Ukrainą. Potęga ekonomii USA to oczywista-oczywistość, ale i abstrakcja, której nie potrafimy odnieść do realiów (spójrzmy na wartość PKB – niemal 23 biliony dol. – „to pewnie dużo”, pomyśli Kowalski, gdyby mu rozpisać te dwanaście zer po dwudziestce trójce). No więc proszę bardzo – za połowę sumy, którą zwykli Amerykanie wydają rocznie na pupile, we wschodniej Europie można przechylić szalę wojny. Wojny z rosją, największym obszarowo krajem na Ziemi, posiadającym rzekomo drugą armię świata i nieprzebrane zasoby, niezbędne do prowadzenia działań zbrojnych.

Takiego wała…

O tych zasobach mówi się ostatnio nieco więcej, także u nas (dostrzegam to również pośród swoich dyskutantów). To skutek działań kremlowskiej propagandy, która znów odpaliła protokół „no teraz to my wam pokażemy” (teraz, po mobilizacji), ale i zupełnie naturalnego pesymizmu, będącego efektem przedłużającej się wojny („kurde, końca nie widać…”). Diagnoza, wedle której konflikt na wschodzie stał się „wojną materiałową”, na wyniszczenie, jest oczywiście poprawna. Takie reguły gry narzucili rosjanie, gdy przekonali się, że nie potrafią odnieść szybkich i błyskotliwych zwycięstw. „(…) państwo rosyjskie, wbrew wcześniejszym prognozom, nie załamało się po ciężarem strat wojennych i sankcji gospodarczych, a jego ustrój przechodzi coraz szybszą ewolucję w stronę wojennego totalitaryzmu na wzór faszystowski”, trafnie zauważa Piotr Osęka, historyk z PAN. „Z Moskwy dobiega crescendo polityków i propagandystów (w istocie zapoczątkowane przez ultimatum z grudnia 2021): Rosja zmobilizuje wszystkie zasoby i rzuci na szalę życie wszystkich obywateli, aby odbudować strefę wpływów z czasów konferencji poczdamskiej. (…)”, pisze. Ale i zaraz dodaje: „Oczywiście, te wojownicze deklaracje za kilka lat mogą okazać się fanfaronadą. Nie brakuje przesłanek do optymizmu – nadziei, że wspierana przez Zachód Ukraina pokona Rosję i na długo pogrzebie jej imperialne ambicje”.

Otóż to. W dyskusji poświęconej „wojnie materiałowej/totalnej” nieustannie przewija się wątek demograficzny. Konkluzje płynące z prostego zestawienia potencjałów ludnościowych (rosja 140 mln ludzi, Ukraina 40) są zwykle ponure. Tyle że klucz demograficzny wcale nie jest odpowiedzią na pytanie, kto przedłużającą się wojnie zwycięży. 10-krotnie mniejszy Wietnam ostatecznie pokonał USA w połowie lat 70., siły zachodniej koalicji – nominalnie mniejsze o połowę – rozniosły w pył wojska Saddama Husajna podczas drugiej Pustynnej Burzy w 2003 roku. Maleńki Afganistan upokorzył olbrzymie sowieckie imperium w latach 80., a 70-milionowe Niemcy hitlerowskie w trzy lata zawojowały kawał Europy, zamieszkały przez 150 mln ludzi (wiem, jaki był finał, ale załóżmy, że ta historia kończy się wiosną 1941 roku…). Już po tych przykładach widzimy, że istotnych zmiennych jest więcej. Występują one razem, osobno, w rozmaitych konfiguracjach i miarach, na różnych etapach historii dowolne z nich mają do odegrania kluczową rolę. Poza „masą demograficzną” mówimy o przewadze technologicznej, organizacyjnej, o determinacji (rozumianej jako wola walki i nieustępliwość), o bazie przemysłowej czy wreszcie o potężnym sojuszniku, który wcale nie musi angażować się wprost w działania wojenne, by mieć na nie istotny czy wręcz decydujący wpływ.

Co z tego, że rosyjskie rezerwy ludzkie są większe niż ukraińskie? Wiem, że skrajny cynizm i bezduszność to endemiczne cechy rosyjskiej władzy i generalicji. I że na froncie widać to w postaci ludzkiej fali, pchanej na ukraińskie pozycje bez sensownego taktycznego zamysłu, bez należytego przygotowania i wyposażenia. Ale „luksus” szafowania ludzkim życiem nie jest dany raz na zawsze. W ostatecznych rozrachunku z kijami bambusowymi „mobików” do walki nie rzucą – nawet kremliny. A zapasy rosji okazują się równie mityczne jak sprawność armii. Pytanie, ile zapewni im zbrojeniówka postawiona w na wojenne tryby. Na razie nie zaskakuje i nie ma przesłanek, by sądzić, że zaskoczy.

