„S.T.A.L.K.E.R.”

Zachodnie media skupiają uwagę na koncentracji rosyjskich wojsk wzdłuż ukraińskiej granicy. Tymczasem po drugiej stronie mamy do czynienia z podobnymi działaniami, choć w mniejszej skali. Co ciekawe, dotyczą one także Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia.

Unikanie „gorących punktów”

Pierwsi funkcjonariusze ukraińskiej prikordonnej służby pojawili się na miejscu jeszcze w listopadzie ub.r. Przebiegająca przez strefę granica między Ukrainą a Białorusią nie była do tej pory chroniona. Kijów obawiał się jednak prowokowanej przez Aleksandra Łukaszenkę presji migracyjnej. Z Polską białoruskiemu dyktatorowi nie wyszło, a wielu zwiezionych do Mińska uchodźców z Bliskiego Wschodu nie miało dokąd wracać – Ukraina wydawała się zatem naturalnym „zastępczym szlakiem” w drodze na zachód Europy. Z biegiem czasu strażników zaczęli uzupełniać wojskowi, a proces ten przyśpieszył w ostatnich dniach, gdy eskalująca rosyjsko-ukraińskie napięcie Moskwa rozpoczęła wysłanie na Białoruś tysięcy żołnierzy i masy sprzętu. Celem tej dyslokacji ma być udział w rosyjsko-białoruskich manewrach, ale niezależnie od oficjalnych deklaracji Kremla, Kijów na wszelki wypadek przygotowuje się także na scenariusz inwazji.

Zona to niemal całkowicie opustoszały teren, w wielu miejscach wciąż niebezpiecznie radioaktywny. Korzyści z przejęcia takiego obszaru nie ma właściwie żadnych – jak i z faktu, że to tamtędy wiedzie najkrótsza droga do Kijowa. Uderzenie z tego kierunku wykluczają bowiem fatalne warunki terenowe – rozlewiska, bagna, lasy. Ale odludzie, które nie sprzyja czołgom i pojazdom opancerzonym, idealnie nadaje się do działania grup dywersyjnych. Do przenikania na terytorium Ukrainy i „zaszywania się” po przeprowadzonych akcjach. „Nie ma znaczenia, że zona jest skażona i że nikt tu nie mieszka – przekonywał kilka dni temu ppłk Jurij Szachrajczuk z ukraińskiej straży granicznej. – To nasze terytorium, nasz kraj i musimy go bronić”. Jak na razie obrona sprowadza się do pieszych patroli – z bronią w ręku i dozymetrem u szyi. „Zbieramy dane o sytuacji wzdłuż granicy i przekazujemy je służbom wywiadowczym” – cytuje pułkownika „The New York Times”.

Nie jest jasne, ilu mundurowych pracuje w strefie. Na liczącą ponad 1000 km ukraińsko-białoruską granicę wysłano w ostatnich tygodniach 7,5 tys. strażników. Liczba żołnierzy pozostaje nieznana. Wiadomo, że ci w zonie funkcjonują w ścisłym reżimie. By unikać „gorących punktów”, gdzie promieniowanie jest tysiące razy wyższe niż dopuszczalne normy, patrole poruszają się wytyczonymi trasami. Z deklaracji ppłk. Szachrajczuka wynika, że dotąd żaden ze strażników i żołnierzy nie był narażony na działanie wysokich dawek. Gdyby taki incydent nastąpił, pechowiec zostanie wycofany ze strefy na urlop i leczenie. „Staramy się być ostrożni – twierdzi mjr Aleksiej Vegera z czarnobylskiej policji, która pomaga wojsku i straży. „Ale cóż mogę powiedzieć, jestem do tego przyzwyczajony” – zapewnia oficer od lat zmagający się z nielegalnymi grzybiarzami, złomiarzami i żądnymi wrażeń turystami.

