Rozdźwięk

A dziś zapraszam Was do lektury tekstu, który podsumowuje mój ostatni wyjazd do Ukrainy, jest też autorską konkluzją kilkudziesięciu rozmów, które odbyłem na przestrzeni ostatnich tygodni. Znajdziecie w nim kilka powtórzeń z poprzednich, krótszych materiałów; ten zabieg wynikał z konieczności zachowania ciągłości narracji. Ufam, że czeka Was satysfakcjonująca lektura.

Chersoń jest niczym Sarajewo z czasów serbskiego oblężenia (z lat 1992-1996). Podobnie jak w bośniackiej stolicy, w ukraińskim mieście żyje liczna populacja, tak jak wtedy, tak i dziś nękana selektywnym ostrzałem artylerii. Każdego dnia na chersońskiej tkance przybywają nowe blizny – kolejne zniszczone domy i obiekty publiczne – i tak jak w przypadku sarajewskiej rzeczywistości i tu nie ma mowy o poważnych remontach czy odbudowie. Miasto popada w ruinę…

Normalne życie zamarło (lub zeszło do podziemi), chersonianie do minimum ograniczają aktywność poza domem. W Sarajewie, obok armat i moździerzy, ryzyko dla mieszkańców stwarzali polujący snajperzy, w Chersoniu na miano najpodlejszych bandytów – atakujących kobiety, dzieci i starców, na ulicach, przystankach czy przed sklepami – pracują droniarze. „Ludzie ludziom zgotowali ten los”; znamienne, że w obu dramatach w role tych złych wcielili się Serbowie i rosjanie, przedstawiciele kulturowo blisko ze sobą związanych narodów. Nie wiem czy to przypadek.

Jedno z wielu chersońskich „dzieł” rosyjskich agresorów/fot. własne

Chersoń na mapie współczesnej Ukrainy jest miejscem wyjątkowym, doświadczenia jego mieszkańców istotnie odmienne. rosjanie stoją za wąską na tym odcinku wstęgą Dniepru. Wystarczy im zatem byle moździerz, by narobić szkód na drugim brzegu, drony zaś mogą posyłać rojami – te o najkrótszym zasięgu i tak dotrą na najgłębsze przedmieścia.

Innym miastom Ukrainy – w centrum i na zachodzie kraju – szkodzą „co najwyżej” rakiety i pociski manewrujące oraz irańskie Szahidy; amunicja kosztowna i stosunkowo nieliczna, używana więc przez rosjan w ograniczonym zakresie. I z ograniczoną skutecznością, bo ukraińska obrona przeciwlotnicza potrafi z tym zagrożeniem walczyć. Gdy zdamy sobie sprawę z tych uwarunkowań, łatwiej pojmiemy, dlaczego w Chersoniu – i szerzej, na całym poharatanym walkami i ostrzałami wschodzie – myślą inaczej niż w Kijowie czy Lwowie.

Inaczej, czyli jak? Z badań Instytutu Gallupa wynika, że wśród Ukraińców ze wschodu odsetek pragnących niezwłocznego końca wojny jest ponad dwa razy większy niż osób, które chciałyby kontynuacji walki (63 proc. vs. 27 proc.). W skali kraju już „tylko” 52 proc. obywateli życzy sobie, by Ukraina jak najszybciej wynegocjowała zakończenie wojny, a 38 proc. uważa, że państwo powinno walczyć do zwycięstwa. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, głosi popularne powiedzenie. W nakreślonych realiach ów punkt to niewygodny fotel bądź krzesło elektryczne.

—–

Czymkolwiek jest, pozostaje sprzętem w ciemnym i zimnym pokoju. Ukraińcy do przerw w dostawach prądu przywykli, ale coś w ich postawach zaczyna się zmieniać. Kilka dni temu – po niemal tygodniowym blackoucie – na ulice wyszli mieszkańcy Odesy, w sumie kilkaset osób. Był to pierwszy tak otwarty i tak liczny protest zmęczonych obywateli, domagających się od władzy przywrócenia stałych dostaw energii. Rosnącą irytację widać też w Charkowie, gdzie normą są 6-10-godzinne wyłączenia – dość poczytać lokalne fora internetowe. Ba, narzeka nawet Kijów, gdzie prąd „być musi” przynajmniej kilkanaście godzin na dobę. „Jak tak dalej pójdzie, nie przetrwam zimy”, zwierza mi się znajomy, właściciel niewielkiego bistro. Kijowianin – skądinąd weteran, zwolniony ze służby z powodu trwałego kalectwa – wykosztował się na zakup generatora, w którym przepala teraz znaczną część przychodów.

Ukraiński system energetyczny „wisi na włosku”. Przed ostatnim dużym atakiem lotniczo-rakietowym z 28 listopada br. zapotrzebowanie na moc realizowano w 40 procentach. Najświeższych danych brak, ale z dużym prawdopodobieństwem kolejne zniszczenia elektrowni i sieci przesyłowych pogorszyły sprawę. A to może oznaczać, że rosjanom wystarczą dwa do czterech uderzeń z jednoczesnym użyciem kilkudziesięciu rakiet i pocisków manewrujących, by udało im się „wyłączyć Ukrainę”.

Skutki humanitarne w warunkach zimy nietrudno przewidzieć (szacunki mówią o fali kolejnych 4-6 mln uchodźców), a jest jeszcze kwestia energochłonnej produkcji zbrojeniowej. Prądu potrzebują duże państwowe zakłady wytwarzające pociski artyleryjskie i liczne wolontariackie manufaktury, drukujące na drukarkach 3D plastikowe elementy ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. Jeśli to wszystko „padnie”, możliwości odtwarzania potencjału bojowego armii zostaną dramatycznie zredukowane.