Nie sposób wyobrazić sobie ukraińskiej wojny bez czołgów, poświęćmy im więc odrobinę uwagi. Ruskie mają obecnie około 1,5-2 tys. sprawnych wozów (w całej armii, nie w samej Ukrainie). Między końcem lutego, a końcem roku stracili co najmniej półtora tysiąca maszyn – a mam na myśli wyłącznie straty udokumentowane w oparciu o ogólnodostępne materiały. Realny ubytek jest zapewne na poziomie 2 tys. tanków (Ukraińcy twierdzą, w mojej ocenie nazbyt optymistycznie, że zniszczyli ich 3 tys.). Przy zachowaniu intensywności działań na poziomie z ostatnich 10 miesięcy, cały ekwiwalent obecnie sprawnych rosyjskich czołgów do jesieni ulegnie zniszczeniu.

Co na to przemysł? Ano jeszcze jesienią ub. r. otrzymał zadanie przywrócenia do użytku 800 starych (50-letnich…) T-62 – w ciągu trzech najbliższych lat. Pesymista uzna to za dowód, że rosjanie planują wojować jeszcze długo – co najmniej te trzy lata. Optymista sięgnie pod dane dotyczące możliwości produkcji nowych czołgów, których w warunkach reżimu sankcyjnego może powstać około dwustu rocznie.

Dla mnie to obraz marności bazy przemysłowej i dowód mocno ograniczonych możliwości armii. Która stratę na poziomie 2 tys. maszyn zniweluje dwustu pięćdziesięcioma starymi T-62 i dwoma setkami nowych T-90, z powodu sankcji pozbawionych nowoczesnej optoelektroniki.

I tu wjeżdżają – cali na czerwono – zwolennicy narracji „rosja jest wielka i ma wielkie zasoby”. Bo! – wykrzykną – „są jeszcze tysiące składowanych czołgów T-72/80, które można przywrócić do służby!”. Są. Wedle różnych szacunków, od czterech do sześciu tysięcy skorup. Celowo piszę „skorup”, bo miażdżąca większość „nawisu mobilizacyjnego” do niczego się nie nadaje. To skutek m.in. złych warunków składowania, wcześniejszych kanibalizacji (gdy nowych podzespołów nie produkowano, a maszyny w linii usprawniano tym, co było pod ręką) oraz złodziejstwa – zarówno tego drobnego (gdy znikały elementy wykonane z metali szlachetnych), jak i hurtowego (gdy opychano za granicę po kilkadziesiąt kompletnych maszyn). Jak z tej puli uda się wyłuskać kilkaset sztuk, to będzie sukces.

Tyle że taki sukces wygranej nie gwarantuje.

Goni zatem rosjan czas, by „póki w kupie siła”, zadać Ukraińcom na tyle bolesny cios, że odechce im się walczyć. Nie sądzę, by w kremlowskich kalkulacjach chodziło o coś więcej niż zmuszenie Kijowa do rozmów na dogodnych dla Moskwy warunkach. Ta wojna nie toczy się już o ukraińską niepodległość, a o kształt ukraińskich granic. Zarazem dla putina jest walką o przetrwanie, co przekłada się na rosyjską determinację. Szczęśliwie dla cara, naród nie oczekuje już zajęcia Ukrainy – wystarczy mu utrzymanie zdobyczy i chociaż jeden dodatkowy spektakularny sukces (który jednym pozwoli podtrzymać iluzję wielkiej rosji, dla innych będzie dowodem na rzeczywistą wielkość).

Tak dochodzimy do finalnej rozprawki, wieńczącej cykl moich przewidywań na 2023 rok. Czego zatem możemy spodziewać się po rosjanach? Gdzie będą chcieli osiągnąć ów wymarzony sukces?

Nie sądzę, by przeprowadzili generalny szturm na Kijów – i nie wynika to ze zmiany politycznych celów wojny, a z kalkulacji czysto wojskowej. Armia rosyjska już raz wybiła sobie zęby, usiłując zająć miasto. Zwycięzcy nie spoczęli na laurach, przeciwnie, przygotowali stołeczny region na ewentualność ponownego uderzenia. Najprościej rzecz ujmując, obecnie rosjanie napotkaliby więcej, lepiej przygotowanych punktów oporu. Dodajmy do tego trudne warunki terenowe i gorszy niż przed rokiem stan infrastruktury drogowej (dziś prawdopodobieństwo utopienia czołgu – w wodzie lub błocie – jest znacząco wyższe niż w lutym/marcu 2022 roku). Co więcej, ilość i jakość ukraińskich wojsk zgromadzonych w pobliżu stolicy nie pozwala rosjanom na stworzenie odpowiednio dużej przewagi, koniecznej przy operacjach ofensywnych. Musiałoby się to odbyć kosztem innych odcinków frontu, co niesie zbyt wiele ryzyk. Moim zdaniem, najeźdźcy poprzestaną na ograniczonych działaniach, co najwyżej markując uderzenie na stolicę – by odciągać uwagę i rezerwy gen. Załużnego.

Prawdziwy atak wyprowadzą w Donbasie? Nie. Ruskie już wiedzą, że Ukraińcy okopali się „po szyję” i nic ich stamtąd nie ruszy. Bachmut to dla skarpetkosceptycznych najświeższa lekcja na ten temat.