Szaber i samosioły

W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 r. w elektrowni jądrowej w Czarnobylu przeprowadzano test systemów bezpieczeństwa reaktora nr 4. Wady konstrukcyjne i błędy proceduralne spowodowały przegrzanie urządzenia i wybuch wodoru. Doszło do pożaru oraz rozprzestrzenienia substancji promieniotwórczych na niespotykaną skalę. W efekcie skażeniu uległ obszar niemal 150 tys. km kw. Na najbardziej dotkniętym terenie, o powierzchni 2,6 tys. km kw., ustanowiono Strefę Wykluczenia. Decyzję w tej sprawie – oznaczającą również przymusowe wysiedlenie ludności – podjęło najwyższe kierownictwo Związku Radzieckiego. Kilka lat później ZSRR upadł, a „dziedzictwem” Czarnobylu podzieliły się Ukraina i Białoruś. Wokół zony zaś narastały coraz bardziej niedorzeczne mity, których ucieleśnieniem stały się filmowe horrory. No i gra komputerowa S.T.A.L.K.E.R, gdzie w postapokaliptycznym otoczeniu elektrowni grupa śmiałków zmaga się z wszelkiej maści anomaliami i mutantami.

W rzeczywistości niedziałająca już elektrownia nadal zatrudnia tysiące ludzi. Dojeżdżają oni do pracy z miasta Sławutycz, położonego 50 km od elektrowni, bądź rotacyjnie mieszkają w samym Czarnobylu. Opuszczona pozostaje Prypeć – miasteczko od podstaw stworzone dla pracowników kombinatu, od lat będące celem wycieczek. Początkowo nielegalnych, a dziś coraz bardziej rozczarowujących. W Prypeci nie ma już nic tajemniczego, choć proces zarastania 50-tysięcznego niegdyś miasta wygląda imponująco. W sieci łatwo znaleźć galerie dokumentujące nie tylko skalę inwazji przyrody, ale i porzucony dobytek mieszkańców. To ostatnie chwile, by móc jeszcze takie fotografie zrobić samemu – niebawem w „mieście duchów” pozostaną tylko gołe szkielety budynków. Rozkradziono już niemal wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość – od użytkowej po symboliczną. Turystyka dopełniła jedynie skali procederu, gdyż ten zaczął się dużo wcześniej.

– Już pierwszego dnia po ewakuacji – opowiadał mi kilka lat temu Wasilij, mechanik z Czarnobyla. – Tuż przed katastrofą kupiłem sobie nową wannę. I to ją ukradli najpierw. Opuszczający miasto ludzie brali swoje i nie swoje. Brała milicja, brało wojsko. Na dobrą sprawę, gdy weszły pierwsze zakazy zabraniające wywózki, najcenniejsze rzeczy były już rozkradzione – zapewniał mój rozmówca. Szaber kwitł w najlepsze niezależnie od administracyjnych kar i ryzyka wynikłego z używania napromieniowanych rzeczy. Gdy organizowanie wycieczek do strefy stało się biznesem, miejscowe biura podróży wynajmowały ludzi, którzy znosili porzucony dobytek na niższe piętra, ogołocone w pierwszej kolejności. Działalność mająca ułatwić turystom kontakt z poradzieckimi artefaktami przyśpieszyła tylko grabież. Symbolicznym dopełnieniem nieskuteczności zakazów stały się samosioły – osoby, które nigdy nie opuściły strefy. Dziś żyje ich pół setki, wszystkie są w podeszłym wieku.

Najlepsza gwarancja

Gdy doszło do eksplozji reaktora RBMK-1000, Kreml próbował sprawę zatuszować. Nie odwołano pochodów pierwszomajowych w miastach zagrożonych opadem radioaktywnym, co wkrótce zemściło się na radzieckim kierownictwie. Ta bezduszność wzmogła bowiem nastroje antyradzieckie w Rosji, Białorusi i na Ukrainie, w republikach najbardziej dotkniętych skutkami tragedii. Wraz ze splotem innych okoliczności wypadek przyczynił się do upadku ZSRR pięć lat później. Ukraińcy nadali mu dodatkowe znaczenie – stał się, obok hołodomoru, przykładem radzieckiego imperializmu i pogardy dla ludzkiego życia. Po 2014 r. wykorzystano go w nacjonalistycznej kampanii, promującej antyrosyjskie postawy. Gdy w kwietniu 2016 r. odwiedziłem Muzeum Czarnobylskie w Kijowie, poza eksponatami i multimediami dotyczącymi katastrofy oraz ekspozycją poświęconą wielkiemu głodowi, były tam również zdjęcia z Donbasu, ilustrujące ukraińsko-rosyjskie zmagania.

