Papryczki

Aleksandra uciekła z Cyrkun zaraz na początku rosyjskiej okupacji. Dotarła do Połtawy, tam, u rodziny, spędziła trzy miesiące. W domu został mąż; nie chciał uciekać, porzucać domostwa na pastwę żołdaków putina i szabrowników.

Okupanci opuścili podcharkowską wieś 25 maja 2022 roku, dwa dni później Aleksandra wróciła do Cyrkunów.

– Połowa chałup leżała w gruzach – wspomina. – Ale nasz dom ocalał, nawet nie był draśnięty, a i mężowi nic się nie stało. Bałam się, na ile starczy nam tego szczęścia, bo rosjanie cały czas wioskę ostrzeliwali.

29 lipca ub.r. rakieta upadła w pobliżu domu Aleksandry. Konstrukcja budynku nie ucierpiała, ale dach został solidnie poszatkowany gradem odłamków.

– To nic – myślałam sobie. – Grunt, żeby się chłopcom złe nie przytrafiło. My jakoś sobie damy radę.

Dwaj synowie Oli służą w wojsku; każdy z nich był już, i zapewne jeszcze będzie, na pierwszej linii walk. Czasem zadzwonią, czasem coś napiszą i choć nigdy się nie skarżą, Aleksandra swoje wie.

– Chłopcom na pewno jest trudniej niż nam tu – kobieta na moment przymyka oczy.

W oddali słychać wybuch, potem kolejny; rosyjska artyleria nie próżnuje.

– Kiedy wreszcie dadzą nam spokój? – Ola kręci głową.

Ale zaraz uśmiecha się serdecznie.

– Dobrze że jesteście – ściska moje ramię. „Wy” to Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), fundacja, z którą współpracuję, która w pocharkowskich wioskach remontuje uszkodzone domostwa. Nie czuję się uprawniony, by przyjmować wyrazy wdzięczności, mówię, że to przecież ukraińscy wolontariusze wykonali fizyczną część prac, ja tylko o tym piszę, robię zdjęcia. Aleksandra macha ręką na moje wątpliwości i znika w budyneczku gospodarczym. – Weź – wręcza mi pełną reklamówkę. – Weź chociaż papryczki – tak bardzo chce się jakoś odwdzięczyć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Moja rozmówczyni/fot. własne

„Dziedzictwo”

– Tam – Nadieja wskazuje palcem pobliski ogródek. – Tam go pochowałyśmy. Dziurę w ziemi wygrzebałyśmy, trumny nie było, więc zawinęłyśmy zwłoki w kołdrę. Dopiero po wyzwoleniu i po ekshumacji był pogrzeb jak trzeba i ciało sąsiada trafiło na cmentarz.

Worek jedzenia

Wieś Cyrkuny – położona na północ od Charkowa, nieopodal rosyjskiej granicy – wpadła w ręce najeźdźców już pierwszego dnia inwazji.

– Przez kilka tygodni zabraniali nam wychodzić z domów – wspomina Nadieja, 67-letnia emerytowana nauczycielka. – Jeśli ktoś łamał zakaz, strzelali. No i szybko zaczęli nas w domach „odwiedzać” – moja rozmówczyni uśmiecha się smutno. – Któregoś razu był silny ostrzał, strzelali nasi po rosyjskich pozycjach. Schowałam się w piwniczce, gdy ucichło, wychodzę i widzę żołnierza z dwoma workami jedzenia. Był kwiecień, wieś od dawna przejadała zapasy. Sklepy od 24 lutego nie działały, rosjanie nie dostarczali żadnych produktów. Sami nie mieli co jeść, więc zaczęli okradać mieszkańców. Ten, który do mnie przyszedł, zabrał mi ostatnie słoiki z kiszonkami. Zastąpiłam mu drogę…

– Bała się pani?

– Nie, byłam zdesperowana. Pytam łobuza, co by zrobił, gdyby do jego matki przyszedł rabuś. Nie odpowiedział, próbował mnie wyminąć. Chwyciłam za torby, chciałam je wyrwać. Puścił jedną, pchnął mnie, uniósł karabin. „Strzelaj!”, wrzasnęłam. „No już!”. Zabrakło mu odwagi. Odszedł i zostawił mi jeden worek.

A później zmarł sąsiad („chorował onkologicznie, zabił go brak leków”) i Nadieja z sąsiadką uznały, że nic ich już w Cyrkunach nie trzyma. Nauczycielka owdowiała jeszcze przed wojną, nim ta nastała, zmarł także jej syn. Sąsiadka, po śmierci męża, była równie samotna.