Południe z osią natarcia wymierzoną w Odessę? Oj, zajęcie tego miasta (i de facto odcięcie Ukrainy od morza) byłoby spektakularnym sukcesem, ale ucieczka z Chersonia pozbawiła rosjan dogodnego obszaru do wyprowadzenia ofensywy. Teraz musieliby pokonać Dniepr, a przecież z mniejszymi rzekami nie byli w stanie sobie poradzić.

I tak (drogą eliminacji) dochodzimy do Charkowa, owszem, dużego miasta, które już raz się wybroniło i zostało do obrony nieźle przygotowane. Ale gdyby rosjanie skupili na nim cały ofensywny wysiłek, zaangażowali na tym odcinku większość szkolonych obecnie rezerw, Charków mógłby upaść. Zwłaszcza że bliskość granic z rosją pozwoliłaby nacierającym uniknąć logistycznego koszmaru, który przyczynił się do klęski pod Kijowem.

Czy tak się stanie – zobaczymy. Graczy na boisku jest dwóch, a trybuny pełne dopingujących.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraiński moździerz w akcji/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

„Polonizacja”

Imponująca fabryka czołgów w Charkowie przez dekady zapewniała armii radzieckiej stały dopływ kolejnych pancernych kolosów. W ostatnim roku istnienia ZSRR jej linie montażowe opuściło 800 maszyn. Po 1991 r. miasto i zakład stały się częścią Ukrainy, która aż do 2014 r. intensywnie się demobilizowała. Wojsko klepało biedę, zainteresowanie wyrobami fabryki przejawiała głównie odległa zagranica. Lecz i tak skala produkcji zmniejszyła się 20-krotnie, a do rangi rozpoznawalnego w świecie symbolu urósł przyfabryczny plac, na którym przez dekady niszczały setki pojazdów z rodziny „T”. Rdzewiejące, zdekompletowane (także na skutek masowych kradzieży) czołgi świetnie ilustrowały nie tylko stan ukraińskiej armii i zbrojeniówki, ale i ogólny rozkład poradzieckiej strefy kulturowej.

„Gorąca granica”

Gdy osiem lat temu wybuchła wojna z rosją, charkowski „zawód” otrzymał drugie życie. Nowych maszyn nie produkowano – skupiono się na przywracaniu do służby i modernizacji zapasów. Rezerwuar był ogromny – szacuje się, że Ukraina odziedziczyła po ZSRR ponad 5 tys. czołgów. Po latach składowania pod chmurką wiele do niczego się już nie nadawało, lecz i tak stworzono siły pancerne, które wiosną 2022 r. zadały rosjanom bolesne straty.

Ucierpiała też Ukraina – Charków znalazł się na osi natarcia, miasto wielokrotnie bombardowano. I choć rosjanie ponieśli w charkowszczyźnie porażkę, felerne położenie – 20-30 km od granicy z federacją rosyjską – czyni Charków zagrożonym miejscem. Funkcjonowanie tam istotnego dla wojennego wysiłku zakładu jest zbyt ryzykowne. W efekcie, poturbowana w ostrzałach fabryka funkcjonuje dziś w rozproszeniu. Istotną część działalności przeniesiono w bezpieczniejsze rejony zachodniej Ukrainy, charkowskich fachowców delegowano również za granicę, do zakładów zbrojeniowych w Polsce, Czechach czy na Słowacji, pracujących na rzecz ukraińskiej armii.

O czym wspominam nie bez powodu. Imponujące plany rozwojowe Wojska Polskiego – oparte o broń i technologie kupione u Koreańczyków – wiążą się z przetasowaniami w zbrojeniówce. Miano „pancernej stolicy” ma przypaść Poznaniowi, dotąd nieszczególnie znanemu z tego rodzaju produkcji. To tam powstaną czołgi K2/K2PL, których WP nabędzie tysiąc (pierwsze 180 dotrze do nas z Korei). Niemal 500 dział samobieżnych K9 wyprodukowanych zostanie w Zakładach Mechanicznych Bumar Łabędy, nie zaś w położonej w województwie podkarpackim Hucie Stalowa Wola. HSW od kilkunastu lat wytwarza kraby – bardzo podobne do K9 systemy artyleryjskie – wydawało się zatem, że jest to oczywista lokalizacja. W Polskiej Grupy Zbrojeniowej słyszymy jednak, że odsunięcie produkcji strategicznego uzbrojenia od „gorącej wschodniej granicy” to konieczność.

Bartłomiej Kucharski z magazynu „Wojsko i Technika” zwraca uwagę na możliwości współczesnej artylerii rakietowej i lotnictwa.

– Polska nie jest rozległym krajem – mówi. – Gdziekolwiek coś postawimy, znajdzie się w zasięgu potencjalnego wroga.

Tym wrogiem jest rosja – wcześniej niewymieniana z nazwy, po 24 lutego funkcjonująca w takim charakterze już nie tylko w potocznym, ale i w oficjalnym informacyjnym obiegu. Tymczasem wojna w Ukrainie obnażyła taktyczną impotencję rosyjskiego lotnictwa, które nie potrafiło – nadal nie potrafi – wywalczyć sobie kontroli przestrzeni powietrznej nad teatrem działań. Dziewięć miesięcy konfliktu pokazało też, jak niewielki i niecelny jest rosyjski arsenał środków dalekiego rażenia. Oczywiście, na użytek planowania obronnego należy założyć, że przeciwnik będzie dążył do zniwelowania słabości. Tym niemniej można przyjąć, że większe ryzyko wiąże się z fizycznym zajęciem strategicznych obiektów, niż z ich utratą na skutek kampanii lotniczo-rakietowej. W tej perspektywie przesuwanie zaplecza produkcyjnego na zachód jest racjonalnym krokiem.