Podczas ostatniego wyjazdu odwiedziłem jedną z wolontariackich manufaktur, drukujących w 3D elementy ładunków wybuchowych dla dronów/fot. własne

Tak mają się sprawy z perspektywy ogólnej i wielkomiejskiej, ale wróćmy na prowincję. Pierwsze akapity tekstu poświęciłem Chersoniowi, jednak źle jest też na pozostałych obszarach wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji. Niedawno minęły dwa lata od spektakularnych sukcesów armii ukraińskiej, a zmian na lepsze – poza oswobodzeniem – zwykle nie widać. Wiele wsi wygląda niczym plan filmu postapo. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wraki aut, rozorane drogi. I często ani śladu żywej istotny, choćby zdziczałych psów, które na wschodzie kręcą się hordami. Wiele osad jest dosłownie martwych, w innych – w otoczeniu ruin domów dawnych sąsiadów – gnieżdżą się ukraińscy Robinsonowie.

Nawet „pokazuchy” – wsie przewidziane do odbudowy w pilotażowym programie pod patronatem Wołodymyra Zełenskiego – nie mają się czym (i jak) pochwalić. Do podcharkowskich Cyrkunów nie sposób wjechać, bo znów stały się strefą przyfrontową, a w podchersońskim Posad-Pokrowsku z zaplanowanych kilkudziesięciu domów udało się zbudować pięć. Reszta wioski pozostaje rumowiskiem, otoczonym za to solidnym metalowym płotem, na którym wymalowano sielskie obrazki osiedla przyszłości.

Brak wody, minimalnie przyzwoitej drogi, sklepu, lokalnego miejsca pracy – przedsiębiorstwa, które po zniszczeniu/rozszabrowaniu przez rosjan nie ponowiło działalności – takie są realia wyzwolonych terytoriów. Abdykacja państwa? Raczej dowód jego dramatycznej sytuacji. Bo jednak w niektórych miejscach odbudowano mosty, rozminowanie idzie pełną parą, a niewielkie, ale zawsze jakieś!, świadczenia są regularnie wypłacane. Trzy czwarte ukraińskiego budżetu pochłania prowadzenie wojny – takie są priorytety. Tuż za Posad Pokrowskiem (w stronę Chersonia) koparki, miast kopać doły pod fundamenty dla kolejnych domów, „robią przy okopach”. Miejscowi to rozumieją, ale i tak czują się porzuceni i oszukani. I coraz bardziej zmęczeni tym, jak żyją, zwłaszcza gdy znów nie ma prądu…

Posad-Pokrowskie/fot. własne

Tymczasem wojsko chce się bić dalej – co stwierdzam w oparciu o rozmowy toczone już od wielu tygodni, z wieloma mundurowymi różnego szczebla i specjalności. Nie jest to w każdym razie wniosek wywiedziony z ostatniego krótkiego wyjazdu do Ukrainy.

No więc armia chce się bić, choć po tym stwierdzeniu potrzebnych jest kilka zastrzeżeń.

Po pierwsze, w Ukrainie próżno szukać śladów patriotycznego wzmożenia z pierwszych miesięcy pełnoskalowej wojny. Obecnie istotą rekrutacji pozostaje przymusowy pobór, z którego wielu ukraińskich mężczyzn usiłuje się wykręcić, zabiegając o „odsroczki” (odroczenia).

Po drugie, armia nadal cieszy się wielkim społecznym szacunkiem. A zarazem nikt już nie ma złudzeń, że front to także dla Ukraińców „maszynka do mielenia mięsa”. Dodajmy do tego powszechne rozczarowanie, że „wróciło stare” – korupcja, prywata ludzi władzy – i towarzyszące mu przekonanie, że wojnę toczy się rękoma najbiedniejszych; innymi słowy, czynniki zdecydowanie niesprzyjające rekrutacji. W efekcie mamy sytuację, w której żołnierze są w oczach rodaków niczym gladiatorzy. Herosi, a jednocześnie życiowi pechowcy, wepchnięci w tryby śmiercionośnej maszynerii. Można darzyć ich uznaniem, szacunkiem czy nawet miłością, ale lepiej nie być na ich miejscu.

—–

Po trzecie, armia jest zmęczona i coraz bardziej sfrustrowana. Według danych ukraińskiej Prokuratury Generalnej, od stycznia do października 2024 roku wszczęto 40 tys. postępowań karnych dotyczących samowolnego opuszczenia oddziału oraz 20 tys. spraw o dezercję. To dwa i pół raza więcej niż w całym 2023 roku. Rzeczywista skala zjawiska może być większa, z drugiej strony musimy pamiętać, że miażdżąca większość łamiących prawo dobrowolnie wraca do jednostek. Nie chcą uciekać, tylko spotkać się z bliskimi, których często nie widzieli od miesięcy. Dramatyczne straty i problemy z mobilizacją z minionych miesięcy skutkowały „nadeksploatacją” żołnierzy w linii. Polityka „zero urlopów” musiała skończyć się masową niesubordynacją.

Ale do „rozkładu morale armii” wciąż droga daleka.

Choć z pewnością skraca ją wspomniana frustracja. Jak to ujął jeden z moich wojskowych rozmówców: „milion walczy, pięć milionów grzeje łóżka na tyłach; tak dłużej być nie może”. To uproszczone i często krzywdzące postrzeganie rzeczywistości – bo ktoś na ten milion i jego narzędzia musi pracować – tym niemniej nierównomierność rozłożenia wysiłku obronnego jest w Ukrainie faktem.