Oczywiście, symboliczna wartość Czarnobyla w żaden sposób nie przesądza o jego militarnym znaczeniu. Ale teren dawnej elektrowni i tak wymaga nadzwyczajnych środków ostrożności. Tuż po katastrofie uszkodzony reaktor zakryto sarkofagiem, który już po kilku latach wymagał renowacji. Prace nad wzmocnieniem konstrukcji trwały przez kolejne dekady. Mrowie ludzi, dźwigi i ciężarówki przywodziły skojarzenia z inwestycją w potężny zespół loftów – i tylko widok podwójnego płotu zwieńczonego drutem kolczastym i usianego kamerami przypominał o prawdziwym charakterze miejsca. Pięć lat temu ów krajobraz zmienił się za sprawą Arki, jak nazwano nowy sarkofag. Wysoki na 108, szeroki na 257 i długi na 150 m, kosztował zagranicznych donatorów Ukrainy 1,7 mld dol. Powstał nieopodal siłowni, po czym przez wiele miesięcy nasuwano go na budynek, w którym znajduje się uszkodzony reaktor.

Ukończenie Arki nie oznaczało końca Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Jeszcze przez długie lata tłumy naukowców i inżynierów będą czuwać nad wygaszonymi reaktorami. A tysiące robotników pracować przy bieżącym zabezpieczaniu sarkofagu, naprawach, rozbudowie dróg i innej infrastruktury. Mówi się również o demontażu pierwotnego sarkofagu i zebraniu wciąż zalegającego pod nim paliwa jądrowego. Bo to ono stanowi największe zagrożenie, a jego niekontrolowane uwolnienie mogłoby przynieść katastrofę ekologiczną o gigantycznej skali. Dziś to najlepsza gwarancja bezpieczeństwa dla zony – lepsza niż nawet liczniejsze i lepiej uzbrojone oddziały. Bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby atakować i przejąć tak kłopotliwy teren? Tę refleksję można by odnieść do całej Ukrainy – kraju borykającego się z ogromnymi problemami ekonomicznymi, politycznymi, społecznymi i demograficznymi. Które, niczym paliwo w reaktorze nr 4, czynią ów kraj niemal „nieatakowalnym”.

—–

Nz. Arka, widok z kwietnia 2016 roku. Nasuwanie rozpoczęło się jesienią/fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 7/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Nerwówka”

Na niezbyt szczegółowych infografikach, publikowanych w mediach, sytuacja wygląda dramatycznie. Rozmieszczenie wojsk Federacji Rosyjskiej wzdłuż północnej, wschodniej i częściowo południowej granicy ukraińskiej przywodzi skojarzenia z fatalną sytuacją strategiczną II Rzeczpospolitej w przededniu niemieckiej inwazji z 1939 r. Lecz jeśli uważniej prześledzimy informacje na temat koncentracji armii rosyjskiej oraz zagłębimy się w specyfikę terenu, na którym przyszłoby jej operować, rychła agresja na Ukrainę przestaje być „przesądzonym faktem”.

Miasto-koszmar generałów

Weźmy Kijów, który – wraz z dyslokacją rosyjskich oddziałów na Białoruś – miał stać się celem potencjalnego ataku, wyprowadzonego z pozycji oddalonych o mniej niż 100 km. Co mówi mapa? Na północ od stolicy, aż po granicę z Białorusią, rozciągają się rozlewiska Dniepru i Prypeci. To tam znajduje się słynny Czarnobyl, do którego najlepsza droga wiedzie po drugiej, wschodniej stronie Dniepru i wymaga przejazdu trasą bądź linią kolejową przez białoruskie terytorium. Ów skrawek Białorusi jest najdalej wysuniętym na południe fragmentem Poleskiego Rezerwatu Radiacyjno-Ekologicznego, lepiej znanego jako „rudy las”. Liczący ponad 200 tys. hektarów obszar to pozostałość po czarnobylskiej katastrofie, podobnie jak przyległa do niego ukraińska Strefa Wykluczenia, częściej określana mianem „zony”. W rezerwacie nie sposób skoncentrować wojsk, a ich przemarsz przez Strefę i okolice jest zwyczajnie niemożliwy. I nie chodzi wcale o skażenie, które obecnie mieści się w akceptowalnych normach. To teren z kiepskimi drogami, zalesiony, podmokły i bagnisty.