„Dziwna sprawa”

Racjonalność to słowo-klucz, często pojawiające się w kontekście koreańskich zakupów. Rząd PiS działa tu z silnym społecznym mandatem – za sprawą agresywnych poczynań rosji, większość Polaków uważa zbrojenia za konieczność. Obawy rodzi skala i charakter transakcji („na szybkości”) oraz wybór wiodącego partnera (w wartości dostaw Koreańczycy zdetronizowali Amerykanów). Na użytek tego tekstu nie będę się zajmował kwestiami ekonomicznymi, szukał odpowiedzi na pytanie: „czy to się zepnie?”. Co zaś tyczy się jakości sprzętu i kraju pochodzenia:

– Czołg K2 to dobra konstrukcja, generalnie lepsza od rosyjskich wozów – ocenia Bartłomiej Kucharski, specjalizujący się w broni pancernej. – A relatywnie szybkie wzmocnienie potencjału WP nie będzie jedyną korzyścią. Koreańczycy mają ambitne plany sprzedaży czołgów do innych krajów. Jeśli w Polsce powstanie odpowiednia baza, moglibyśmy stać się hubem produkcyjnym również dla innych odbiorców.

– Czy mamy odpowiednie kompetencje, przede wszystkim kadrowe? – pytam mojego rozmówcę.

– O kadrę inżynierską i wykwalifikowanych pracowników bym się nie martwił – odpowiada. – Tu nie chodzi o tysiące ludzi, a o kilkuset fachowców. Inaczej sprawy się mają z obsadą menadżerską; nasza zbrojeniówka już od dawna nie ma szczęścia do zarządzających. Ale wolę pozostać optymistą i projekt czołgowy generalnie oceniam pozytywnie. Gorzej z działami samobieżnymi.

Ocena Kucharskiego zbieżna jest z opiniami innych ekspertów. Zdaniem wielu, zakup K9 to „dziwna sprawa”. Trwające 20 lat prace nad Krabem zaowocowały konstrukcją, która w boju – w Ukrainie, gdzie wysłaliśmy 48 sztuk – sprawdza się znakomicie. Zdobyte doświadczenie pozwoliłoby rozwijać projekt, tymczasem kraby będą „zwijane”. Ministerstwo obrony zamówiło co prawda kolejne 48 wozów (w sumie już 170 krabów, te ostatnie w miejsce sprzętu wysłanego na wschód), a latem Ukraińcy podpisali kontrakt na fabrycznie nowe prawdopodobnie 54 armato-haubice (szczegóły pozostają tajemnicą). Przy takim wolumenie HSW ma co robić przez kilka lat, zapowiedzi dotyczące przyszłości pozostają jednak mgliste.

Pilnie strzeżone sekrety

K9 i Krab mają podobne podwozia (koreańskiego Samsunga), a zasadnicza różnica sprowadza się do automatu ładowania – K9 też go nie posiada, ale prototyp wersji rozwojowej K9A2 już tak.

– To jest atut, ale musimy pamiętać, że o skuteczności systemów artyleryjskich decydują inne czynniki – komentuje Kucharski. – Amunicja, a kraby w Ukrainie strzelają najbardziej zaawansowanymi (i drogimi) pociskami Excalibur, oraz systemy kierowania ogniem. W przypadku Kraba jest to Topaz, rodzime rozwiązanie, jedno z najlepszych na świecie. Zakup niewielkiej partii K9, które szybko zastąpiłyby kraby posłane Ukraińcom, byłby dobrym rozwiązaniem, ale tak wielkie zamówienie jest nam potrzebna jak piąte koło u wozu. Lepiej byłoby rozwijać Kraba i na nim oprzeć zwiększenie produkcji.

A wątpliwości jest więcej. Jak zapewnia szef MON Mariusz Błaszczak, K2 i K9 mają być „polonizowane”. Za tym słowem kryje się stopniowe zastępowanie elementów konstrukcji pochodzących z Korei odpowiednikami z Polski. W idealnym układzie w pewnym momencie cały czołg czy armata byłyby wytwarzane nad Wisłą. Problem w tym, że „polonizacja” pozostaje hasłem mało konkretnym. Umowy ramowe podpisane z Koreańczykami są dziś tajemnicą pilniej strzeżoną niż atomowe sekrety Układu Warszawskiego. Próbowałem rozmawiać na temat zawartości tych dokumentów z kilkoma formalnie wpływowymi oficerami WP. Nie dostałem nic, co nadawałoby się do druku, co pozwoliłoby choć w przybliżeniu ustalić zakresy i harmonogramy „polonizacji” koreańskiego sprzętu. MON tymczasem zbywa dziennikarzy zapowiedzią ujawnienia szczegółów „w stosownym czasie”.