I po czwarte, dojrzeć należy charakterystyczną zmianę percepcji, do jakiej dochodzi, gdy cywil zostaje wcielony do wojska. Znikają wówczas wątpliwości co do sensowności prowadzenia wojny, górę bierze „logika armii” i lojalność wobec kolegów w mundurze. Zresztą więzi, szczególnie te okopowe, mają niebagatelne znaczenie dla trwałości struktury; to często one, a nie patriotyczne wzmożenie czy poczucie obowiązku, stoją za decyzjami o powrocie z samowolnego oddalenia. Cementujące armię koleżeństwo to nihil novi – historycznie obserwujemy je przy okazji innych wojen. Narastający rozdźwięk między oczekiwaniami społeczeństwa i wojska też nie jest czymś, czego byśmy nie znali z przeszłości. Mnie Ukraina coraz bardziej przypomina kajzerowskie Niemcy z ostatnich miesięcy I wojny światowej. Z czasów, kiedy wojsko ani myślało o rozejmie, ale zaplecze miało już dość ponoszonych kosztów.

—–

Nz. głównym – skwer w centrum Kehicziwki (obwód charkowski), poświęcony pamięci poległych mieszkańców miasteczka/fot. własne

Osoby zainteresowane nabyciem mojej najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku wcześniejszych pozycji (również z „bonusem”), zapraszam tu.

Niniejszy tekst zawiera fragmenty materiałów, które opublikowałem w portalach „Polska Zbrojna” i Interia.

Dach

Gdy zajeżdżamy do Cyrkunów, Ihor, szef lokalnej administracji wojskowej, zabiera nas na północne obrzeża wsi. Chce, byśmy zobaczyli efekty „pracy” rosyjskiej artylerii sprzed kilku dni. Wiem, czego się spodziewać, ale mimo wszystko wypalony budynek wprawia mnie w przygnębienie. Dobrze, że rakieta typu Grad nikogo nie zabiła – gdy przyleciała, gospodarzy akurat nie było w domu. Ale na posesji obok kręcili się sąsiedzi i ci już tyle szczęścia nie mieli – ośmiu poranionym osobom ratownicy musieli udzielić pomocy medycznej.

– I tak tu żyjemy – kwituje pozbawiony domu gospodarz. – Od tragedii do tragedii – dodaje, co w jego przypadku oznacza wyjątkowo dramatyczny ciąg wydarzeń, jakby samej wojny było mało. Nim ta wybuchła, mężczyzna stracił syna, potem koronawirus zabił mu żonę. Teraz rosjanie pozbawili go dachu nad głową, przy okazji odbierając schronienie współlokatorkom – 93-letniej matce i 70-letniej siostrze. Cała trójka mieszka w budyneczku gospodarczym, w jednym, niewielkim pomieszczeniu, które służy za kuchnię, sypialnię i spiżarnię.

Za domy i mieszkania, które w wyniku działań wojennych nie nadają się do remontu, Ukraińcy otrzymują odszkodowania. Technicznie rzecz ujmując, przyznawany jest im certyfikat, który upoważnia do zakupu lokalu w innym miejscu (coś jak bon, który swego czasu dawał Polakom sposobność nabycia dowolnej usługi turystycznej o zdefiniowanej wartości). Urzędy mają obowiązek działać niezwłocznie, problem w tym, że wiele nieruchomości – zwłaszcza na ukraińskiej wsi – ma nieunormowany status prawny. Ktoś coś kiedyś kupił, od rodziny, więc po co na to „papier”, transakcję przypieczętowano alkoholem i żyło się dalej jak na swoim. Tyle że w przypadku zniszczenia domu własność trzeba udowodnić, bez tego nici z certyfikatu.

– Macie wszystkie niezbędne dokumenty? – pytam poszkodowanego 58-latka. Ten macha tylko ręką, zrezygnowany i zirytowany…

—–

W przypadku Ołeny sprawy mają się nieco lepiej – bo rodzinna chałupa nadal stoi. W marcu 2023 roku na dach posypały się odłamki rakiet, ale uszkodzenia udało się usunąć. Remontem zajęli się wolontariusze, a prace sfinansowało Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Niestety, nim do tego doszło deszcz wyrządził dodatkowe szkody – i choć z połatanym dachem, budynek jeszcze nie nadaje się do zamieszkania.

– Trzeba wymienić sufit i podłogi – 64-letnia wdowa jak na razie korzysta z uprzejmości sąsiadów, którzy znaleźli dla niej niewielki pokój. – Ale bez pośpiechu – kobieta uśmiecha się serdecznie. – Najważniejszy był dach, najważniejsze, że nie cieknie. Reszta nie ucieknie, damy sobie radę.

„My”, czyli Ołena i jej syn, 40-latek dopiero co zwolniony z wojska. Mężczyzna na tę chwilę niewiele przy domu zrobi – leży w szpitalu w Charkowie, gdzie przechodzi rehabilitację. Kilka tygodni temu raniono go pod Kupiańskiem, stracił oko, ma też problemy z kręgosłupem.

– Zaciągnął się na ochotnika, zaraz po wyzwoleniu Cyrkunów – Ołena wspomina zdarzenia z wiosny 2022 roku. – Ranili go latem dwudziestego drugiego, ale szybko wrócił na front. Teraz wróci do domu – na twarzy kobiety rysuje się delikatny uśmiech. Znam ten grymas matek (i żon), mimo dramatycznych okoliczności zadowolonych, że najbliższy nie będzie już się narażał, że choć okaleczony, to jednak żywy wróci do swoich.

W tym przypadku powrót syna będzie też wiązał się z finansowym wsparciem – poturbowani żołnierze otrzymują odszkodowania i renty. Ołena ma ledwie trzy tysiące hrywien emerytury (to nasze 300 zł; typowe świadczenie w Ukrainie), sama wydatkom remontowym by nie podołała.

Tyle wygrać z tego całego cierpienia…

Remonty uszkodzonych budynków mieszkalnych to działania, które PCPM realizuje w Ukrainie od zeszłego roku. Więcej opowiadam o tym w tekście, dostępnym pod tym linkiem.