Tak naprawdę próba uchwycenia Kijowa wymaga dość głębokiego oskrzydlenia, bo najlepsze drogi do miasta prowadzą z zachodu (z kierunku Żytomierza), południa i południowego wschodu (trasa M03 Kijów-Połtawa-Charków). Tym sposobem z mniej niż 100 km robi się co najmniej 150-200. A to dopiero początek potencjalnych wyzwań. Ukraińska stolica jest sporą metropolią, przedzieloną szeroką wstęgą Dniepru, rozłożoną na wielu wzgórzach, z dużą ilością terenów zielonych. Pełną monumentalnych budowli z szerokimi alejami, ale i zwartej, ciasnej zabudowy. Ma też niemal 70-kilometrowe metro, a stacja Arsenalna – znajdująca się 105 m pod ziemią – jest najgłębiej położonym tego typu obiektem na świecie. Szturmowanie takiego miasta to koszmar dla każdego generała, który nie jest gotowy na straty idące w dziesiątki tysięcy zabitych i rannych.

Czeczenia? Niemożliwe

Czy Kreml zaakceptowałby takie koszty? Potoczne wyobrażenie o rosyjskim podejściu do strat – ujęte w popularnym powiedzeniu: „ludzi u nas nie brakuje” – nijak ma się dziś do rzeczywistości. Rosyjska armia przeszła przez ostatnich kilkanaście lat głęboką modernizację techniczną, ale też poddana została procesowi westernizacji. Ostatecznie nie wszystkie rozwiązania się przyjęły – czego przykładem może być porzucenie brygadowej i powrót do dywizyjnej struktury wojsk lądowych – lecz w wymiarze mentalnym rosyjskim generałom bliżej obecnie do zachodnich odpowiedników niż do radzieckich poprzedników. Trudno orzec, na ile zmiany wynikają z humanistycznego namysłu, a w jakim wymiarze są pragmatycznym skutkiem profesjonalizacji służby i rosnących kosztów szkolenia na nowoczesnym sprzęcie – tak czy inaczej, życie pojedynczego żołnierza ma w Rosji znacznie. Dowiodła tego wojna w Syrii, dowiodły operacje w Donbasie, prowadzone przez regularne jednostki rosyjskiej armii. Trudno zatem – nawiązując do wypowiedzi brytyjskiego premiera Borisa Johnsona o Ukrainie jako „drugiej Czeczenii” – oczekiwać powtórki ze szturmu noworocznego na Grozny z przełomu 1994-95 r., kiedy to oddziały pancerne wojsk federalnych – z marszu i bez odpowiedniego wsparcia – usiłowały zająć zbuntowaną czeczeńską stolicę, co skończyło się masakrą atakujących oddziałów.

Gros sił zgromadzonych wzdłuż ukraińskich granic stanowią wojska pancerne i zmechanizowane, co może sugerować zamiar szybkich ataków manewrowych. Niemniej pomni fatalnych doświadczeń Rosjanie, nie zaryzykowaliby takich rajdów bez przygotowania. Bez „oczyszczenia” nieba i potwierdzenia swojej dominacji w powietrzu, bez zniszczenia celów i obiektów na ziemi – przy użyciu rakiet i artylerii – które mogłyby stanowić przeszkodę dla czołgów i wozów pancernych. Tymczasem „w tym interesie dużego ruchu nie widać” – rosyjskie lotnictwo nie opuszcza miejsc stałej dyslokacji, a liczba jednostek rakietowych i artyleryjskich nadal odbiega od standardów typowych dla kontyngentów przewidzianych do zadań ofensywnych. Wciąż brakuje też rozwiniętej logistyki i zaplecza medycznego. Co więcej, jakkolwiek sumaryczne zestawienia rosyjskiego potencjału zgromadzonego „na Ukrainę” może robić wrażenie, warto uświadomić sobie, że spośród około 130 tys. żołnierzy, tylko jedna trzecia znajduje się do 40 km od granicy. Reszta garnizonów – stałych i tymczasowych – przebywa na głębokości do 120 km, co nawet przy rosyjskich umiejętnościach do przeprowadzania błyskawicznych uderzeń, wyklucza możliwość zaskakującego ataku.