Wedle oficjalnych zapowiedzi, pierwsze licencyjne K2 i K9 powinny opuścić polskie zakłady w 2026 r. Tak krótki czas oznacza, że z dużym prawdopodobieństwem będą to „składaki” – wozy złożone u nas z części wyprodukowanych w Korei. Kiedy z linii produkcyjnej zjedzie w całości polski pojazd? Czy plany przewidują 100-procentową „polonizację”? A jeśli nie, to jaki ma być nasz udział? Czy są jakieś elementy konstrukcji, gdzie z zasady odstępujemy od „polonizacji”? Nie potrafimy dziś wyprodukować solidnej czołgowej armaty czy silnika – utrwalamy te niedyspozycje czy z pomocą Koreańczyków próbujemy je przełamać? Co w kontekście „spolszczenia” wozów jest dla nas priorytetem, co nie jest? Pytań można zadać wiele, a większość zmierza do ustalenia, czy postawimy w Polsce montownie czy fabryki. Trwałość powiązań, skala samodzielności (kluczowa w produkcji zbrojeniowej), oraz zaplecze badawczo-rozwojowe – jako cechy przedsiębiorstw – premiują rzecz jasna fabryki. Czy nasi decydenci zapewnili Polsce powstanie zakładów z prawdziwego zdarzenia?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Pawłowi Ostojskiemu, Maciejowi Szulcowi, Tomaszowi Frontczakowi, Piotrowi Maćkowiakowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej. Ponadto: Marii Ryll, Dariuszowi Pietrzakowi, Juliuszowi Zającowi i Katarzynie Byłów.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Danielowi Więcławskiemu, Marcinowi Gachowi i Monice Rutkiewicz.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

—–

Nz. Krab w Ukrainie/fot. Ukraińskie Siły Zbrojne

Drogi

Zauważyliście pewnie, jak zasuwają ostatnio Ukraińcy. Co ich tak gna, poza oczywistą potrzebą wyzwolenia własnych terytoriów?

Najpierw trochę historii.

Zachodnio-centryczna wizja zmagań z lat 1914-18 zdominowała refleksję historyczną i w naszej części Europy. Wielka Wojna to i dla nas, Polaków, nade wszystko okopowa rzeź na polach Flandrii, w błotnym anturażu odpowiedzialnym za śmiercionośne warunki sanitarne. Ale przecież i na froncie wschodnim maź zatruwała żołnierzom życie. W zapiskach dokumentujących szlaki bojowe niemieckich i austro-węgierskich pułków wielokrotnie wspomina się o błocie (niekiedy, w zależności od rejonu działań, towarzyszy temu przymiotnik „polskie”). Hamowało one ofensywę na Warszawę z wczesnej jesieni 1914 roku, solidnie krzyżowało szyki podczas zmagań nad jeziorami mazurskimi w lutym 1915 roku. Wówczas to gwałtowna odwilż i rzęsiste deszcze przemieniły pole bitwy w rozlewisko, a szlaki komunikacyjne w bagna i potoki. A potem przyszedł mróz, skuwając wszystko lodem, rosjanom utrudniając ucieczkę, nie na tyle skutecznie jednak, co Niemcom pościg.

Pomni tych doświadczeń dowódcy Wehrmachtu kampanię w Polsce zaplanowali na późne lato 1939 roku. Suchy wrzesień nie zawiódł ich oczekiwań, pomagając w przeprowadzaniu błyskawicznych uderzeń. Dwa lata później ów czynnik pogodowy wzięto pod uwagę, projektując założenia operacji Barbarossa. Przewidując, że im dalej na wschód, tym gorsze drogi, a więc i większe problemy. Wielu amatorów historii podziela dziś mylne przekonanie, że niemiecki atak na ZSRR został opóźniony o kilka tygodni, z uwagi na nieplanowane wcześniej zaangażowanie sił zbrojnych III Rzeszy na Bałkanach (co miało zadecydować o niemieckiej klęsce pod Moskwą, do której najeźdźcy podeszli za późno). Tymczasem jeszcze na początku czerwca 1941 roku na rozległych obszarach rosji, Białorusi i Ukrainy deszcz „produkował” nieprzebrane masy błota, w którym utknęłyby nie tylko zmotoryzowane oddziały armii niemieckiej, ale i jej wciąż oparta o transport konny logistyka. Wiedział o tym Hitler, wiedzieli jego generałowie, stąd końcówka czerwca świadomie wybrana jako moment ataku. Stąd podjęcie kolejnej operacji zaczepnej dopiero w lipcu następnego roku…

Wracam do tematu rasputnicy, bo za kilkanaście dni powinna nastąpić jej jesienna odsłona. Co w mojej ocenie przełoży się na dynamikę działań wojennych w Ukrainie. Gdy podjąłem temat dwa tygodnie temu, kilka osób napisało mi, że współczesne armie są już w wysokim stopniu uniezależnione od kaprysów pogody – w związku z tym front „nie ostygnie”. Też nie twierdzę, że ostygnie – po prostu przewiduję wyhamowanie dużych, manewrowych operacji do czasu aż nastaną pierwsze mrozy. Współczesne czołgi wciąż pozostają niezgrabnymi kolosami – i przy odpowiednim nagromadzeniu błota zwyczajnie w nim utkną (zauważyliście, że na północy Ukraińcy używają już teraz przede wszystkim lżejszych wozów?). Obserwowaliśmy to w marcu, z satysfakcją kontemplując podtopione ruskie tanki; wtedy to orki były w natarciu i to im bardziej zależało na przejezdności pokonywanych terenów. Dziś inicjatywa jest po ukraińskiej stronie, a front przesuwa się w rejony Donbasu, gdzie nie ma za wielu przyzwoitych dróg.