*          *          *

A teraz małe ogłoszenie. Jakiś czas temu obiecałem, że pojawi się sposobność zakupu „Międzyrzecza”, w wersji z autografem i pozdrowieniami. I oto jest – powieść pojawiła się w ofercie na moim koncie na Patronite (znajdziecie ją pod tym linkiem). To nie jest nowa książka – wydałem ją w 2019 roku – ale trzy lata później mnóstwo zawartych w niej treści okazało się proroczych. Jeśli napiszę, że wiedziałem, że armia rosyjska to kolos na glinianych nogach, to skłamię. Ale jeśli przyznam, że domyślałem się rosyjskich słabości i dałem temu wyraz w książce – będzie to najprawdziwsza prawda.

Wielu moich Czytelników zna już „Międzyrzecze”, tym, którzy nie czytali, podrzucam notkę wydawniczą:

„Wojny miało nie być. Rosja boryka się z poważnymi problemami, a Polski strzegą sojusze i silna armia. Znamy te argumenty, prawda? A jednak konflikt wybucha. Pancerne zagony wroga przelewają się przez granicę niepowstrzymaną, zdawać by się mogło, falą. NATO nie śpieszy się ze zbrojną interwencją – musi nam wystarczyć wysłany wcześniej sprzęt i szczupły amerykański kontyngent. Czy dodatkowe bataliony Leopardów, kolejne F-16 i pokaźna liczba baterii Patriot pozwolą wygrać tę wojnę? Przetrwać starcie z gigantem? Naczelne dowództwo Wojska Polskiego decyduje się na wdrożenie kontrowersyjnego planu Międzyrzecze…”

Zachęceni? To polecam uwadze wspomniany link.

Polecam również przyciski „wsparciowe” – ten miesiąc okazał się wyjątkowo trudny jeśli idzie o zbieranie środków na dalszą działalność mojego „ukraińskiego raportu”. Ale zostało jeszcze kilkadziesiąt godzin lipca, może uda się ten trend odwrócić? Będę zobowiązany!

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Moja rozmówczyni z pierwszej części wpisu/fot. własne

Gościnność

– A spróbuj ogóreczków, takich dobrych w sklepie w Charkowie nie kupisz – zachęca Nina, właścicielka niewielkiego gospodarstwa z Dergaczy, miasteczka przytulonego do charkowskiej metropolii. 75-latka uśmiechem kwituje słowa uznania i zaprasza do skosztowania pomidorów. Równie pysznych, co oznajmiam w towarzystwie dźwięków artyleryjskiej kanonady. – Dziś biją mocniej… – przyznaje staruszka, po czym wraca do warzywno-owocowego sedna. – Pięknie mi obrodziło w tym roku – mówi, znów uśmiechając się szeroko.

W tle po raz kolejny zaczyna wyć syrena alarmowa – w tonach, które sugerują zużycie aparatury nagłaśniającej – ale nikt nie zwraca już na nią uwagi. W Dergaczach przywykli do wojennego zagrożenia – rosjanie zajęli miejscowość w pierwszych godzinach inwazji, wiosną 2022 roku zostali z niej wyrzuceni. Mimo to pociski i bomby wciąż na miasto spadały – spośród tych drugich także półtoratonowe KAB-y. Trochę „za karę”, że tutejsi nie chcieli „ruskiego miru”, głównie zaś po to, by uzmysłowić mieszkańcom, że „za Ukrainy” spokoju nie zaznają.

Dziś o ten spokój jeszcze trudniej, bo w połowie maja rosjanie ponownie wkroczyli do północnej Charkowszczyzny. Do Dergaczy nie doszli, zatrzymano ich kilka kilometrów przed miastem, we wsi Lipce. Natarcie wytraciło impet, a cała ofensywa okazała się dla okupantów koszmarnie kosztownym przedsięwzięciem. Tym niemniej wgryźli się w ziemię i są nieopodal, co jakiś czas przypominając o swoim istnieniu mieszkańcom Dergaczy.

– Bombami nas stąd nie wykurzą – zapewnia Nina. – Zresztą, gdzie ja z tym pójdę – kobieta na moment odrywa od ziemi laskę. – Za stara i niesprawna jestem, żeby gdziekolwiek uciekać – w przytulnej, zielonej szklarni jej słowa brzmią wyjątkowo surrealistycznie.

No ale wciąż słychać te wystrzały, te wybuchy, tę nieszczęsną sfatygowaną syrenę…

—–

Odwiedziłem Ninę na początku minionego tygodnia, a pretekstem była właśnie wizyta w jej ogródku. Fundacja, z którą współpracuję – Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej – realizuje na Charkowszczyźnie kilka projektów, kobieta otrzymała wsparcie w ramach jednego z nich. W programie chodzi o zmniejszanie uzależnienia mieszkańców zagrożonych regionów Ukrainy od pomocy żywnościowej. W tym celu właściciele przydomowych ogródków z Dergaczy, Cyrkunów i Rohania otrzymali ponad dwa tysiące pakietów nasion popularnych warzyw i owoców. Banał? Być może, szczególnie że projekt nie wymaga wielkich nakładów finansowych. Ale generuje dużą wartość dodaną, bo zostawia sprawczość w rękach obdarowanych – ostatecznie to oni (i ich bliscy) pracują przy uprawie, i to oni decydują o tym, co zrobić z plonami, zwłaszcza z nadwyżkami, które można sprzedać w pobliskim Charkowie, ratując skromne budżety. Kto choć trochę orientuje się w realiach pomocy humanitarnej, ten wie, jak istotna jest duma (i konieczność jej poszanowania) obdarowywanych, ma też pewnie świadomość, jak łatwo doprowadzić ofiary kryzysów do sytuacji wyuczonej nieudolności.