Znamienny spokój ulicy

A tylko taki dawałby przyzwoitą gwarancję redukcji strat. Wojsko po drugiej stronie jest dziś bowiem zupełnie inne niż w 2014 r. Na poziomie pojedynczego żołnierza nie ma żadnych różnic między Rosjanami a Ukraińcami. Armia ukraińska może dziś walczyć w nocy, do czego nie była zdolna przed kilku laty. Może przeprowadzać rozpoznanie szczebla taktycznego za sprawą licznych bezzałogowców, dzięki radarom pola walki chronić się przed ogniem artyleryjskim przeciwnika i dość skutecznie nań odpowiadać. W kwestii umiejętności taktycznych – dzięki programom szkoleniowym NATO oraz doświadczeniu z Donbasu – Ukraińcy górują nad Rosjanami. Dramatyczna jest za to dysproporcja „twardego potencjału” – samach czołgów (w służbie i zapasie) Rosjanie mają 12,5 tys., Ukraińcy 2,5 tys., samolotów i śmigłowców – odpowiednio 4 tys. i 300 sztuk. Piętą Achillesową Ukrainy jest marynarka wojenna, rozpoznanie strategiczne (Rosjanie, poza flotyllą odpowiednich samolotów, dysponują także całą siecią satelitów) oraz zdolności do walki radio-elektronicznej. Zaznaczyć jednak należy, że rosyjskie przewagi częściowo niwelują naziemne zestawy rakiet przeciwokrętowych oraz pomoc Sojuszu Północnoatlantyckiego – wsparcie wywiadowcze, loty rozpoznawcze, przekazywane w znacznej liczbie przenośne rakietowe zestawy przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Rosyjscy generałowie dobrze o tym wszystkim wiedzą.

Wie też Władimir Putin – i z pewnością nie jest ślepy na ewentualne skutki konfliktu, rozpętanego mimo wspomnianych uwarunkowań. Podobnie jak kijowska i moskiewska ulica, których spokój dramatycznie kontrastuje z coraz bardziej panicznymi relacjami zachodnich mediów. Potencjalne ofiary wojny i jej polityczno-gospodarczych następstw zdają się dobrze wiedzieć, w co gra rosyjski prezydent. Że choć zmienił tradycyjne pionki na żołnierzyki, wciąż jest to ta sama geopolityczna rozgrywka, w której Ukrainie nie grozi rozległa fizyczna agresja. Bo nie jest celem, a narzędziem w wojnie nerwów z Zachodem. Znamienna w tym kontekście jest zapowiedź kolejnych manewrów rosyjskiej marynarki, na początku lutego, tym razem na Atlantyku, w pobliżu Irlandii. Dokładnie nad miejscem, gdzie schodzą się podmorskie kable, łączące amerykańskich gigantów technologicznych z ich centrami danych na Wyspach.

Nz. Rozlewiska Prypeci, w tle słynna czarnobylska elektrownia jądrowa/fot. z archiwum autora

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 6/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(de)mobilizacja

„World War Z” – kasowa produkcja sprzed niemal dekady – to opowieść o zombiakach. Niezbyt mądra (jak na gatunek przystało…), ale diabelnie widowiskowa. W istotnym jej fragmencie główny bohater – grany przez Brada Pitta – dostaje się do Izraela – jedynej zorganizowanej struktury państwowej na świecie, która wciąż opiera się straszliwej epidemii. Żydzi bowiem, wcześniej niż inni, wyczuli nadchodzące niebezpieczeństwo i ogrodzili kraj bardzo wysokim murem, przy którym militarna aparatura słynnej berlińskiej ściany to dziecięcy plac zabaw. Jest zatem Izrael prawdziwą twierdzą, otoczoną przez zainfekowane i zzombifikowane populacje sąsiadów.