W tym miejscu pozwolę sobie na pewną anegdotę. Latem 2016 roku podróżowałem samochodem z Charkowa do Siewierodoniecka. Dość szybko zjechaliśmy z porządnej szosy i… przepadliśmy. To znaczy takie wrażenie odniósł towarzyszący mi fotoreporter, dla którego był to pierwszy wyjazd do Ukrainy. „Kiedy wskoczymy na jakąś główną drogę?”, zapytał, umęczony jazdą po wertepach, przy których najgorsza polska droga z połowy lat 90. wyglądała jak autostrada. „Paweł”, odparłem. „Ale my jedziemy główną drogą…”.

Donbas do 2014 roku i bez wojny był miejscem zapomnianym przez boga. Po upadku sowietu państwo niemal przestało tam istnieć i świadczyć wiele z podstawowych usług. Publiczna infrastruktura popadała w ruinę, remonty przeprowadzano rzadko i byle jak. Prowincja, zarządzana niczym udzielne księstewko przez złodziei i prorosyjskich politycznych baronów (co zwykle oznaczało te same osoby), miała oczywiście swoje „okna wystawowe” – Donieck i kilka innych większych miast – lecz generalnie tkwiła w materialnym rozkładzie, w którym trudno się żyło i trudno przemieszczało.

A teraz te drogi porozjeżdżały jeszcze czołgi.

Oczywiście, pogoda może nas zaskoczyć. Zmiana klimatu jest faktem, zaburzenia naturalnych dotąd cyklów stają się coraz powszechniejszym zjawiskiem. W efekcie jesiennej rasputnicy może nie być, może okazać się nie tak dokuczliwa; na tym etapie to wróżenie z fusów (mniej uprawnione niż wnioski z historycznych doświadczeń). Przyjmijmy jednak, że wszystko potoczy się „po staremu”. Nie sądzę, by Ukraińcy zawiesili wówczas działania zaczepne. Po prostu, nie będą one tak spektakularne. Nastąpi ciąg dalszy grillowania rosjan przy użyciu precyzyjnej artylerii, czemu będą towarzyszyć lokalne kontrataki – nie tyle dla kolejnych korekt terytorialnych, co dla nękania przeciwnika.

Bo rosjanie – ten zamysł wydaje się coraz bardziej oczywisty – inicjatywy operacyjnej woleliby nie podejmować. Nie spodziewam się rosyjskich ofensyw, wieszczonych przez niektórych po ogłoszeniu przez Kreml mobilizacji. Moim zdaniem, najeźdźcy zamierzają się przegrupować – odpocząć, odbudować na ile się da potencjał bojowy poharatanych oddziałów – i w takim „stanie skupienia” przeczekać zimę.

Aby stało się to możliwe, na północy muszą ustabilizować front, na południu rozbudować obronę. Pytanie, czy Ukraińcy pozwolą, nie jest jedynym, jakie muszą sobie teraz zadać dowódcy „operacji specjalnej”. W rosyjskiej infosferze (mam świadomość ograniczonej reprezentatywności środowiska internetowego) następuje bowiem coś nieprawdopodobnego – rozlewa się fala krytyki dowództwa i armii (choć jeszcze nie putina). Padają najcięższe zarzuty – głupoty, tchórzostwa, nepotyzmu – pojawia się refleksja (jakże trafna…), że wojsko jest nic niewarte. Ten chór wzmagają opinie Kadyrowa i Prigożyna (szefa Wagnera), którzy wprost domagają się dymisji szojgu. Ów „pręgierz” można potraktować jako medialny szum, ale jak potraktuje go putin? Jeśli dostrzeże w nim oznaki buntu/rozkładu dyscypliny trzymającej w ryzach reżim, i on może zażądać głów. Przede wszystkim zaś działania. Gotowi (wyszkoleni, uzbrojeni) czy nie, rosyjscy żołnierze mogą wówczas zostać pchnięci do szaleńczych ataków. Byle tylko wykazać, że to Moskwa znów rozdaje karty…

PS. A ja mam dziś urodziny, w związku z czym życzę sobie sromotnej porażki armii rosyjskiej i międzynarodowego trybunału dla putina. Najpierw jednak chciałbym, żeby w jednym z ostatnich dekretów posłał putler Kadyrowa na front. Wiele bym dał, by zobaczyć tego tik-tokowego bohatera z gruzem w nogawkach…

—–

Zdjęcie ilustracyjne – wykonałem je w Afganistanie zimą 2012 roku/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ból

Ależ ich to boli – ta porażka w charkowszczyźnie. Mam na myśli naszych użytecznych idiotów – cyfrowych aktywistów, usiłujących rozpowszechnić (pro)rosyjską narrację w mediach społecznościowych. Tłumaczę gamoniom, że to ból fantomowy, po czymś, czego dawno już nie ma – po potędze „anałoga-w-miru-niet” ruSSarmii.