Historię Niny (i nie tylko) wraz z szerokim kontekstem dotyczącym sytuacji w Charkowie i okolicy, opisałem w tekście, który został opublikowany na stronie PCPM. Oto link co całości materiału.

A tu chciałbym na coś jeszcze zwrócić Waszą uwagę. W tematach (około)wojennych „siedzę” od ponad dwóch dekad, od kilku lat skupiam się na poznawaniu i opisywaniu losów cywilów, którym przyszło mierzyć się z (po)wojennymi wyzwaniami. Większość spotkań łączy coś, co nieodmiennie wzrusza mnie i trzyma w pionie. Wojna i towarzysząca jej bieda nie zabijają serdeczności, potrzeby dzielenia się, gościnności. Te ogóreczki Niny to coś, z czym stykam się przy każdym takim wyjeździe. Choć z tyłu głowy zawsze jest świadomość, że „oni mają tak mało”, wiem, że nie wolno odmówić. Kropla urazy w morzu traumy mogłaby niczego nie zmienić, ale mogłaby też przelać czarę.

– No chłopcy, mam dziś 69. urodziny, musicie napić się ze mną szampana – rzecze starsza pani, mieszkanka Cyrkunów. Kilka tygodni temu wolontariusze, dzięki środkom PCPM, wyremontowali jej dach uszkodzony odłamkami Gradów. Przyjechaliśmy obejrzeć efekty prac, tak się złożyło, że w urodziny. Była więc odrobina musującego wina i były słodycze wyjęte z głębokiej skrytki. A z naszej strony naprędce zorganizowany podarunek i wyśpiewane życzenia.

I była też artyleria pogrzmiewająca w tle…

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Nina i wspomniane urodzinowe wino/fot. własne

Lato

Wróciłem do domu. Mam mnóstwo zdjęć, sporo ciekawych informacji – wszystko to przetworzę w najbliższych tygodniach. Dziś zapraszam Was do lektury kilku notatek, które sporządziłem podczas podróży.

Gdy dojeżdża się do miejscowość Sarny w zachodniej Ukrainie, w oddali widać potężne instalacje Równieńskiej Elektrowni Jądrowej. Siłownia działa, co warto podkreślić w kontekście polskich rozważań na temat bezpieczeństwa energetycznego. Nawet rosjanie – którzy w wojnie z Ukrainą po wielokroć udowodnili, że mają za nic życie cywilów i ekologię – nie są na tyle niemądrzy i bestialscy, by atakować taki obiekt.

No więc elektrownia działa, co nie znaczy, że w okolicy prąd jest całą dobę. Bo nigdzie w Ukrainie nie ma takiego luksusu; regionalne naddatki mocy, jeśli są, trafiają w miejsca wcześniej obsługiwane przez porażone elektrownie. Dla przykładu w Kijowie i Charkowie zasilania brakuje przez sześć do dwunastu godzin. To skutek wczesnowiosennego kryzysu ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Ukraińcom zabrakło wtedy amunicji do ochrony krytycznej infrastruktury, a rosjanie z premedytacją to wykorzystali. Dziś pracuje tylko jedna trzecia naddnieprzańskich elektrowni, a Ukraina, choć do niedawna sama eksportowała energię, musi ją importować.

W Sarnach, choć „atomówka” za miedzą, przerwy w dostawach są co sześć godzin. Tyle wygrać, że po trzech kolejnych prąd znów płynie do gniazdek.

Jak się to przekłada na codzienność zwykłych ludzi?

– Chłopcy, te odłóżcie – radzi sprzedawczyni ze stacji benzynowej, gdy razem z kolegą sięgamy po lody. – Przez te wyłączenia energii one zdążyły się już kilka razy zmrozić i rozmrozić. Strach takie jeść – przekonuje kobieta, a ja przypominam sobie ostrzeżenia dotyczące salmonelli. Pani tymczasem podchodzi do zamrażarki i z „zaśnieżonego” spodu wyciąga dwa opakowania. – Te powinny być dobre – zapewnia. – Na dnie najdłużej trzymały temperaturę.

Letnie pragnienia versus wojenna rzeczywistość.

Częsty widok na stacjach benzynowych – wojskowy sprzęt na lawetach/fot. własne

Jakże inna we wsiach na północ od Charkowa, gdzie dzień w dzień, noc w noc trwa zabijanie. Ani ono spektakularne, ani specjalnie nagłośnione. Tu spadnie artyleryjski pocisk, tam grad, tu zniszczy chałupę, tam pozbawi życia bogu ducha winną babuszkę, która została w domu, bo uciekać ani nie było gdzie, ani za co, a i sił zabrakło na tułaczkę. Giną tacy ludzie, nikną ich domostwa, świat niewiele o tym wie, bo i po co; kto się „starą babą” i jeszcze starszą chałupą przejmował będzie?

A tymczasem pośród ruin kwitną kwiaty.

– Zawsze były przed domem, są i będą przed tym, co z domu zostało – zapewnia Tetiana, 62-letnia mieszkanka wsi Cyrkuny. Z trafionej rakietą chałupy zostały ruiny, Tetiana pomieszkuje u sąsiadów, ale o kwiaty i maleńki owocowo-warzywny ogród dba „po staremu”, nie zważając na to, że rosjanie są zaledwie kilka kilometrów dalej. Wzruszająca i osobliwa determinacja.