Ten fabularny zabieg, przy całej swojej politycznej niepoprawności, co do zasady dobrze oddaje rzeczywistą sytuację żydowskiego państwa, na które z trzech stron napiera kilkusetmilionowy żywioł arabski (czy szerzej, muzułmański). I jakkolwiek sytuacja polityczna na Bliskim Wschodzie jest dziś nieco lepsza niż kilkadziesiąt lat temu, Żydzi wciąż mają prawo sądzić, że są maleńka wysepką w morzu wrogów. Śmiertelnych wrogów, którzy chcieliby ich zepchnąć do morza i w nim utopić.

Efektem tego stanu rzeczy jest fakt, że Izrael to bodaj najbardziej zmilitaryzowane państwo na świecie. Z doskonałą, nieproporcjonalnie silną armią, wyposażoną także w broń jądrową. To kraj bazujący na powszechnym zaciągu, którego infrastruktura i organizacja publicznych instytucji dostosowana jest do nadrzędnego celu – sprostania nawet najpoważniejszym trudnościom. Zapewne nie bez znaczenia są tu też wątki epigenetyczne – dziedziczona społecznie trauma Holocaustu, rodząca przekonanie o konieczności zabezpieczenia się na przyszłość, by już nigdy więcej nie stanąć na krawędzi biologicznej zagłady.

Bez tej wiedzy nie będziemy w stanie zrozumieć fenomenu izraelskiego sukcesu w zakresie szczepień przeciw COVID-19. Dla tamtejszej służby zdrowia to kolejne z serii wojennych wyzwań.

Nie da się też, tak po prostu, tego sukcesu skopiować. Właściwie nigdzie nie jest to możliwe i Polska nie stanowi tu wyjątku. W sieci pojawiają się odwołania do akcji, która miała miejsce po wybuchu w Czarnobylu. W trakcie której, w ciągu kilku dni, państwo polskie było w stanie podać płyn Lugola i zabezpieczyć w ten sposób przed skutkami promieniowania kilkanaście milionów dzieci. Zgoda, to była perfekcyjnie przeprowadzona operacja, ale…

– ale z uwagi na wiszące nad światem widmo wojny jądrowej, wiele państw magazynowało wówczas wielkie ilości wspomnianego płynu. Szczepionki na COVID-19 nikt nie składował, bo do niedawna jeszcze jej nie było.

– ale – z tego samego powodu (perspektywy konfliktu, nawet jeśli nie atomowego, to z pewnością gigantycznego) – struktury krajów adwersarzy były mocno zmilitaryzowane. Przy czym w znaczenie większym stopniu dotyczyło to członków Układu Warszawskiego, także Polski. I jej służby zdrowia.

Po 1989 roku roku nastąpił szybki demontaż tych zbędnych już – jak się wydawało – elementów organizacji państwa. Zdemilitaryzowała się nie tylko Polska i Wschód; na Zachodzie działy się podobne procesy, towarzyszące stopniowym redukcjom armii. Jednym z nich była zgoda na ekspansję rosyjskich koncernów energetycznych w Europie, niosąca częściową utratą kontroli nad strategicznie ważnymi elementami gospodarek. Takie podejście skutkowało też brakiem sensownej wizji kompleksowych zadań służby zdrowia. Kruche zapasy na czas poważnego kryzysu najlepszym tego dowodem.

Pierwsza poważna refleksja, że trochę za bardzo poszliśmy w kierunku demilitaryzacji, przyszła wraz z rosyjską agresją na Ukrainę. Wtedy dotyczyła ona ściśle wojskowego potencjału. O tym, jak fatalnie jest z zapleczem, przekonaliśmy się wraz z wybuchem pandemii.

Dekad zaniedbań nie da się odrobić w kilka czy kilkanaście miesięcy nawet przy najlepszych chęciach. Z pewnością zaś nie sposób tego zrobić przy tak nieudolnej władzy, którą zarządzanie państwem wyraźnie przerosło. W efekcie my, Polacy, i nasz kraj, nie jesteśmy dziś ani mentalnie, ani organizacyjnie przygotowani do masowej akcji szczepiennej.