– Wzięłam psa, mały bagaż. Zaplotłyśmy z przyjaciółką białe wstążki na ramionach, bo tylko tak oznakowane mogłyśmy wyjść na zewnątrz. I ruszyłyśmy w drogę.

Ta wiodła przez rosję, bo na wolne terytoria Ukrainy okupanci miejscowych nie puszczali. Nadieja trafiła do Polski, stamtąd do zachodniej Ukrainy. Gdy Cyrkuny wyzwolono, wróciła do domu. Ceglany klocek – w przeciwieństwie do budynku gospodarczego trafionego z wyrzutni Grad – przetrwał. Miał, nadal ma, „jedynie” podziurawiony odłamkami dach.

„Taki ze mnie ślimak”

Halinie z pobliskich Ruskich Tiszek tyle szczęścia nie dopisało.

– Miałam dom, całe siedemdziesiąt cztery metry. Przyleciała rakieta z rosji i nie mam domu – 68-latka wzrusza ramionami.

Okupanci stali we wsi przez kilka miesięcy, potem – gdy armia ukraińska odrzuciła ich za państwową granicę – regularnie ostrzeliwali miejscowość z artylerii. Także z użyciem pocisków z białym fosforem. W Tiszkach co drugi dom leży w gruzach, nie sposób znaleźć posesji, która by nie ucierpiała. Na domiar złego wycofujący się rosjanie zaminowali rozległe obszary wsi. Miejscowi wiedzą, gdzie nie chodzić, przyjezdnych o zagrożeniu informują dwujęzyczne (ukraińsko-rosyjskie) wbite w ziemię tabliczki. Saperzy oczyścili jedynie najczęściej używane trakty i nieliczne zamieszkałe domostwa; reszta wsi musi poczekać. W podobnej sytuacji są setki wyzwolonych ukraińskich miejscowości. Szacuje się, że aż 170 tys. km kw. Ukrainy wymaga obecnie rozminowania i uprzątnięcia wojennych śmieci – to obszar odpowiadający powierzchni więcej niż połowy Polski.

– Ale po moim podwórku możecie chodzić, jest bezpiecznie – Halina, dla lepszego efektu bije laską w ziemię.

Staruszka mieszka teraz w budynku gospodarczym. Grad, który zniszczył domostwo, uszkodził też dach szopy – ale ten udało się naprawić. Wolontariusze wymienili również rachityczne okna na solidniejsze plastikowe okiennice. Dostarczyli burżujkę, zadbają o opał. – Mrozów się nie boję – Halina nie traci optymizmu.

Ani poczucia humoru – czarnego, pełnego autoironii.

– Co robiłam, gdy biła artyleria? – powtarza zadane pytanie. – No dreptałam do piwniczki. Sam widzisz, jak z tą laską chodzę i nie raz bywało, że ostrzał się kończył nim docierałam na miejsce. Taki ze mnie ślimak.

Społeczna rehabilitacja

Nieuchronnie zbliża się zima, tymczasem rzesze Ukraińców z terenów charkowszczyzny mieszkają w domach uszkodzonych podczas walk. Wyzwoleni od rosjan, wciąż zmagają się z ich „dziedzictwem”. Cyrkuny – i cztery inne najbardziej zniszczone miejscowości w Ukrainie – objęte zostały rządowym, pilotażowym programem odbudowy. Wedle planów, samorząd Cyrkunów otrzyma na ten cel 27 mln dol. Ale to nadal pieśń przyszłości, tymczasem mieszkańcy już dziś potrzebują pomocy.

– Nie mamy środków na odbudowę kompletnie zniszczonych budynków, ale ograniczone remonty są już w naszym zasięgu – zapewnia Michał Kulpiński z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Pieniądze na ten cel fundacja pozyskała od rządu Tajwanu, do tej pory w gminie Cyrkuny udało się naprawić dachy lub wymienić okna w 36 uszkodzonych domach. Projekt jest rozwojowy, w sumie obejmie 80 domostw. PCPM pomogło Halinie, pomoże też Nadieji, niejako przy okazji wspierając innym. Prace budowlane wykonują wolontariusze z Charkowa, dla których to zajęcie jest formą społecznej rehabilitacji. Mowa bowiem o trzeźwych alkoholikach i narkomanach.