A skoro o determinacji mowa – Ukraina schodzi pod ziemię, czego dobrym przykładem szpital, gdzie trafiają ranni i poszkodowani żołnierze. Mniejsza o lokalizację, dość powiedzieć, że placówka była już celem rosyjskich rakiet. Dla rosjan klinika pełna poharatanych wojskowych to prawilny militarny cel…

Bandyckie metody wymuszają zapobiegliwość, stąd worki w oknach sal operacyjnych i dodatkowe generatory na dziedzińcu. Ale to byłoby za mało, szpital musi być gotowy na ewentualność ciągłego ostrzału. Dlatego w piwnicach placówki są sale operacyjne, izby pacjentów, gabinety. Jest magazyn z żywnością, zapasowa kotłownia opalana drewnem i studnia. Całość odpowiednio wentylowana, śluzowana, z dużą liczbą wyjść ewakuacyjnych.

Innymi słowy, przykład solidnej wojennej adaptacji.

Pozostańmy na gruncie wojennej pomysłowości. Beczkowozy, zwykle stare Ziły, to typ wojskowego pojazdu najczęściej widziany na drogach wiodących z i do Charkowa. Bez amunicji front by się nie utrzymał, to oczywiste, ale dla żołnierza woda jest równie ważna. Zwłaszcza gdy temperatura przekracza 40 stopni w cieniu. Jak mówi jeden z wojskowych kolegów: „mózg puchnie od takiego żaru”.

Schłodzić się i nawodnić to jedno, ale żołnierz musi też umyć się i oprać. Na propagandowych filmikach ukraińskiego ministerstwa obrony okazale prezentują się mobilne pralnie i natryski, rzecz w tym, że niespecjalnie ich dużo, przynajmniej na północnym odcinku frontu.

– Zrotowani z pierwszej linii chłopcy wyglądają jak diabły – ujmuje rzecz obrazowo przedstawiciel jednego z podcharkowskich samorządów. – Myją się w stawach, strumykach, proszą ludzi o udostępnienie łazienki. Tak nie wypada, trzeba było pomóc.

Jak? Ano znalazł się nieużywany gospodarczy budynek, wystarczyło go zaadaptować na potrzeby łaźni. Miejscowe władze, mieszkańcy i lokalna administracja wojskowa do spółki kupiły bojlery, pralko-suszarki i spory zapas chemii gospodarczej. Cudów nie ma, jest trochę byle jak, ale po trzydobowej zmianie żołnierz na takie szczegóły nie zwraca uwagi. Grunt że wchodzi brudny, a wychodzi czysty.

No i czuje się zaopiekowany.

Tak też czują się dziś mieszkańcy Charkowa. Gdy byłem w mieście ostatnim razem – na przełomie września i października ubiegłego roku – syreny wyły po kilkanaście razy dziennie. Którejś nocy uderzyły trzy rakiety S-300 – jak się potem okazało, całkiem blisko miejsca mojego zakwaterowania. Nie było w tym wielkiego dramatu, niemniej czuło się wojnę jakoś tak przez skórę.

A dziś?

Charków jest na tyle głośnym miastem, że nie słychać odległego o 20-30 km frontu. Czasem, gdy jedzie się północną obwodnicą, widać słupy dymów nad Lipcami – wioską, do której najdalej zapędziły się rosyjskie wojska w ramach rozpoczętej w maju ofensywy. W Dergaczach, Cyrkunach i Rohaniu – w małych miejscowościach przytulonych do metropolii – słychać artylerię; w zasadzie nieprzerwany dźwięk kanonady. Rejestrowalny, a zarazem nieprzesadnie głośny. Szybko się o nim zapomina.

Od wielu dni w Charkowie nie słychać syreny alarmowej. Nic nigdzie nie upada, nie ma śladów wzmożenia. Nie zrozumcie mnie źle – Charków jest poharatany, w sąsiedztwie „mojego” hotelu łatwiej o uszkodzony niż nietknięty budynek. Kilka dni temu władze miasta poinformowały, że straty w infrastrukturze przekroczyły pułap 10 mld dol. Zniszczonych i uszkodzonych zostało niemal 4,5 tys. budynków. Mimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że wojna „wyniosła się” na odległe rubieże galaktyki. Ulice pełne są aut i ludzi, kursuje komunikacja miejska, działają lokale rozrywkowe, galerie handlowe, sklepy. Jeśli coś charkowianom dokucza, to nie są to rosjanie, a upał.

Świadomość, że tak jest, cieszy, ale towarzyszy jej smutna refleksja. S-300 i Iskandery – które wcześniej terroryzowały charkowską metropolię – można było zniszczyć dawno temu. Wystarczyło, by Zachód pozwolił Ukraińcom użyć udostępnionej broni do zaatakowania wyrzutni rozmieszczonych wokół Biełgorodu. W efekcie rosjanie, jak ma to miejsce teraz, nie mieliby czym strzelać i iluś śmierci i zniszczeń udałoby się uniknąć.

No ale się nie udało…

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Jakubowi Łysiakowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Centrum Charkowa…/fot. własne

Strefa

Wczesną jesienią minionego roku spędziłem kilka dni w Charkowie i okolicach. Byłem wówczas m.in. we wsi Cyrkuny, położonej na północny wschód od miasta, jakieś 20 km od granicy z rosją. Miejscowość wpadła w łapy moskali już w pierwszych godzinach pełnoskalowej inwazji, przez niemal trzy miesiące stacjonowali w niej artylerzyści ostrzeliwujący Charków. Nie dość zatem, że mieszkańcy padli ofiarą zorganizowanego terroru i żołdackiej bandyterki, to jeszcze znaleźli się pod ogniem własnych dział – rosjanie rozstawiali armaty i wyrzutnie pośród zabudowań, w efekcie część zniszczeń w Cyrkunach powstała na skutek ukraińskich uderzeń kontrbateryjnych.