—–

Fot. Kadr z filmu „World War Z”/mat. dystrybutora

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Beczka

Właściwie niezauważenie mijają nam kolejne rocznice zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Nawet w moim, branżowym środowisku, nieszczególnie się o tym wspomina. A szkoda…

Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać z młodszymi ode mnie o 15-20 lat ludźmi na temat ich percepcji nuklearnego zagrożenia. Wyszło, że właściwie nie dostrzegają takiego ryzyka. Owszem, wielu słyszało o Kimie i koreańskim programie jądrowym, ale „to przecież daleko i w żaden sposób nam nie grozi”. Ja, dzieciak wychowany „w cieniu atomowego grzyba”, poczułem się dziwnie. W latach 80. przekonywano mnie, że zegar – symbolicznie odliczający minuty do wybuchu atomowej apokalipsy – wskazuje tuż przed 12.oo. Ćwiczyłem posługiwanie się dozymetrem, kładłem się pod ławką na hasło „błysk”, co miało we mnie wyrobić odpowiedni nawyk na wypadek niespodziewanego wybuchu. A wiosną 1986 roku, po Czarnobylu, piłem płyn Lugola, przekonany, że nadchodzi koniec świata. Nie bomba wówczas wybuchła, lecz lęk ów był konsekwencją edukacyjnej zaprawy, którą fundowano mi w szkole, w telewizji, na zbiórkach drużyny harcerskiej.

Potem przyszły lata 90. i powszechna w mediach (w tym w popkulturze), troska o stan rosyjskiego arsenału jądrowego. Rosja konała, świat obawiał się, że jej bomby i rakiety wpadną w nieodpowiednie ręce.

Nie wpadły. Przyszły za to inne zagrożenia i to one są dziś obecne w głowach młodzieży. Ta nie obawia się atomówek, tylko domowej roboty bomb, detonowanych w tłumie. Mówiąc o wojnie, myśli o „wojnie z terrorem”, ewentualnie wskazuje rosyjskie zagrożenie (co charakterystyczne, bardziej przy tym bojąc się ruskich czołgów niż trolli – ale to kwestia na osobny wpis). Świadomość, że ludzkość wciąż dysponuje tysiącami głowic zdolnych razić właściwie dowolny cel na Ziemi, zdaje się być szczątkowa bądź nieobecna.

A może to i dobrze?

Dla tych, którzy wolą wiedzieć, znamienne porównanie. Bomby, które 6 i 9 sierpnia 1945 roku spadły na Hiroszimę i Nagasaki, zabiły 150-170 tysięcy ludzi. Z kolei naloty dywanowe na III Rzeszę przyniosły śmierć 200 tysięcy cywilom. Dwa małe (w zestawieniu z mocą współczesnych głowic) ładunki, właściwie w oka mgnieniu wyrządziły niewiele niższe straty niż koszmarna, czteroletnia obróbka, jaką poddano niemieckie miasta w latach 1941-45.

Na takiej beczce prochu siedzimy…

—–

Po 30 latach zmierzyłem się ze źródłem czarnobylskiego lęku, odwiedzając felerną elektrownię/fot. Rafał Stańczyk

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zona

– Czy strażacy wiedzieli o radiacji? – Siergiej, były inżynier z Czarnobyla, powtarza zadane mu pytanie. Wzdycha uśmiechając się przy tym smutno. – Oni po prostu robili swoje. Zobaczyli pożar, więc zaczęli gasić…

W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku w elektrowni jądrowej w Czarnobylu przeprowadzano test systemów bezpieczeństwa reaktora numer cztery. Wady konstrukcyjne oraz błędy proceduralne spowodowały przegrzanie urządzenia i wybuch wodoru. Doszło do pożaru oraz rozprzestrzenienia substancji promieniotwórczych na niespotykaną dotąd skalę.

Nonszalanckie podejście do życia

Jako pierwsza na miejscu dramatu zjawiła się ekipa z zakładowej straży.

Wasylij, strażak z Czarnobyla. W przededniu obchodów 30. rocznicy katastrofy przyjechał do Prypeci, opuszczonego miasta, zamieszkałego niegdyś przez pracowników elektrowni.
Wasylij, strażak z Czarnobyla. W przededniu obchodów 30. rocznicy katastrofy przyjechał do Prypeci, opuszczonego miasta, zamieszkałego niegdyś przez pracowników elektrowni.