– Burzliwe historie i stan zdrowia odebrały im możliwość służby w armii – mówi Maksim, szef ekipy. – A oni chcą być przydatni, czuć, że robią coś dobrego nie tylko dla siebie. Nie zrozum mnie źle, każdy z nas wolałby, żeby sprawy potoczyły się inaczej. Ale trudno zaprzeczyć, że dla chłopców wojna okazała się szansą. Drugą, ostatnią; ostro zasuwają, żeby jej nie stracić.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani i Jakubowi Kojderowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Tomaszowi Szymczyszynowi, Łukaszowi Podsiadle, Zdzisławowi Żółtańskiemu i Joannie Marciniak.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Rosyjskie „dziedzictwo”…/fot. własne

Ten tekst ukazał się również na łamach portalu Interia.pl

„Zwrot”

Kilka dni temu przez media przeszła informacja o rzekomych rosyjskich przygotowaniach do… inwazji krajów nadbałtyckich. Natowskich, dodam dla porządku. „Gruba sprawa”, można by pomyśleć, a na pewno pomyślelibyśmy w ten sposób dwa lata temu. Tak licznie i tak mocno zaczadzeni mitem „drugiej armii świata”.

Nie mam pewności, jaki był cel tej wrzutki. Jeśli pierwotne źródło (nie badałem tego) było nasze (zachodnie), mogło chodzić o podtrzymanie narracji o rosyjskim zagrożeniu dla wschodniej flanki, co docelowo ma mobilizować do dalszych wysiłków na rzecz Ukrainy i osłabiania rosji. Jeśli źródło było rosyjskie, to mamy do czynienia z ciągiem dalszym budowania wrażenia o sile i wpływowości federacji. Strach przed rosją odgrywał do 2022 roku istotną rolę w jej relacjach z innymi państwami. Wojna w Ukrainie osłabiła moc tego atutu, ale go nie zniosła. W interesie Kremla leży zatem dalsze sugerowanie, że jest się czego bać.

Nawet jeśli realnie nie ma czego.

Kilka dni temu kremlowscy propagandyści – a w ślad za nimi ruskofilskie ameby intelektualne z naszego podwórka – ogłosiły zwrot zaczepny i rosyjską ofensywę. Cel – zajęcie Awdijewki. Przed wojną 30-tysìęcznego miasteczka, takiej poddonieckiej sypialni. Triumfalizm doniesień godny był operacji w skali co najmniej odpowiadającej szturmowi Berlina z 1945 roku. W sumie nadal tak się wydarzenia z Awdijewki w rusnecie relacjonuje.

Jedyne, co realnie podobne, to determinacja rosyjskich dowódców i ich gotowość do przelewania żołnierskiej krwi. Te kilka dni przyniosły rosjanom trzy do czterech tysięcy zabitych, nieznaną, ale na pewno dużo większą liczbę rannych oraz dziesiątki utraconych czołgów i pojazdów opancerzonych. Zysk? Jakieś 4 km kw terenu.

Pewnie będzie więcej – i trupów, i zdobytego obszaru. Pewnie za kilka tygodni Kreml znów ogłosi wielki sukces – zdobycie kolejnego miasta. Przypomnę, 30-tysięcznego przed wojną. Którego broni ułamek armii ukraińskiej, w zasadzie po to tylko, by skrwawiać rosyjskie oddziały.

I spójrzmy teraz na mapy i statystki. Tallin – 400-tysięczna metropolia, Wilno – półmilionowa, Ryga – sześciusettysięczne miasto. Czy ktoś naprawdę wierzy, że to jest liga, w której mogą zagrać ruscy gamonie? Ich kiepscy generałowie, ich słabo wyszkolona i zmotywowana armia?

Nie dla psa kiełbasa, zwykło się mówić na moim podwórku w podobnych sytuacjach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Śmieci pozostawione przez rosjan w zajętej przez nich szkole w Cyrkunach pod Charkowem/fot. własne

Status

Czy zamożni ludzie cierpią inaczej? Inaczej się boją? Czy ich status materialny odbiera im prawo do ucieczki przed mordercami, gwałcicielami i rabusiami? Czy mają prawo nie dać się zabić rakietą lub moździerzowym granatem?