Wyzwolenie przyszło wiosną 2022 roku, a wraz z nim nadzieja. Cyrkuny – i cztery inne najbardziej zniszczone miejscowości w Ukrainie – objęte zostały rządowym, pilotażowym programem odbudowy. Ogłosił to sam prezydent Zełenski, odwiedzając wieś. Wedle planów, samorząd Cyrkunów miał otrzymać na ten cel 27 mln dol., a skrócona ścieżka prawna pozwoliłaby na szybką realizację zadań. Pod koniec września 2023 roku spotkałem się z nowomianowanym pełnomocnikiem rządu ds. odbudowy miejscowości. Nie był to zwykły urzędnik, a „dorobiony” przedsiębiorca. Mocno „zajawiony na temat”, kreślił przede mną wizję Cyrkunów jako strefy przyjaznej dla biznesu. „Nie chodzi o odbudowę samych domów i obiektów publicznych”, mówił. „To za proste i nie przyniesie dodatkowej wartości. Wokół wsi są rozległe tereny nadające się pod działalność przemysłową, magazynową; w tę stronę chciałbym pójść”.

Ambicje ambicjami, a rzeczywistość wyglądała marnie. Cyrkuny pozostawały w dużej mierze opuszczone, w zasadzie nie było tam dzieci. Zamieszkałe kwartały powolutku się odbudowywały, działo się to jednak w zakresie inicjatywy własnej i własnych skromnych możliwości mieszkańców oraz za sprawą organizacji pozarządowych, takich jak Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. No i w większości były to prowizoryczne remonty – „na chwilę”, „byle nie leciało na głowę”, „byle dało się przetrwać zimę” – nie zaś gruntowna rekonstrukcja. Gdzie podziały się obiecane miliony? Gdzieś. Czy ta niemrawość wynikała z ukraińskiej urzędniczej nieudolności, korupcji, braku środków? Być może, choć moim zdaniem odpowiedź zawierała się w czym innym. W dźwiękach kanonady, które dało się usłyszeć po kilkadziesiąt razy dziennie.

Niedawni okupanci ani myśleli dać mieszkańcom wyzwolonych miejscowości święty spokój. Ci mieli się bać i uciec z dala od granicy, albo żyć w realiach ciągłego ryzyka, że coś przyleci i odbierze im życie.

Czy w takich okolicznościach ma sens poważna odbudowa, mają sens poważne inwestycje? Ano właśnie…

Do Cyrkun rosyjskie pociski zwykle nie dolatywały (najczęściej waliły po obrzeżach), ogniem artyleryjskim obrywały przede wszystkim wioski położone bardziej na północ. Wtedy, we wrześniu 2023 roku, udało mi się dotrzeć do miejscowości Lipce, 8 km od „mordoru” – dalej była już „szara strefa”. Teren formalnie należący do Ukrainy, de facto będący ziemią niczyją. W znajdujących się w niej maleńkich wioskach i przysiółkach nadal mieszkali ludzie, zwykle staruszkowie, którzy nie mieli sił i ochoty na ewakuację. „Co kilka dni wolontariusze podrzucają im wodę, jedzenie, leki”, zapewniał przedstawiciel lokalnej administracji wojskowej. „Najlepiej, gdyby ci mieszkańcy wyjechali, ale nie możemy nikogo zmusić do opuszczenia domu. Nie możemy też pozostawić takich osób samym sobie”.

W tych słowach mieszała się zarówno bezsilność, jak i determinacja, co wraz z poczuciem tymczasowości tworzyło specyficzny klimat pogranicza. Widziałem, słyszałem, czułem to nie tylko w kontaktach z przedstawicielami lokalnych władz, ale też w relacjach ze zwykłymi ludźmi. Nikt nie mówił tego wprost, ale panowała domyślna zgoda, że „póki trwa wojna oni nie przestaną nam dokuczać, ba, spróbują tu wrócić”.

No i spróbowali…

W miniony piątek, na razie nieco bardziej na wschód, za cel obierając nadgraniczne miasteczko Wołczańsk. Które – podobnie jak wspomniane wioseczki i przysiółki – leży w „szarej strefie” i gdzie również mieszkali ludzie, głównie osoby w podeszłym wieku. Używam czasu przeszłego, bowiem po tym, co w weekend z Wołczańskiem zrobiła rosyjska artyleria, chętnych do pozostania na ziemi niczyjej znacząco ubyło. W niedzielę w miasteczku przebywało jeszcze około 500 osób, ale armia ukraińska i wolontariusze cały czas prowadzili ewakuację.

Realizowaną pod ogniem, gdyż rosjanie ewidentnie chcieliby miasto zająć.

Czy to wstęp do poważniejszej operacji? Nie sądzę. Apokaliptyczne doniesienia o otwarciu przez moskali kolejnego frontu można włożyć między bajki. Owszem, rosjanie bardzo by chcieli zdobyć Charków, a droga do metropolii wiedzie przez przygraniczne miejscowości. Tyle że całe zgrupowanie armii rosyjskiej wzdłuż północnej granicy Ukrainy liczy sobie 53 tys. żołnierzy. Nieco ponad 70 tys., jeśli policzymy wojsko stacjonujące w odległości 100 km od granicy. To co najmniej trzy razy za mało, żeby myśleć o powodzeniu operacji zajęcia miasta wielkości Charkowa.

O co więc idzie moskalom? Moim zdaniem mamy tu lustrzane odbicie akcji, jakie przeprowadzała druga strona. Ukraińskie uderzenia na przygraniczne miejscowości w obwodzie biełgorodzkim miały odciągnąć część sił z frontu/wydrenować rosyjskie rezerwy. Co w gruncie rzeczy się powiodło, bo wspomniane 53 tys. to stosunkowa nowa jakość – wcześniej tego fragmentu granicy chroniło raptem kilkanaście tysięcy wojskowych. Co ciekawe – i w czym również zawiera się podobieństwo – o ile Ukraińcy przeprowadzali rajdy na terytorium rosji posiłkując się rosyjskimi kolaborantami, o tyle moskale do ataków na Wołczańsk (i kilka okolicznych wiosek) używają najemnych żołnierzy z państw afrykańskich. Obie strony walczą więc rękoma cudzoziemców, choć gwoli rzetelności zastrzec należy, że ciemnoskórzy wojskowi stanowią zdecydowaną mniejszość atakujących (ponoć na Wołczańsk nacierają cztery bataliony, jeden z nich ma się składać z cudzoziemskich ochotników).