Zjawisko jest oczywiście szersze, w największym natężeniu występuje w rosyjskiej info-sferze. Widać, że minął już pierwszy szok, przyszła trudna akceptacja dla faktów, której towarzyszy szukanie wyjaśnień (co oznacza również typowanie winnych). Są pytania „co teraz?” i odpowiedzi, z których zwykle wynika, że rosjanie nadal wierzą w możliwości swojej armii („klęski spadają na wszystkich, my potrafimy się z nich podnosić”). W związku z tym sporo jest nawoływań do zemsty, „zmiecenia Ukrainy z powierzchni Ziemi”. Głosów rozsądku próżno szukać w ilościach, które mogłyby się przełożyć na jakąś istotną jakość – zdaje się, że większość rosjan, przynajmniej tych aktywnych cyfrowo, nadal pragnie wojny.

Wracając do racjonalizacji – „walczymy z całym NATO”, to jedna z najpopularniejszych. Jest w tym mocny rys rosyjskiego rasizmu i ksenofobii, bo przecież armia wielkiej rosji nie może przegrać z „chochołami”, wieśniakami ze stepów. Sojusz zatem wydaje się godniejszym przeciwnikiem – w końcu to mnóstwo państw (domyślnie, rozwiniętych i bogatych – ale takie słowa „porządnemu” rosjaninowi nie zejdą z klawiatury). Jest w tym myśleniu logiczna pułapka – a może zwykła niekonsekwencja? – bo przecież „my jesteśmy w stanie pokonać wszystkich!”, przekonywali nie tak dawno ci sami propagandyści, blogerzy, lokalne i regionalne „autorytety opinii”. Ale pal licho, nie o tym chcę pisać.

„Walczymy z całym NATO”, to takie nasze „gloria victis”/chwała pokonanym, z tą różnicą, że myśmy naprawdę przyjmowali łupnia (gdy popularyzowano to hasło) od dużo silniejszych. A rosja pod Charkowem?

Prawdą jest, że ukraińskie dowództwo na bieżąco otrzymywało informacje ze zwiadu satelitarnego, co najpierw pomogło wytypować słabsze punkty rosyjskiej obrony, a później – niemal w czasie rzeczywistym – pozwalało obserwować reakcje wroga;
Prawdą jest, że działania ofensywne poprzedziły gry wojenne, prowadzone z udziałem natowskiej generalicji, przy użyciu natowskich narzędzi cyfrowych. Że na etapie przygotowania Ukraińcy mogli „walić jak w dym” z prośbami o rady, sugestie czy krytykę – przede wszystkim do Amerykanów, ale i Europejczycy nie pozostali obojętni;
Prawdą jest, że na froncie znalazło się sporo pochodzącego z natowskich krajów sprzętu i uzbrojenia, w tym eks-polskie czołgi;

Ale też prawdą jest:
… że Ukraińcy użyli do ataku zaledwie czterech, wedle innych źródeł pięciu brygad, czyli nie więcej niż 20 tys. ludzi;
… że wsparcie lotnicze, jakim dysponowali, było skromne;
… że w ostatecznym rozrachunku okazało się, iż w obszarze ich działań (rozszerzanym w miarę postępów) przebywało niemal 40 tys. rosjan i separatystów;
… że (o czym pisałem już wczoraj) nie były to tylko II-rzutowe i tyłowe jednostki, ale także istotne elementy gwardyjskiej armii pancernej.

Idźmy dalej. W kontrofensywie owszem, użyto oddziałów Legionu Międzynarodowego, ale miażdżąca większość kontyngentu to rdzenni Ukraińcy (swoją drogą, ciekaw jestem, ilu wśród nich było obywateli Ukrainy rosyjskiego pochodzenia. Dostępny materiał filmowy pozwala stwierdzić, że rosyjskojęzyczni żołnierze to oczywista-oczywistość ukraińskiej armii – wspominam o tym także dlatego, że dobrze pamiętam początki wojny w Donbasie, kiedy w rejon „operacji antyterrorystycznej” Kijów wysyłał przede wszystkim wojskowych ze środkowej i zachodniej Ukrainy). Jest to zatem nade wszystko ukraińskie zwycięstwo, osiągnięte relatywnie niedużym nakładem sił, przy nieznacznym wsparciu NATO. Informacja jest diabelnie ważna na wojnie, to fakt, ale ostatecznie największy wysiłek i tak pozostaje udziałem tych z pierwszej linii. To oni sprawili, że 20 tys. rosjan uciekło aż za granicę, do matuszki, oddając w kilka dni teren wcześniej wywalczony w krwawych dwumiesięcznych bojach. O niebotycznych ilościach porzuconego przy tej okazji sprzętu już tu pisałem.