W potocznych wyobrażeniach podpalony przez rosjan wschód Ukrainy jest biedny. Był biedny i bez wojny, która teraz tę nędzę tylko spotęgowała. Ów schemat utrwalają w naszych głowach zdjęcia i materiały filmowe, zrobione w strefie aktywnych działań bojowych. Które nie obejmują (już) dużych miast, z ich często szykowną i imponującą architekturą, a toczą się w anturażu wschodnioukraińskich miasteczek i wsi. Pośród obrzydliwych, szarych blokowisk i maleńkich koślawych domków krytych eternitem. Pośród materialnej bylejakości i beznadziei, od których my, Polacy, uciekliśmy ponad trzy dekady temu. Wciąż uciekamy, bo przecież i Polska potrafi być w ten sposób brzydka. I biedna.

Ale to tylko część prawdy. Jednym z powodów, dla których podkijowskie miejscowości padły ofiarą rosyjskich zbrodni zimą i wiosną 2022 roku, była zasobność ich mieszkańców. Okazałość domów, ich wyposażenie, zawartość garaży. Cała infrastruktura, włącznie z tak prozaicznymi elementami jak asfalt, chodniki czy przydrożne oświetlenie. W zestawieniu z realiami rosyjskiej głubinki – prowincji, z której rekrutuje się większość żołnierzy armii putina – ten stan rzeczy wywoływał u żołdactwa ogromny poznawczy szok. I „zachęcał” do rabunku.

Jest w podcharkowskich Cyrkunach, przy drodze wiodącej wprost do rosji, nieduże, zamknięte osiedle. Oaza charkowskiej klasy średniej – tej jej części, która wybrała życie pod miastem. W wygodnych parterowych domach o rozległym metrażu, z kilkusetmetrowymi działkami, ładnie zaaranżowanymi i wyposażonymi we własne baseny. Żadnej przaśności, architektonicznych udziwnień i durnostójek, tak typowych dla wschodnioeuropejskich „aspirujących”. Raczej skandynawska prostota i funkcjonalność. Za 160 tys. dol. od posesji, co w ukraińskich realiach sprzed kilku lat było naprawdę niebagatelną sumą.

– Dobrze nam się tu żyło – mówi mężczyzna ze zdjęcia, jedyny w tej chwili mieszkaniec kolonii. – Aż przyszli rosjanie…

Najpierw tylko kradli. A potem zaczęli też strzelać, za nic mając napisy „tu żyją ludzie”, malowane na płotach. Tym zachowaniem sprowokowali exodus mieszkańców osiedla i stworzyli sobie sposobność, by już bez żadnych przeszkód przeczesać i wytrzebić domostwa z jakichkolwiek wartościowych dóbr.

A na koniec kolonię ostrzelali z gradów – już po tym, jak armia ukraińska odepchnęła ich za pobliską granicę.

Choć od tego czasu minęło wiele miesięcy, mieszkańcy nie wrócili.

– Może jak skończy się wojna… – wypowiada się w imieniu dawnych sąsiadów mój rozmówca. – Ludzie boją się powrotu rosjan, no i czasem coś tu przylatuje – mężczyzna ma na myśli pociski i rakiety. – Rozumiem ten strach – zapewnia.

Ja też rozumiem. I pytania z początku tekstu mają dla mnie wymiar retoryczny. I jeszcze do czegoś Wam się przyznam: wkurwia mnie ta narracja o „wypasionych ukraińskich furach” pomykających naszymi drogami. To oburzenie, które temu towarzyszy. To idiotyczne oczekiwanie, że uchodźca wojenny musi być gołodupcem. Nie musi – lęk ma za nic nasz status materialny.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Iskandery

Na początek dwie uwagi natury socjologicznej – a potem przejdę do tytułowej kwestii, związanej z ostatnimi rosyjskimi atakami rakietowymi.