– Chłopcy myśleli, że to płonie instalacja elektryczna – opowiada Wasilij, też strażak, który feralnej nocy nie miał dyżuru. – Straszny los ich spotkał… – mężczyzna przeciera oko potężną dłonią. Ludzie, o których mówi – pożarnicy i inni pracownicy siłowni – mają dziś w Sławutyczu swój pomnik. Dwa murki, na jakich odwzorowano trzydzieści paszportowych fotografii. Pod każdym wizerunkiem umieszczono imię, nazwisko, datę urodzenia i śmierci. Te ostatnie dzielą od siebie tygodnie – w sierpniu 1986 roku nikt z upamiętnionej trzydziestki już nie żył.

– Dwóch zmarło od poparzeń, reszta dostała dawki trzy i pół razy wyższe od uważanych za śmiertelne – wyjaśnia Siergiej.

Nie były to jedyne ofiary choroby popromiennej. W rozmowach z pracownikami elektrowni przewija się wątek tak zwanych partyzantów – żołnierzy Armii Radzieckiej. Ale wbrew potocznym wyobrażeniom nie chodzi o nastoletnich poborowych, których w wojsku w tamtym czasie służyły miliony. Wśród władz panowało przekonanie, że młodzi będą później masowo przenosić choroby genetyczne – sięgnięto więc do rezerw. Po mężczyzn po trzydziestce, mających już potomstwo, lub samotnych, „nie rokujących” na rozmnażanie. I to ich wysłano do najbardziej śmiercionośnych prac przy usuwaniu skutków awarii. Początkowo nawet bez minimalnych środków ochrony przed promieniowaniem.

Nie ma zgodnych statystyk na temat strat z powodu nonszalanckiego podejścia do życia ratowników. ONZ nie dostrzegła problemu, z kolei sami likwidatorzy – jak nazwano sześćsettysięczną masę uczestników akcji – od lat mówią o rosnącej liczbie zgonów, sięgającej obecnie kilkunastu procent populacji.

Odczyt dezymetryczny w pociągu jadącym do Czarnobyla.
Odczyt dozymetryczny w pociągu jadącym do Czarnobyla.

Wszystko było rozkradzione

Dziś Związku Radziecko już nie ma. „Dziedzictwem” Czarnobylu podzieliły się przede wszystkim Ukraina – gdzie znajduje się elektrownia – oraz Białoruś, której znaczne tereny uległy skażeniu. Latami wokół Zony – zamkniętego terenu, z którego tuż po katastrofie wysiedlono całą ludność – narastały mity. Ich ucieleśnieniem stała się gra komputerowa S.T.A.L.K.E.R, gdzie w postapokaliptycznym otoczeniu elektrowni grupa śmiałków zmaga się z wszelkiej maści anomaliami i mutantami. Tymczasem w rzeczywistości niedziałająca już siłownia wciąż pozostaje miejscem pracy dla pięciu tysięcy ludzi, zaś okoliczna Prypeć – opuszczone miasteczko pracowników jądrowego kombinatu – stała się celem wycieczek. Początkowo nielegalnych, dziś już – kiedy poziom promieniowania znacząco spadł – organizowanych za zgodą ukraińskich władz przez tamtejsze biura podróży.

Prypeć to dziś cel zupełnie legalnych wycieczek. Niektórych nie przekonują argumenty o niewysokim poziomie promieniowania…
Prypeć to dziś cel zupełnie legalnych wycieczek. Niektórych turystów nie przekonują argumenty o niewysokim poziomie promieniowania…

W przededniu trzydziestej rocznicy katastrofy wybrałem się w taki sposób do Zony. Już w pociągu moją uwagę zwróciła grupa reporterów z jednej z włoskich telewizji. Szef ekipy nie rozstawał się z dozymetrem, mierząc poziom promieniowania w różnych częściach wagonu. A gdy skład wjechał na szczelnie obudowany peron przyzakładowej stacji, i on, i jego ekipa założyli specjalne, dwuwarstwowe skafandry. Wyglądali przezabawnie, zwłaszcza trzy godziny później, w Prypeci, w zestawieniu z ukraińskimi turystkami, paradującymi w króciutkich spódniczkach. W takim towarzystwie Japonka nosząca na ustach maseczkę, zdawała się być przykładem zwyczajnej zapobiegliwości.