Jeśli celem rosjan było rozproszenie ukraińskich oddziałów, zabieg ten – przynajmniej na razie – niespecjalnie się udał. W rejon walk Kijów pchnął dodatkowo elementy jednej brygady, próbując opanować kryzys przede wszystkim miejscowymi siłami. Dziś dotarła wiadomość, że zmieniono dowódcę charkowskiego zgrupowania ZSU, co może być konsekwencją złej oceny dotychczasowych działań, podjętych na przestrzeni ostatnich czterech dni. Niezależnie od powodów tej dymisji, sytuacja na północ od Charkowa nie jest „załamaniem frontu”, nie grozi „wyjściem rosjan na tyły ukraińskiej armii” i nie przerodzi się z minuty na minutę w „zmasowany szturm na Charków” – do czego usiłują przekonać nas (pro)rosyjscy propagandyści. Taktyczne sukcesy rosjan – o jakich donosi ukraiński sztab generalny – to zajęcie kilku wioseczek w „szarej strefie”, gdzie dotąd nie było ukraińskiej armii.

Oczywiście każdy pokonanym przez rosjan kilometr na drodze do Charkowa to narastające zagrożenie dla miasta – nie tyle szturmem, co ostrzałem artyleryjskim. Metropolia jest przez moskali regularnie okładana z systemów rakietowych, ale od lata 2022 roku pozostaje poza zasięgiem artylerii lufowej. Jeśliby to się zmieniło, ciągłość i intensywność ognia dramatycznie by wzrosły, a charkowianie podzieliliby los terroryzowanych „na odległość” mieszkańców Cyrkun i okolic. ZSU nie może do takiej sytuacji dopuścić, dla rosjan może to być drugi z celów operacji.

Trzeci wiąże się z koniecznością – patrząc z perspektywy moskali – zbudowania buforu, dzięki któremu udałoby się ograniczyć ukraińskie ostrzały Biełgorodu. Od wielu miesięcy Ukraińcy atakują cele wojskowe pod miastem – na przykład stanowiska ostrzeliwujących Charków wyrzutni Iskander – i w samym mieście, co czasem kończy się uderzeniami w obiekty cywilne. Nie ma przekonujących dowodów, by ZSU z premedytacją „waliło po cywilach”, mszcząc się za ataki na ukraińskie miasta, tym niemniej Biełgorod powoli zamienia się w rosyjską „szarą strefę”. (Pro)kremlowska propaganda tego nie pokazuje, ale analiza lokalnych ogólnodostępnych źródeł skłania mnie do wniosku, że miasto opuścił co czwarty mieszkaniec. „To widać na ulicach”, czytam na jednym z lokalnych forów, gdzie mowa jest o „postępującej psychozie” i „panice”.

Dobrostan obywateli federacji nigdy nie był nadrzędnym celem Kremla, ale zwalczanie defetyzmu już owszem. Stąd konieczność uderzenia w jego źródła i zapewnienia miastu „szerszej otuliny”.

W tym kontekście warto się odnieść do zdarzenia, które miało miejsce w niedzielę. Gdzie jeden z biełgorodzkich wieżowców uległ częściowemu zawaleniu rzekomo po trafieniu przez ukraińską rakietę. Obejrzałem zapis z monitoringu, który uchwycił moment wybuchu i w mojej ocenie w budynku doszło do eksplozji gazu. Banalna w gruncie rzeczy sprawa, przypadkiem skorelowana z wojną. Użyteczna dla (pro)kremlowskiej propagandy, która katastrofę budowlaną zmieniła w akt terroryzmu, przypisując go Ukrainie. Co zresztą uaktywniło antyrosyjskich poszukiwaczy niebanalnych wyjaśnień, według których wieżowiec wysadziły rosyjskie służby. Po co? By zyskać pretekst do ostrzałów cywilnych obiektów w Ukrainie. Naprawdę? Po ponad dwóch latach rosyjskich bestialstw ktoś jeszcze wierzy, że rosja takich pretekstów potrzebuje? Potrzebuje dalszego zniechęcania zachodnich opinii publicznych dla idei wspierania Ukrainy – stąd takie a nie inne „zagospodarowanie” wypadku. Oskarżenie Kijowa o atak na bezbronny budynek może poskutkować przekonaniem, że obie strony są siebie warte. „Dzikusy, niech się pozabijają, będzie spokój, nam nic do tego” – jeśli obywatele Zachodu zaczną w ten sposób myśleć i przełoży się to na działania ich rządów, rosja na tym skorzysta.

Skorzysta – w myśl wojskowej filozofii „rozwijania powodzenia” – jeśli ograniczona w założeniach operacja na północ od Charkowa przyniesie nieoczekiwanie pozytywne dla rosjan skutki. Jeśli Ukraińcy rzeczywiście pękną i pojawi się okazja na przykład do zablokowania miasta. Lecz nawet w takim scenariuszu sprawy nie będą mogły potoczyć się błyskawicznie – przerzucenie silnych odwodów to nie jest kwestia godzin czy nawet dób. No i czas na takie same działania ma też druga strona.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Grzegorzowi Smulce, Czytelniczce Magdzie (za „wiadro kawy”!), Arkadiuszowi Żmudzińskiemu, Grzegorzowi Zgnilcowi, Kamilowi G., Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Cyrkuny – 20 km dalej, jadąc tą drogą, zaczynał się „mordor”…/fot. własne