W potocznych wyobrażeniach Polaków ugruntował się jednorodny wizerunek Ukraińców – nieprzejednanych w negatywnej postawie wobec rosjan. Nie ma w niej miejsca na odcienie szarości, są hasła o „formowaniu się narodu politycznego”, „szybko postępującej derusyfikacji” i nienawiści wywołanej rosyjskim bestialstwem. Czasem, trochę cichcem, wspomina się o kolaborantach, zwolennikach „ruskiego miru”, podkreślając, iż jest to zdecydowana mniejszość. Jest, ale są też ludzie, których spotkałem podczas ostatniego wyjazdu do Ukrainy. Których istnienia – co przyznaję z lekkim zażenowaniem – dotąd nie dostrzegałem, mniej lub bardziej świadomie ignorowałem. Mam na myśli „ludzi rosyjskich”, obywateli ukraińskich zakorzenionych w rosyjskiej kulturze, emocjonalnie z nią związanych, ale nie proputinowskich. Nieszczęśliwych, bo głęboko rozczarowanych rosją i jej działaniami w Ukrainie. Na linii wojennego podziału zdecydowanie proukraińskich, ale dystansujących się od ukraińskiego etnosu i budujących propaństwową postawę w oparciu o lokalny patriotyzm. Odesa i Charków pełne są takich osób. Koncept lokalnego patriotyzmu nowy nie jest, w naszej części Europy – generalnie dystansującej się od nacjonalizmów – w oparciu o tę ideę próbuje się budować społeczną spoistość. Jednak w Ukrainie, z jej wymuszoną przez rosjan nacjonalistyczną konsolidacją, odeska czy charkowska „rusko-ukraińskość” jest zjawiskiem dość osobliwym.

Nie mniej osobliwy – ale tylko dla kogoś, kto nie zna wschodniej mentalności – jest tamtejszy fatalizm. Owo pogodzenie się z losem, niezależnie od fundowanych przezeń okoliczności. We wsiach położonych na północ od Charkowa armia rosyjska zachowywała się, lekko mówiąc, skandalicznie. Rozbój był na porządku dziennym, ale miejscowi opowiadają o tym ze spokojem, rodzajem zrozumienia dla „oczywistych” aspektów wojennej rzeczywistości. Kradli? No kradli. Nie pozwalali chować zabitych na cmentarzach? No nie pozwalali; trzeba było grzebać bliskich w ogródkach przy domu. Komfortowe to wszystko nie było, ale dało się przeżyć. Ze świadectw, które zebrałem, wyłania się obraz największej grozy wywołanej czym innym – selektywnym rosyjskim bestialstwem.

– Syna sąsiadki wywlekli z domu nocą – opowiada Nadieja, emerytowana nauczycielka z Cyrkunów. – Związali mu ręce za plecami, wywieźli za wieś. Przywiązali do drzewa i rozstrzelali.

– Za co?

– Był strażnikiem granicznym. Na nich, na policjantów, na byłych wojskowych, zwłaszcza atowszczików, polowali bezwzględnie.

Mordowano też lokalnych samorządowców i wszelkiej maści proukraińskich aktywistów; dla tych przedstawicieli elit rosyjska okupacja oznaczała śmierć. Dla zwykłych ludzi „tylko” gwałt i rabunek oraz ryzyka związane ze znalezieniem się w strefie aktywnych działań bojowych, gdzie winy za wszelkie dramaty rozkładają się „po równo”, bo przecież obie strony strzelały, zrzucały rakiety i bomby. Bez tego kontekstu, bez znajomości takiego sposobu myślenia, nie da się zrozumieć społecznego klimatu wschodniej Ukrainy, w którym nadal obecne są prorosyjskie sympatie.

O czym wspominam z dwóch powodów. Odesa i Charków nie były celem zmasowanego rosyjskiego terroru. W pierwszym mieście najbardziej cierpi port i okolice, w drugim Północna Saltówka, dzielnica będąca niczym „tarcza miasta”, na której rozbiły sobie zęby rosyjskie czołówki pancerne. Świadomi „rosyjskości” obu metropolii moskale stosują wobec nich strategię terroru selektywnego. Na Charków rakiety spadają regularnie, ale mapowanie miejsc wybuchów przywodzi do wniosku, że gęsto zaludnione centrum pozostaje bezpieczne. Jednocześnie w obu miastach wciąż działa prorosyjska agentura, której łatwo zgubić się w tłumie „rosyjskich ludzi” i której członków niespecjalnie oburza powszechna wiedza o przewinach i zbrodniach putinowskiej armii.

To od takich ludzi – kolaborantów, którzy wcale kolaborantami się nie czują – rosjanie czerpią wiedzę o wartościowych celach, to od nich otrzymują koordynaty.

Dziś rano – pozornie na przekór tego, o czym piszę – rosjanie ostrzelali centrum Charkowa. Ale użyli swojej najprecyzyjniejszej broni – rakiet Iskander – można więc przyjąć, że chcieli porazić konkretny, wojskowy cel. Ponoć chodziło o hotel przejęty przez wojsko („zagranicznych najemników”). Nie będę rozstrzygał, czy tak właśnie było – bo nie wiem – faktem jest, że jeden z dwóch wystrzelonych Iskanderów trafił centralnie w zamieszkały przez cywilów dom, co widzicie na załączonych zdjęciach. Zginął 10-letni chłopiec, rannych zostało 25 osób, w tym 11-miesięczne niemowlę. Jeśli to nie był celowy terror, to mamy kolejny przyczynek do dyskusji o „rosyjskiej celności”.