Co znamienne, to głównie sprzętu żałują rosyjscy „racjonalizatorzy”. I nie chodzi tylko o najnowszą technikę – a trzeba przyznać, że Ukraińcy zdobyli kilka ciekawych gadżetów do walki radio-elektronicznej – ale też o czołgi, wozy bojowe i wszelkiej maści pojazdy logistyczne. W rosyjskiej narracji nie ma tego tak dużo, ale na tyle dużo, by złościć się na „dozbrajanie NATO”. Skądinąd śmieszne jest to złorzeczenie, gdy patrzy człowiek na zdjęcie zdobycznego, 50-letniego T-62, który wygląda tak, jakby zaraz miał się rozlecieć. O czym zresztą napisałem jednemu gamoniowi, dodając z dziką satysfakcją – w nawiązaniu do słów putina – że NATO tak naprawdę jeszcze nie zaczęło i pewnie nigdy nie będzie musiało. Bo sami Ukraińcy – wsparci ułamkiem potencjału Sojuszu (ułamek podkreśliłem) – najpewniej załatwią sprawę.

A skoro o putlerze mowa. Dziś – jak zapewne wielu z Was – oglądałem też zdjęcia prezydenta Zełenskiego z jego wizyty w Izjumie, a więc w strefie przyfrontowej. Nie pierwszy to raz, gdy ukraińska głowa państwa wizytuje żołnierzy. A co w tym czasie robi rosyjska? Zaszyła się w Soczi, z dala od Moskwy, czyżby przed czymś/kimś uciekając? Tak czy inaczej, putin swych żołnierzy na froncie nie odwiedzi, tchórze takich rzeczy nie robią.

—–

Nz. Wołodymyr Zełenski w Izjumie/fot. Офіс Президента України

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przeklęta

Tytułem uzupełnienia poprzedniego postu – na obszarze charkowszczyzny znalazły się nie tylko II rzutowe i tyłowe jednostki sił rosyjskich. Była tam również 1. Gwardyjska Armia Pancerna, elita wojsk lądowych rosji. To ona, jej wozy, błyszczały na paradach w Moskwie. W czasach sowieckich armia stacjonowała w NRD, w przypadku wojny z NATO miała zadecydować o sukcesie uderzenia w głąb Zachodu. W lutym br. jej dywizje pojawiły się w Ukrainie – i dostały łomot podczas prób zajęcia Charkowa, a potem wejścia na tyły wojsk ukraińskich w Donbasie.

Wczesnym latem 1. GAPanc. została w większości wycofana z linii frontu – by odbudować potencjał bojowy – wciąż jednak przebywała w Ukrainie. Kilka dni temu – gdy zaczęła się ukraińska kontrofensywa – jej oddziały miały wszystkie atrybuty, by zatrzymać atakujących. Nie doszło jednak do żadnego poważnego uderzenia, a gwardyjskie sołdaty masowo dały nogę do rosji. Porzucając po drodze ciężki sprzęt w ilościach, które nie mieszczą się we łbie.

Dziś oficjalnie poinformowano, że 1. GAPanc. została przeniesiona do rosji. Orkowi analitycy pocieszają się racjonalizacją, w myśl której dowództwo armii ubiegło Ukraińców i zręcznym manewrem wycofało wojsko z ewentualnego okrążenia. Przy okazji, rozbawiła mnie inna racjonalizacja – otóż rosjanie mają na froncie 150 tys. ludzi, Ukraińcy zaś 700 tys. Ci pierwsi zatem nie są w stanie obsadzić linii obronnych wszędzie w wystarczającym zakresie. Mógłbym nawet przystać na taką interpretację ukraińskiego zwycięstwa, konkludując stwierdzeniem, że tylko idiota posyła na wojnę za małą armię. Ale takie przedstawienie sprawy mija się z rzeczywistością. Siły zbrojne Ukrainy istotnie liczą te 700 tys. osób. Lecz na froncie Ukraińców jest niewiele więcej niż rosjan. Podawanie stanu osobowego całej armii to nadużycie. Idąc tym tropem, należy wskazać, że rosja ma pod bronią 800 tys. wojskowych (pół roku temu miała prawie 900 tys….), a z innymi służbami mundurowymi grubo ponad milion.

Poza tym, czy to nie przewaga techniczna i technologiczna miały być podstawowym rosyjskim atutem?

Wróćmy jednak do ukochanej formacji rosyjskich militarystów. Niniejszym bowiem można ogłosić, że 1. GAPanc. przestała istnieć jako zorganizowany związek operacyjny. Nie ma sprzętu, ludzie się rozpierzchli. Kiedyś – gdy takiej dezintegracji towarzyszyło powszechne tchórzostwo i niekompetencja (czyli jak w ostatnich dniach) – jednostki skreślało się ze stanów. Rugowano z dokumentów i pamięci instytucjonalnej sił zbrojnych. Numer takiej formacji stawał się „przeklęty”. Co zrobią raszyści?

—–

Nz. Porzucony rosyjski sprzęt/fot. Sztab Generalny Sił Zbrojnych Ukrainy

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to