Jakkolwiek tragiczne, wydarzenia z Charkowa bledną w obliczu dramatu, jaki rozegrał się wczoraj we wsi Groza (sic!), w obwodzie charkowskim. Tam rosjanie również użyli Iskandera i zabili 55 osób. Rakieta trafiła w budynek, w którym właśnie odbywała się stypa.

Wieści z Grozy dotarły do mnie tuż po ataku – od razu pomyślałem, że nie chodziło o zwykły pogrzeb i zwykłych żałobników. „ruskie to zło, ale nie podejrzewam, by chcieli zabić cywilów dla samego zabicia cywilów. Prawdopodobnie grzebano kogoś, i opłakiwano, na pogrzeb kogo przyjechali jacyś ważni wojskowi. I to oni byli celem”, napisałem do znajomej, Polki, która pracuje w Charkowie. Wkrótce na rosyjskich kontach zaczęły pojawiać się informacje, że chodziło o oficerów batalionu „Ajdar”, swego czasu kontrowersyjnej formacji (z historią podobną do „Azowa”), która zalazła moskalom za skórę jeszcze w 2014 roku, walnie przyczyniając się do ograniczenia terytorialnej ekspansji tak zwanej noworosji. Dziś ukraińskie źródła potwierdzają, że we wsi odbył się pogrzeb wojskowego (bez podania formacji). Ceremonia powtórna, związana z ekshumacją poległego oficera, który zginął na początku pełnoskalowej inwazji. Groza była wówczas pod rosyjską okupacją, żołnierza pochowano więc w Dnipro – i dopiero teraz złożono w rodzinnej miejscowości. W rosyjskim ataku na żałobników zginął m.in. syn chowanego, także żołnierz armii ukraińskiej. Nie ma informacji o innych zabitych wojskowych, co nie znaczy, że ich nie było. Znamienne wszak, że rosyjscy milblogerzy – wczoraj piejący z zachwytu nad „udaną likwidacją wyższych rangą nacjonalistów”, dziś zwalają winę za atak na Ukraińców. Którzy rzekomo sami się ostrzelali. Prawdopodobnie nawet w rosji źle odebrano fakt, że w ataku zginęli przede wszystkim bogu ducha winni cywile.

Cywile, o których zgromadzeniu – i o celu samego zgromadzenia – musiał rosjan ktoś poinformować. Ktoś miejscowy, dobrze zorientowany w przebiegu ceremonii. Po prawdzie nie ma znaczenia, czy moskalom chodziło o zabicie ważnych „ajdarowców” czy przedstawicieli lokalnej administracji wojskowej (którzy zawsze pojawiają się na pogrzebach oficerów); istotne jest to, że akcja miała mieć charakter dekapitacyjny. Patrząc z tej perspektywy, nie różni się to specjalnie od ataków przeprowadzanych przez amerykańskie drony w ramach wojny z terrorem. W takich okolicznościach – zwłaszcza za prezydentury Baracka Obamy – zginęło wielu komendantów bojówek. Niekiedy ich śmierci towarzyszyły ofiary uboczne, jak w nomenklaturze NATO określa się nieplanowane i niezamierzone zabicie cywilów. Ale na tym kończą się podobieństwa i preteksty do mówienia, że rosjanie robią to samo, co Amerykanie. Bo nie robią. 50 zabitych w Grozie to cywile, mieszkańcy wioski (jedna szósta populacji!). Nawet jeśli pięciu pozostałych było wojskowymi, w żadnej zachodniej armii nie znaleziono by uzasadnienia dla takiej relacji (1:10!) celów do strat ubocznych. A że stypa odbywała się w małym budynku, od początku musiało być jasne, że ryzyko przypadkowych ofiar jest bardzo duże. Natowscy planiści odpuściliby taką akcję, rosyjscy – jak widać – nie.

Bo rosja to państwo terrorystyczne.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Budynek trafiony dziś w Charkowie. W hotelu, który ponoć był celem ataku, nie wypadły nawet szyby…/fot. Joanna Marciniak